Author: ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Dotyk Bożej ręki
    III Niedziela Adwentu – ROK A
    15.12.2019

    Dziś mija połowa Adwentu. Aby podkreślić liturgiczną radość, że Pan jest już blisko – Kościół ubiera swoich kapłanów w kolor różowy. „Sam Bóg przyjdzie, aby nas zbawić”. Izajasz, zapowiadając zbawcze przyjście Boga, dodaje odwagi Izraelitom na wygnaniu. „Niech się rozweseli pustynia i spieczona ziemia, niech się raduje step i niech rozkwitnie!”

    Dlaczego więc ta moja radość jest taka nieśmiała? Pewnie dlatego, że wciąż pustynią jestem tylko. Moje serce spieczone nie może uwierzyć, że chwała Pana już zamieszkała między nami i stale rozkwita.

    Pytanie przyniesione do Jezusa z Macherontu, z ciemnicy Janowej, jest pytaniem najważniejszym: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” Nieco później sam Chrystus podobnie zapyta uczniów w okolicy Cezarei Filipowej: „Za kogo uważają ludzie Syna człowieczego”? Ale dziś sam Pan daje odpowiedź uczniom Jana i tym, którzy pochylają się nad tym Bożym tekstem. I kończy swoją odpowiedź słowami: „A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi”. Bo w Pana Jezusa było i nadal jest bardzo łatwo zwątpić. Wiele razy przygotowywał uczniów na wielką próbę ich wiary, tłumacząc jak wiele będzie musiał wycierpieć i że zostanie podwyższony na drzewie krzyża. Ksiądz Janusz Pasierb tak napisał w Czasie otwartym … „całe życie doświadczał wiary ludzi. Dementował wiarę naiwną, prymitywną, opartą na ludzkich wyrachowaniach, ‘wyliczoną’ z jakieś sytuacji ziemskiej. Nie chciał wiary łatwej, bezkonfliktowej, która nic nie kosztuje. Nie znosił wiary ‘ubezpieczonej’, pewnej siebie, sytej. Piotrowi, który zarzekał się, że choćby wszyscy Go się zaparli, on jeden nigdy tego nie uczyni – zapowiedział, że zaprze się Go po trzykroć, ale po tym upokorzeniu uczynił go swoim zastępcą, gdyż Piotr zyskał nową kwalifikację: przeszedł przez doświadczenie wiary”.

    W dzisiejszej Ewangelii mogę zobaczyć Jezusa ‘przy pracy’ – jak udziela światła niewidomym, sprawia, że głuchoniemy słyszy a trędowaty doznaje oczyszczenia. Jest to dotyk Bożej ręki, dającej ulgę ludzkiemu cierpieniu. I w tej Mszy świętej doświadczam tej samej rzeczywistości – o ile nie boję się pokazać Jezusowi tych moich ułomności, upośledzeń i ran, z powodu których cierpię. Bo wtedy Jezus sprawia cud i otwiera oczy, które były dotąd zaślepione rzeczami i sprawami tylko tego świata, a teraz mogę zobaczyć tymi samymi oczyma niewidzialne dotąd bogactwa królestwa Bożego. To jakby lustro, w które patrzyłem – siebie w nim tylko widząc – stało się szybą. I tu zaczynam rozumieć dlaczego ta moja radość jest taka nikła, ponieważ w tym moim adwentowym oczekiwaniu nie dość „pokrzepiam ręce osłabłe”, nie dość „wzmacniam kolana omdlałe”. To do siebie samego, małodusznego – muszę powiedzieć zdecydowanie – odwagi! Każdego dnia trzeba mi uczyć się wytrwałości i cierpliwości, do czego zachęca święty Jakub Apostoł w II Czytaniu: „trwajcie cierpliwie”. I daje przykład rolnika „czekającego wytrwale na cenny plon ziemi, dopóki nie spadnie deszcz wczesny i późny”.

    Myślę, że dobrą ilustracją będzie przywołanie przeżycia młodego odkrywcy, który w roku 1910 podróżował przez Alpy Francuskie. Jednego dnia znalazł się w miejscu, z którego roztaczała się aż po horyzont olbrzymia przestrzeń zupełnie jałowej ziemi, kompletnie wymarłej. I kiedy tak patrzył, zauważył coś, co wyglądało jak pień drzewa. Ale to nie był pień, tylko zgarbiona postać staruszka. Na plecach miał worek żołędzi, a w ręku żelazny pręt, którym robił dziury w ziemi. Wrzucał do nich żołędzie, a potem zasypywał. Przez trzy lata zdołał już posadzić sto tysięcy. Sadził te dęby żyjąc nadzieję, bo jak powiedział podróżnikowi: niechby jedno na dziesięć wyrosło – będę szczęśliwy. Jego żona i jedyny syn umarli, więc on postanowił, tak długo jak Bóg mu pozwoli, sadzić drzewa, aby ożywić tę umarłą ziemię.

    Po pięćdziesięciu latach podróżnik powrócił na to zapamiętane miejsce. Bardzo zdziwił się kiedy zobaczył jak te maleńkie żołędzie z 1910 roku potrafiły zamienić się w ogromny dębowy las. Pomyślał o tym staruszku, który pracował zupełnie samotnie na tym wymarłym pustkowiu. Co potrafiła uczynić jego wytrwałość i cierpliwość. A miał tak niewiele – jedynie tylko worek żołędzi i żelazny pręt w ręku.

    W połowie mojego Adwentu, będąc w trakcie wchodzenia na górę, dobrze jest podnieść głowę i popatrzeć przed siebie, bo Ty Panie, który przyszedłeś i wciąż przychodzisz – stale jesteś przed nami. Choć chmur ciężkich i ciemnych nieraz tak dużo, że trudno jest zobaczyć spełnianie się Twoich obietnic – to jednak powtarzam w sercu swoim: „w Tobie pokładam całą moją nadzieję”. Modlę się więc do Ciebie, już wzmocnionymi rękoma i na kolanach, które już nie mdleją, abyś dał mi wytrwałość. Wytrwałość owego staruszka, który potrafił ożywić martwą ziemię.

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Realna obecność
    I Niedziela Adwentu – ROK A          1.12.2019

    Bóg daje mi kolejny Adwent do przeżycia. Bo oto rozpoczyna się nowy liturgiczny rok. Znowu szansa przeżywania mojego życia jakby od nowa, w świetle – z większą (mam nadzieję) niż przedtem – przez ze mnie uświadomioną obecnością Boga, który nie zniechęcając się realizuje wciąż dzieło mojego wybawienia. A ja – dlaczego wciąż śpię, mimo że „noc się posunęła, a przybliżył się dzień”.

    Słowa proroka Izajasza z 1-ego Czytania opisującego klęski i nieszczęścia, jakie stały się udziałem Judy i Izraela w 740 roku przed narodzeniem Chrystusa może wreszcie przebudzą mnie. I ujrzę nadzieję, którą daje Bóg niezmiennie wierny swoim obietnicom. Ale żeby realizującą się obietnicę zobaczyć, trzeba przełamać swoje wątpliwości, trzeba wyjść z wygodnego łóżka – bo nowy dzień wstaje. Tu w Szkocji nieraz jest bardzo trudno wstać o brzasku, bo w łóżku jest tak ciepło i przytulnie. A za oknem słychać wiatr, deszcz bijący o szyby. Przez radio słucham porannych wieści i wtedy nie najjaśniejsze myśli przychodzą do głowy. Różne wydarzenia ze swoimi konsekwencjami wpisują się w ludzką historię – jakby to było za dni Noego (Ewangelia według świętego Mateusza). Ima się pokusa, żeby jedynie pozostać kibicem, nadal zajmując pozycję widza.

    Nie chcę pozostać tylko przy pierwszych linijkach świętego tekstu, bo on jest w całości do przyjęcia. Dlatego widząc tę moją niemoc, bardzo proszę Pana Boga, aby ten nowy Adwent wyrwał mnie z błogiego snu.

    Przypomina mi się takie opowiadanie, które jak raz pasuje do mojej sytuacji, bo jestem podobny do jednego z tych zakonników ze sławnego ongiś klasztoru. Kiedyś tętniło w nim życie. Teraz jest prawie że wymarły. Ani nowego powołania od tylu lat. Ani zainteresowania ze strony ludzi tak tłumnie kiedyś przybywających. Po prostu – pusto. Jedynie kilku staruszków zajętych całkowicie swoimi dolegliwościami. Zmartwiony opat, nie wiedząc co będzie dalej – postanowił udać się do pustelni, aby tam zasięgnąć rady. Kiedy wyjawił swoją rozterkę, pyta czy upadek klasztoru jest karą za grzechy i niewierność zakonników?

    – Tak jest – potwierdził pustelnik – grzech nieświadomości winny jest tej sytuacji.

    – Ale na czym polega ten grzech? – pytał opat.

    – Jeden z was jest Mesjaszem w przebraniu i wy tego nie jesteście świadomi – odpowiedział świątobliwy starzec.

    W drodze powrotnej zastanawiał się opat, jakie to szczęście, że Mesjasz powrócił na ziemię i zamieszkał w jego klasztorze. Tylko nie mógł sobie odpowiedzieć, w którym zakonniku ukrył się Mesjasz. Jakoś mu nie pasowało, żeby tym wybranym mógł być brat kucharz, czy brat z zakrystii, albo któryś z pozostałych. Za dużo wad w nich widział. Ale kto wie, może te wady są przebraniem dla Mesjasza? Kiedy tak wszystkich przejrzał w swojej wyobraźni, stwierdził, że nie ma nikogo bez wad. Jednak zapewnienie pustelnika przemogło jego wątpliwości. Mesjaszem musi być jeden z nich. Wróciwszy do klasztoru opowiedział swoim zakonnikom całą rozmowę ze świątobliwym starcem. Najpierw nie bardzo w to wierzyli. Jednak po naradach postanowili, że odtąd będą się odnosić nawzajem do siebie z szacunkiem i z miłością. Bo nie wiadomo, który z nich jest Mesjaszem.

    To postanowienie spowodowało, że po pewnym czasie zupełnie zmieniła się atmosfera. Było radośnie, było świątecznie. I klasztor znowu zaczął promieniować jak kiedyś. Do furty przychodzili ludzie. A wśród nich byli i młodzi pragnący dołączyć do wspólnoty. Zupełnie jak w psalmie responsoryjnym: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano: Pójdziemy do domu Pana”.

    W liturgii Adwentu dominuje oczekiwanie na przyjście Mesjasza. Ale Bóg już „przyszedł do swoich”. I jeżeli zatracę wiarę w realną obecność Chrystusa mieszkającego pośród nas, to trzeba mi dokończyć rozpoczęte zdanie: „i swoi Go nie przyjęli”. Wtedy tak bardzo łatwo można upodobnić się do opisanej historii zakonników, którzy pozwolili, że wygasła w nich nadzieja. Wielkie dzieła, które zapowiedział Bóg przez proroków, wciąż się realizują. Ja jestem ich spadkobiercą. Jeżeli ich nie widzę, to trzeba mi się wsłuchiwać w Jezusową skargę: „Wielu pragnęło zobaczyć to, na co wy patrzycie, ale nie widziało, usłyszeć to, co wy słyszycie, ale nie usłyszeli”. I Jezus wypominał im brak wiary. Teksty dzisiejszej niedzieli adwentowej uświadamiają mi „te wielkie rzeczy”, które są nam dane przez Chrystusa.

    „A Słowo stało się Ciałem i zamieszkało między nami”. Tu już nie można służyć Bogu z ociężałym sercem, ale pełnym życia, obudzonym z ciemności.

    Jeżeli dziś dla wielu obecność Chrystusa nic nie znaczy – to czy mam odwagę pokazać w miejscu, w którym postawił mnie Pan, że On jest?

    Sprawuję Eucharystię ze zgromadzoną wspólnotą, która składa się z konkretnych ludzi. Razem tworzymy Ciało Pańskie. Głową tego Ciała jest Syn Boży Jezus Chrystus.

    Po skończonej Liturgii wychodzimy w otaczający świat. Może już wreszcie dojrzałem, że jestem ogarnięty dziełem zbawienia. Całe stworzenie czeka na pojawienie się zwiastunów zbawienia – o czym pisze święty Paweł. Kto więc uobecni w miejscu, w którym postawił mnie Pan, Boże obietnice? Dzisiejsze Słowo Boże mówi bardzo wyraźnie, że póki żyjemy w ciemności, trudno jest świadczyć o światłości Pana.

    Mam więc zrozumieć chwilę obecną. Jest nią godzina powstania ze snu.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Jam zwyciężył świat
    Uroczystość Chrystusa Króla
    Wszechświata – ROK C           24.11.2019

    Kościół dzisiejszą niedzielą zamyka kolejny rok przeżywania Bożych Tajemnic i dlatego w sposób szczególny pragnie oddać cześć Panu Jezusowi, który jest Królem wszechświata.

    W Liturgii Słowa pierwsze Czytanie ukazuje historię zbawienia począwszy od Dawida, który zostaje namaszczony na króla około 988 roku przed narodzeniem Chrystusa. Za jego panowania dwa królestwa zostają zjednoczone, choć tylko na krótki czas, bowiem po śmierci Salomona znowu następuje rozpad. Tamten czas był jedynie zapowiedzią Bożych obietnic, że nadejdzie prawdziwe zjednoczenie, za którym tęskni w głębiach swojego jestestwa każde ludzkie serce. I ono już się dokonało, bo Boży Syn już narodził się w Betlejem. Na górze Kalwarii już przelał swoją własną krew. Dzięki temu zebrał rozproszonych. Utworzył nowy lud, który jest ludem Bożym. W drugim Czytaniu święty Paweł, pisząc swój list z więzienia, objaśnia kim jest Chrystus – mianowicie „pierworodnym wobec każdego stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone. …On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie. I On jest Głową Ciała Kościoła. On jest Początkiem, Pierworodnym spośród umarłych…”

    Ale zanim ta prawda dotrze z całą oczywistością do ludzkich serc, trzeba najpierw przejść przez trudny do zrozumienia przekaz dzisiejszej Ewangelii – no bo jak pogodzić ukrzyżowanego Chrystusa z królewską godnością? Jest to niepokojące pytanie, które nie milknie? Czy teraz, kiedy przesuwa się kolejny krąg liturgicznego czasu, lepiej rozumiem na czym polega królewska moc Chrystusa? W głębi mojego serca słyszę jak odzywa się głos wyrażony w pieśni:

    „Kiedyż, o kiedyż, słodki mój Panie,  

    Poznamy Serca Twego kochanie?

    Kiedyż Twa miłość rozpali nas?        

    O, dobry Jezu, czas to już czas!”

    I za tym głosem idzie pragnienie, aby wreszcie przylgnąć całkowicie i bez cienia wątpliwości do Twojego, Panie Jezu, przebitego Serca – cierpliwego i wielkiego w miłosierdzie?

    Tylko co zrobić wciąż z pojawiającymi się przeszkodami, które mi towarzyszą każdego dnia, a są nimi moje kolejne rozczarowania wynikające z niezrozumienia Bożych dróg. I wiem dobrze, że to jest nieufność, która powoduje, iż nadejście Jezusowego królestwa opóźnia się.

    Ksiądz Ludwik Evely pisze, że „za każdym razem, gdy mówimy szczerze Ojcze nasz, przyśpieszamy przyjście Królestwa. Ale czy raczej nie uprawiamy sabotażu? Czy nie zdarza się nam w tej właśnie chwili, gdy mówimy: Przyjdź Królestwo Twoje, modlić się właściwie o to, aby ono nie nadeszło? Aby nic się nie rozwiało i aby ten kącik świata, gdzie nam tak dobrze, „nie minął”? Czy wiemy, że w ten sposób każdy z nas opóźnia Królestwo i radość Pana?”

    Pan Jezus podczas pierwszej Eucharystii powiedział bardzo wyraźnie: „Powiadam wam odtąd nie będę już pił z tego owocu winnego szczepu aż do dnia, w którym go pić będę wraz z wami ponownie w Królestwie Ojca mego.”

    Miłość jaką Bóg żywi do człowieka przejawia się w darze, który każdy otrzymał od Niego. Tym darem jest możność miłowania. Przez ten dar Boża Miłość pragnie rozprzestrzeniać się. Bóg zechciał w dotarciu do człowieka posłużyć się drugim człowiekiem. U Ruskina znalazłem takie piękne zdanie: „Nie wiecie, gdzie spodoba się Bogu opuścić swą drabinę”. Więc moja modlitwa, mój wpływ na bliźniego oznacza, że ja mogę pomagać w zbawianiu świata. Po to Pan Bóg udziela swojej łaski poszczególnym ludziom, aby można było nią ubogacać się wzajemnie, aby ta Boża łaska dokonywała w nas prawdziwej przemiany. Poznawanie Pana Boga dokonuje się we mnie tylko na tyle, na ile potrafię otworzyć się na Niego. Miłość, którą Bóg złożył w moim sercu – dopiero wtedy ożywa, kiedy zaczynam dzielić się nią z innymi. Nie doznam przebaczenia i nie odczuję owej oczyszczającej mocy, jeżeli sam nie zacznę uczyć się przebaczać. To Bóg sprawił, że człowiek drugiemu człowiekowi jest niezbędny. Dlatego jest Kościół. I tutaj muszę sobie zdać sprawę z ogromnych konsekwencji, co to znaczy, że Pan Bóg tak bardzo jest związany z każdym człowiekiem – bo to oznacza także, że będą i tacy ludzie, którzy nie dostąpią zbawienia, ponieważ inni się za nich nie modlili. Moja bierność usiłuje się tutaj tłumaczyć, że to jest niemożliwe. A jednak – to jest wielka Boża tajemnica. Wspomniany już ksiądz Evely pisze: „Bóg okazał nam to nadzwyczajne zaufanie, że wierzy, iż znajdzie w każdym pokoleniu serca gotowe, uważne. Uległe. Kochające. Że znajdą się zawsze ludzie, którzy zgodzą się mówić: Ojcze nasz…, że Bóg uzyska to od nas.

    Bóg uwierzył, że miłość okaże się najsilniejsza. Ufajcie, jam zwyciężył świat. Za każdym razem, gdy cierpimy, gdy doznajemy niepowodzenia, gdy się nam coś nie udaje, a jednak dalej kochamy, weryfikujemy, sprawiamy, że na nowo sprawdza się to słowa Pana, ta Jego ufność. My ją potwierdzamy. Świat JEST zwyciężony: bo ja dalej kocham. Królestwo Twoje nadchodzi.”

    A jednak tak trudno jest pogodzić się, że krzyżowanie Jezusa wciąż trwa – oznacza to bowiem, że Kościół tu na tej ziemi nie będzie dziełem udanym, bo jest w drodze, bo pielgrzymuje przez pustynie świata. Odczuwając na sobie trud tej drogi, często zachowuję się jak Izraelici idący do Ziemi Obiecanej, którym Jahwe kazał wyjść z Egiptu: „Któż nam da mięso do jedzenia? Wspominamy ryby, któreśmy jadali w Egipcie darmo; przychodzą na pamięć ogórki, melony i pory i cebule i czosnki. Teraz dusza nasza schnie; na nic innego nie patrzą oczy nasze jeno na mannę”.

    Czy nie marzy mi się taki Kościół, który jaśniałby tylko potęgą, mocą, blaskiem, który by wyeliminował i odsunął słabych? Chciałoby się, żeby w tym Kościele wszystko było zorganizowane rozsądnie – a tu wciąż jest ukrzyżowany Jezus pomiędzy dwoma łotrami.

    Ksiądz Janusz Pasierb w Czasie otwartym pisał: „Jak bardzo musimy wydorośleć, aby umieć dźwigać to, co jest podstawowym doświadczeniem życia, także w Kościele: niepewność… Krucjaty organizują ludzie, którzy chcą zagłuszyć własne wątpliwości, to oni domagają się zawsze zwierania szeregów, czystek i „wprowadzenia porządku”, to oni mają wizję Kościoła jako gigantycznych koszar żandarmerii. A tymczasem Kościół złożony jest z grzeszników i nie jest Kościołem ludzi idealnych.”

    Oby Jezusowe słowa: „Gdy będę wywyższony nad ziemię…” wzmacniały moją wiarę, że Boże działanie jest skuteczne, pomimo pozornej porażki – choćby wszystko wyglądało źle i było nieudane. Nie wolno mi zapomnieć, że wtedy właśnie, gdy idzie tak źle – Pan jest przy mnie. Gdzie jest Krzyż, gdzie trwa prześladowanie, gdzie dzieje się niesprawiedliwość – tam jest JEZUS CHRYSTUS KRÓL WSZECHŚWIATA, tam dokonuje się zbawianie świata, właśnie, poprzez całą tę gorycz.

    ks. Marian Łękawa SAC

     

     

     

  • Rozważania

    Rozważania

    Przemijanie
    XXXIII Niedziela Zwykła – ROK C      17.11.2019

    Jest takie opowiadanie jak to bardzo dawno temu w Chinach panował wielki cesarz. Kiedy się zestarzał i poczuł, że zbliża się koniec jego dni – chciał wiedzieć co czeka człowieka po śmierci. Zwołał więc do swojego pałacu mędrców z całego terytorium podległego mu państwa i takie dał im polecenie: „Idźcie i zbierzcie od różnych ludzi wszelkie wiadomości dotyczące życia po śmieci. Przecież w tak licznym moim narodzie muszą być jacyś ludzie, którzy powrócili z tamtej strony świata.” Tak był przekonany cesarz. Dał im rok czasu. Po roku mieli ponownie przybyć do pałacu i opowiedzieć o rezultatach swoich poszukiwań. Ale uprzedził ich, że jeżeli któryś z nich pojawi się bez żadnych wiadomości – zginie i wtedy przekona się na samym sobie, jak wygląda życie po śmierci.

    Rzeczywiście po roku zebrali się ponownie przed tronem swojego cesarza. Żaden z nich nie chciał zginąć, więc opowiadali przeróżne historie: …a to, że spotkali jakiegoś wędrowca, który ich zapewniał, opierając się na własnych przeżyciach, iż człowiek po śmierci przechodzi do niezwykłego świata, że w tym świecie panuje wieczny pokój, że nie ma już w nim ani kłótni, ani zawiści… albo, że kiedy człowiek przekroczy próg śmierci – od razu jest witany bardzo radośnie przez wszystkich swoich krewnych, przyjaciół, tak jak to bywa w ziemskich relacjach. Byli i tacy, którzy zapewniali, że słyszeli bezpośrednio od naocznych świadków, iż zmarły po śmierci przechodzi przez jakiś rodzaj medytacji, w której odzyskuje równowagę moralną i wtedy powraca powtórnie na ziemię… Z powodu wielu różnych opinii doszło w końcu do zagorzałej kłótni. Każdy uważał, że tylko to co on mówi jest prawdą. Stary cesarz, patrząc na ten coraz większy chaos, rozkazał, aby mędrców zamknąć w więziennych lochach. Wtedy pewien starzec z długą siwą brodą poprosił o głos. Cesarz uniósł prawą rękę i wszyscy zamilkli.

    – Panie, ja śmierci się nie boję. Jestem już starym człowiekiem. Jest mi wszystko jedno, czy każesz mnie ściąć, gdy powiem ci prawdę. To, co do tej pory usłyszałeś, było powiedziane jedynie tylko po to, aby opowiadający uratowali swoje życie, bo przecież żaden człowiek na ziemi nie będzie nigdy wiedział, co go czeka po śmierci. Posłuchaj mojej opowieści: Otóż na dnie stawu żyły larwy – wstrętne i złe. Kiedy nadchodził odpowiedni czas, larwy opuszczały wodę, aby już nigdy więcej do niej nie powrócić, choć każda z nich obiecywała pozostałym, że powróci i opowie, bowiem żaby rozpowiadały takie wieści, iż larwy po pewnym czasie spędzonym w kokonie przeobrażają się w przepiękną ważkę z kolorowymi skrzydełkami. Ale żadna ważka nie była w stanie wrócić na dno stawu, aby opowiedzieć pozostałym o swoim obecnym życiu. Dlatego larwy ważek wiedzą do dnia dzisiejszego tak samo mało jak ludzie, co dzieje się po przejściu do drugiego świata. Śmierć naprawdę jest ogromną tajemnicą życia.

    Kiedy cesarz wysłuchał tego opowiadania, zamyślił się nad nim i po dłuższej chwili pochwalił owego starca i zamianował go nawet swoim doradcą. Pozostałych zaś mędrców kazał wyrzucić ze swojego pałacu.

    Ten przykład dobrze harmonizuje z zasypiającą przyrodą o tej porze, w której przemijanie świata staje się niemal dotykalne – tak jak coraz bardziej dotykalny staje się cień drugiego brzegu, o którym pisał Antoni Słonimski. Liturgiczny Rok 2019 też już prawie się zamyka, a Boże Słowo przeznaczone na dzisiejszą niedzielę mówi o końcu świata – mówi, że on nadchodzi, że z każdym dniem staje się coraz bliższy. Pan Jezus patrząc na ukochane swoje miasto i na wspaniałą jerozolimską świątynię, w której sprawowany był kult ku czci Jego Ojca, wypowiada przerażające słowa. Tak samo w pierwszym Czytaniu jest pełna grozy apokaliptyczna wizja wzięta z Księgi proroka Malachiasza. Te obrazy przypominają ów słynny średniowieczny utwór Dies irae, który jeszcze jako ministrant nuciłem za śpiewającym kapłanem podczas każdego pogrzebu: … Dies illa, dies irae, calamitátis et misériae, dies magna et amára valde... W sposób bardzo realistyczny uwiecznił znaczenie tych słów Michał Anioł na głównej ścianie sykstyńskiej kaplicy. Ale przecież nie chodzi tu o wywoływanie strachu, ani nie o wzniecanie grozy, która mała by ogarnąć zamieszkałą ziemię – chodzi przede wszystkim o żywą świątynię ludzkiego serca: „Czyż nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was?”

    Tak więc nie strach, ale bojaźń Boża, która jest jednym z siedmiorakich darów Ducha Świętego, powinna coraz bardziej kierować moim życiem. Bo powodem Jezusowego płaczu to ja jestem i to za każdym razem kiedy motywem mojego postępowania jest nie bojaźń synowska, tylko lęk wzięty z jakiegoś niewolniczego świata. Albo jeszcze gorzej – kiedy lekkomyślnie ignoruję Bożą wolę i Boże przykazania i realizuję pełne pychy moje zamierzenia, moje ambicje. Taki egoizm potrafi całkowicie zasłonić prawdziwe oblicze Boga. Ludzkie serce, które stworzył Bóg i w którym tak bardzo pragnie zamieszkać, pozostaje wtedy niestety zamknięte dla Niego, bo człowiek wypełnił je bóstwami fałszywymi. Wtedy pozostaje jedynie już tylko kwestia czasu, aby podzielić los jerozolimskiej świątyni. Ona przecież naprawdę była miejscem najświętszym. Zstępował do niej sam Bóg. Jako budowla była wielką dumą wybranego narodu, uznawaną za siódmy cud świata – a jednak, kiedy przyszedł czas i to tak bardzo oczekiwany, nie rozpoznała swojego nawiedzenia.

    Obym wziął sobie to głęboko do serca i nie uległ owej modnej wciąż pokusie, która łasi się przy mnie i usiłuje wzbudzić wątpliwość – bo wtedy już łatwo pójść drogą postawionego pytania: czy aby Boży plan nie można by zrealizować po swojemu…

    ksiądz Marian Łękawa SAC

     

  • Rozważania

    Rozważania

    Niebiańska rzeczywistość
    XXXII Niedziela Zwykła – ROK C
    10.11.2019

    Dzisiejszego południa szedłem przez park. Patrzyłem na drzewa. Znowu umierają – jak każdego roku o tej porze. W tej listopadowej scenerii przypomniał mi się wiersz Lechonia:

    „I w którąkolwiek pójdę stronę
    Wszędzie jesienny chrzęści chrust
    A jeszcze nic nie załatwione
    I nie odjęte nic od ust.
    Patrz! Dzikiej róży krzak serdeczny
    W wichurze zeschły traci liść,
    Ach! I Sąd jeszcze Ostateczny,
    Na który trzeba będzie iść.”

    Palcami przesunąłem kolejny paciorek i wszedłem w tajemnicę pierwszą z chwalebnych. Ale w niej ani rozum ani wyobraźnia nie zda się na wiele. Jeszcze średniowieczne obrazy przynajmniej usiłowały odsłonić jakiś rąbek perspektywy przyszłego świata. Dziś malarze raczej bliżsi są saduceuszom ujmując niebiańską rzeczywistość w kategoriach czysto ziemskich wyobrażeń.

    Jest takie opowiadanie o dwóch pobożnych mnichach. Umówili się, że pierwszy który z nich umrze, da znać, czy zaświaty wyglądają właśnie tak, jak to oni sobie wyobrażali, czy też inaczej. Wiadomość miała być krótka, zawarta w jednym tylko słowie: albo „TOTALITER” (całkowicie tak), albo „ALITER” (inaczej).

    I rzeczywiście, po śmieci pierwszego przyszła odpowiedź: „TOTALITER ALITER” (całkowicie inaczej!)

    Czy nie w ten sposób Pan Jezus saduceuszom, którzy w dzisiejszej Ewangelii chcieli swoim wymyślonym przykładem o siedmiu braciach mających tę samą żonę ukazać bezsensowność zmartwychwstania, tłumaczy, że tam będzie zupełnie inaczej, że tam ludzie „są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania.” I dodał jeszcze: „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla Niego żyją.”

    „Zmartwychwstanie – jak pisze Hans Urs von Balthasar – będzie oczywiście zmartwychwstaniem ciał, ale ponieważ ci, którzy go dostąpią, nigdy już nie umrą, przestanie mieć znaczenie małżeństwo i rodzenie dzieci – co nie znaczy, że zniknie różnica płci – przebóstwieni będą się odznaczać zupełnie innym rodzajem płodności. Albowiem płodność jest niezbywalnym atrybutem obrazu Boga w człowieku, z tym że płodność zmartwychwstałych nie będzie już miała nic wspólnego z tym, co śmiertelne, lecz z tym, co żywe, co ma udział w żywym owocowaniu Bożym. Skoro Bóg ukazany jest jako Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, a więc jako Bóg żywych, to w takim razie ci, którzy żyją w Bogu, owocują wraz z Bogiem: na ziemi – w swym doczesnym narodzie, w niebie – wraz z narodem w sposób znany jedynie Bogu i Jego aniołom.”

    Na pewno język ludzki nie potrafi wyrazić adekwatnie tamtej rzeczywistości, która stanie się w całej pełni udziałem człowieka – pozostaje zatem jedynie zawierzenie Jezusowym słowom. A Pan Jezus kiedy mówi o życiu wiecznym mówi tak jak się mówi o czymś zupełnie oczywistym. Oto słowa jakie Marta usłyszała: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. A każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”. Potrzebna więc jest wiara, a o nią trzeba się modlić – stale i wciąż, aby z każdym dniem coraz bardziej mnie wypełniała.

    Na drodze ludzkich pokoleń bywają również i wyjątkowe sytuacje, bo Pan Bóg może dać już tu, na tej ziemi, tę niewyobrażalną możliwość doświadczenia nadprzyrodzonej rzeczywistości – jak przemienienie na górze Tabor, czy doznania mistyków. A ilu osobom ukazywał się Pan Jezus. Wymownym przykładem jest tu święta Faustyna. Albo w Fatimie, w Lourdes, w La Sallete i w tylu innych miejscach – gdzie konkretne dzieci czy dorośli rozmawiali z Matką Bożą.

    Ale człowiek pozostaje jednak wciąż nieufny jeżeli nie może czegoś ogarnąć, zrozumieć, wyrazić przy pomocy pojęć z tego świata, który jest światem jedynie tylko przestrzeni i czasu. No ale, czy to co nie mieści się w mojej głowie może już być dowodem, że tego nie ma, że to co jest nieuchwytne – w ogóle nie istnieje?

    Słyszałem o takim kazaniu, w którym ksiądz chciał obrazowo przybliżyć swoim parafianom na czym polega życie trwające wiecznie. Posłużył się przykładem kasztanowego drzewa, które rosło przed kościołem:

    „Czy nie wydawało się wam kiedy przyszliście na pasterkę, że ono obumarło i że już nigdy nie obudzi się do życia? A potem pojawiły się na jego gałęziach pąki i teraz kwitnie w całej swojej okazałości.”

    Po nabożeństwie, w drzwiach kościoła, pewien mężczyzna zwrócił się do kaznodziei z takim argumentem:

    „Wbrew swoim zamiarom udowodnił ksiądz, że nie ma ciągłości w życiu. Drzewo straci na jesieni swoje liście i znowu będzie nagie. To prawda, że zakwitnie jeszcze wiele razy, ale wreszcie przyjdzie taki czas, że już na nim nic nie urośnie i stanie się drzewem martwym. Jesień jest zawsze na końcu, razem z przekwitaniem, przemijaniem, odchodzeniem i śmiercią.”

    „Ma pan rację, ale tylko pozornie – odpowiedział dobrodusznie kapłan i po chwili dodał – proszę jednak nie zapominać o jednym: o kasztanach pod liśćmi.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Pan Jezus zna każdego z nas
    XXXI Niedziela Zwykła – ROK C
    3.11.2019

    Pan Jezus podsumowuje dzisiejsze nauczanie słowami, które w swoim życiu słyszałem i czytałem już tyle razy: „Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawiać to, co zginęło.” Tylko – czy Boże Słowo docierając znowu dziś do mnie znajdzie tym razem glebę żyzną, urodzajną? Oby wreszcie. Ale dlaczego wciąż niezmiennie idzie za mną takie tłumaczenie samego siebie, że to jest za trudne, aby przyjąć, bez żadnych zastrzeżeń, bez cienia wątpliwości, ową prawdę o aż tak nieprawdopodobnej bliskości Boga. W takiej sytuacji doznanie mocy Jezusowych słów czy stanie się moim udziałem?

    Ojciec święty Jan Paweł II w książce Przekroczyć próg nadziei pisze na ten temat bardzo przekonywująco: „ …wypowiadam szaleństwo – prowokacja pochodzi od Boga samego, bo przecież On naprawdę stał się człowiekiem w swoim Synu i narodził się z Dziewicy i właśnie w tym narodzeniu, a szczególności poprzez mękę, krzyż i zmartwychwstanie, samo-objawienie się Boga w dziejach człowieka osiągnęło swój zenit: objawienie się niewyrażalnego Boga w widzialnym człowieczeństwie Chrystusa. Jeszcze w przeddzień męki Apostołowie prosili Chrystusa: Pokaż nam Ojca. Odpowiedź Chrystusa pozostaje kluczowa: „Dlaczego mówicie: Pokaż nam Ojca? Czy nie wiecie, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Choćby dla samych uczynków wierzcie. Ja i Ojciec jedno jesteśmy.”

    Słowa Chrystusa idą bardzo daleko. Mamy do czynienia prawie że z taką oczywistością, o jaką zabiega współczesny człowiek. Lecz oczywistość ta nie jest poznaniem Boga „twarzą w twarz, poznaniem Boga jako Boga.

    Czy jednak – starajmy się być bezstronnymi w naszym rozumowaniu – Bóg mógł pójść dalej w swojej kondescendencji, w swym zbliżaniu się do człowieka, do jego ludzkiej kondycji, do jego możliwości poznawczych? Wydaje się, że poszedł najdalej jak tylko mógł, dalej już iść nie mógł. Poszedł w pewnym sensie za daleko…! Czyż Chrystus nie stał się „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan”? Właśnie przez to, że Boga nazywał swoim Ojcem, że tego Boga tak bardzo objawiał sobą, iż zaczęto odnosić wrażenie, że za bardzo…! W pewnym sensie człowiek już nie mógł tej bliskości wytrzymać i zaczęto protestować.”

    I tak pozostało po dziś dzień. Wielu nie potrafi przyjąć Pana Boga, bo sądzą, że jest aż tak bardzo ludzki. Nie potrafią pogodzić się, że aż tak dalece Bóg odsłonił się w swojej Tajemnicy.

    Wydarzenie z dzisiejszej Ewangelii nie jest tylko ilustracją opowiedzianą przy pomocy przypowieści o dobrym pasterzu, ale przedstawia to co się dokonało w tym konkretnym miejscu – mianowicie został ocalony konkretny człowiek, którego sam Bóg odnalazł. A wszystko działo się tak zwyczajnie. Pan Jezus przechodził przez Jerycho położone nieopodal Jerozolimy w odległości 23 kilometrów. Było to miasto ruchliwe, słynne z racji swego położenia – na ważnym trakcie handlowym z Arabii do Palestyny – stąd mieszkańcy bardzo byli zaprzątnięci w doczesne transakcje, bo na handlu się zarabia, tym bardziej z pozycji celnika. I w takich właśnie okolicznościach niespodziewanie usłyszał Boży głos Zacheusz, zwierzchnik celników. Chciał zobaczyć Jezusa. Dlatego wspiął się na drzewo i to nie przez samą ciekawość. Nie wchodziłby wtedy na oczach wszystkich, aby się ośmieszyć – on znany, bogaty i równocześnie pogardzany z racji swojej kolaboracji z rzymskim okupantem. Skoro więc przełamał w sobie ten opór – chodziło o coś więcej. On po prostu miał już dość tych nieuczciwych pieniędzy, dość tej ludzkiej pogardy. Zapragnął wreszcie uczciwego życia, tylko nie wiedział jak się odmienić, jak zacząć. I tu nagle Pan Jezus woła go po imieniu: „Zacheuszu, zejdź prędko.” Chrystus zaprosił się do niego jak do swojego przyjaciela. Odezwał się poufale, nawet żartobliwie. Bo skoro Ewangelia zaznacza, że Zacheusz był małego wzrostu i bogaty, musiał być również i otyłym. Z doświadczenia wiadomo, że łatwiej jest wejść, gorzej natomiast zejść. A tu Pan Jezus przynaglał. Dlatego jego schodzenie na pewno było zabawnym widowiskiem. Ale zaskoczony Zacheusz nie dbał o to, bo był tak ogromnie uradowany, że Jezus właśnie jemu okazał zaufanie, obdarzył go swoją miłością i wybrał jego dom, aby w nim gościć. Dla niego tylko to było najważniejsze, tylko to się liczyło.

    Ksiądz Ludwik Evely ten zwrotny punkt Zacheusza opisuje w ten sposób: „W głowie mu się miesza, traci rachubę. Daje połowę swych dóbr biednym, a jeśli kogoś skrzywdził, w czwórnasób chce wynagrodzić. Cóż mu pozostanie? To jest mu obojętne! Jakże mógłby dbać o to. Ma odtąd inny skarb: Bóg go kocha!”

    Nareszcie stał się prawdziwym. Poczuł się i on hojnym – dobrym, szczęśliwym, zgodnie ze znaczeniem swojego imienia. Bo Zacheusz to właśnie oznacza – sprawiedliwy, uniewinniony.

    I tak się dzieje przy spotkaniu z Jezusem, że nagle człowiek odkrywa w sobie olbrzymie nieznane dotąd możliwości swojej istoty, które dotychczas były zawsze tłumione, kaleczone. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama osoba, z której teraz potrafi wypływać tyle radości, czułości, hojności i wdzięczności – bo oto okazało się, że rzeczywiście, że naprawdę Pan Jezus zna każdego z nas i właśnie dlatego szuka, bo tak często jesteśmy pogubieni. Woła po imieniu.

    Chodzi więc o to, abym nie patrzył co inni powiedzą, nie lękał się, że mogę być wyśmiany, ale żebym czym prędzej zszedł z drzewa ludzkiej pychy, z przyziemnych ambicji, które potrafią tak człowieka osaczyć, że już nic więcej nie można zobaczyć – jedynie w egoistycznym lustrze siebie samego.

    Panie Jezu, który jesteś tak blisko i wciąż wołasz po imieniu, daj łaskę przejrzenia, i zdejmij ze mnie głuchotę, abym usłyszał, że to Ty naprawdę wołasz mnie moim imieniem.

    Ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Faryzeusz i celnik
    XXX Niedziela Zwykła – ROK C
    27.10.2019

    Przypowieść o faryzeuszu i celniku jest bardzo znaną przypowieścią i zazwyczaj kojarzy się z upomnieniem skierowanym przeciwko pysze. W gruncie rzeczy jest w niej zawarta lekcja modlitwy: „Dwoje ludzi przyszło do świątyni, ażeby się modlić, jeden faryzeusz, a drugi celnik”. Te dwie postacie są diametralnie różne.

    Pierwszy reprezentuje poważaną grupę społeczną, choć w Ewangelii faryzeusze przedstawiani są najczęściej w negatywnym kontekście. Faryzeusze wywodzą się od machabejskich potomków, dzielnych żydowskich patriotów, żyjących w II wieku przed Chrystusem. To oni walczyli z narzuconym helleńskim pogaństwem i dlatego uciskany naród okazywał im szacunek. Ich skrupulatne zachowywanie ogromnej ilości zakazów i nakazów, odnoszących się głównie do rytualnej czystości, stało się dla nich powodem chełpienia. Ale niestety, w tym czysto zewnętrznym przestrzeganiu przepisów, zupełnie zatracili właściwy obraz Boga i Boży przekaz zawarty w świętych księgach. Pochłonęło ich całkowicie fałszywe zadowolenie z siebie, iluzja, urojenie o własnej doskonałości – po prostu pycha. Dlatego pogardzali wszystkimi, którzy do nich nie należeli. Stąd zaczęto nazywać ich oddzielonymi, separatystami, po grecku „farizejoj”. Pan Jezus wypominał im tę pychę. Mówił do ich, że są obłudnikami, że są grobami pobielanymi. I oni tego nie mogli znieść i to do tego stopnia, że doprowadzili Chrystusa aż na krzyżową śmierć.

    Zachowanie faryzeusza w świątyni jest przedziwne. Robi wrażenie, jakby był jej właścicielem. Stoi na samym przedzie. Modli się, ale ta jego czynność nie ma nic wspólnego z modlitwą. Właściwie on przed samym sobą rozwija cały wachlarz swoich cnót, o których sądzi, że skoro on sam je widzi, to tym bardziej Bóg musi je dostrzegać, doceniać i podziwiać. Można powiedzieć, że faryzeusz wygłasza do Pana Boga coś w rodzaju przemówienia. Właściwie w jego mniemaniu jest to bardzo pouczające i Pan Bóg powinien wyciągnąć dla siebie jakieś pozytywne wnioski. Hans Urs von Balthasar zauważa tutaj jak bardzo niebezpieczna jest to sytuacja. Mianowicie ów faryzeusz „wyodrębnia siebie od innych ludzi, którzy nie osiągnęli jego stopnia doskonałości. Idzie on drogą odnajdywania siebie, która jest zarazem drogą utraty Boga.”

    A tymczasem – czym jest modlitwa? Jest to rozmowa z samym Bogiem. Człowiek jest tym szczęśliwcem, że może mówić do Boga, modlić się – a więc słowo ludzkie otrzymuje w tym momencie nieprawdopodobną nośność, ponieważ jest w stanie przebyć największy dystans jaki tylko jest możliwy. Ludzkie słowo dociera do samego Boga. A kiedy człowiek w tym dialogu posługuje się Bożym Słowem – to wtedy jego mowa nabiera największej mocy. Człowiek poprzez ten niewyobrażalny przywilej staje się partnerem Boga. Ksiądz Janusz Pasierb w swojej książce Czas otwarty zauważa, że „tę rangę posiada nawet ten człowiek, który aktualnie z Bogiem nie chce rozmawiać, choć mógłby, jak wszyscy inni.” Aby móc rozmawiać z kimś wielkim, być dopuszczonym do rozmowy z bardzo znaczącą osobą – wystarczy zauważyć ile wywołuje ten fakt emocji, ile człowiek wkłada wysiłku, aby przygotować się, bo będzie mógł zamienić kilka słów na przykład z papieżem.

    Zanim zobaczę po drugiej stronie życia Boga twarzą w twarz, już tu, na tej ziemi, mogę spotykać się z moim Panem i Zbawcą głosem w głos. To jest ta niesamowita godność, której udziela tylko Bóg. Choć bywa, że człowiek usiłuje przypisać tę godność sobie jako swoją własną. Dlatego Pan Jezus sprawy modlitwy łączy nierozdzielnie z pokorą. No bo człowiek zarozumiały, taki bufon, nadęty jak żaba – z takim człowiekiem nawet nie ma zwykłego ludzkiego porozumienia – a cóż dopiero, aby wejść i nawiązać kontakt na tak nieogarnioną odległość. Faryzeusz czuje się godnym stać w świątyni i rozmawiać z Bogiem. Zasługuje na to – tak jest przekonany – ponieważ jest lepszy. Jak łatwo jest dojść do takiego wniosku: z nas dwóch, tylko ja jestem godny, aby być partnerem Boga. Jak wielkie to jest ostrzeżenie kiedy zaczyna we mnie wzbierać, żyjąc wśród tubylców, taki slogan: ‘My naród papieża’. ‘Polska mesjaszem dla innych narodów’. Jak trzeba się miarkować, aby nie ulec pokusie uważania się za lepszych w tej prawie już pogańskiej Europie. Czy nie powtarzam gestu faryzeusza: „Nie jestem jak inni ludzie”. A jak łatwo poczuć się lepszym od innych, skoro nie popełniam obrzydliwych występków, bo nie jestem ani zdziercą, ani oszustem, ani rozpustnikiem. Więc Pan Bóg powinien mnie akceptować, uważać za lepszego. Tymczasem pycha jest grzechem najcięższym, największym.

    Faryzeusz ze swojej modlitwy robi właściwie donos na biednego celnika. I znowu – jak trzeba mi uważnie patrzeć na moją modlitwę, abym nie popłynął na tej fali wywyższania się kosztem innych przy pomocy tak zwanego świętego oburzenia. A jak poprawia samopoczucie takie piętnowanie. Ile wtedy pomysłowości odnajduję w sobie w dobieraniu tego wszystkiego, co jest pozbawione całkowicie miłosierdzia, zrozumienia, tolerancji. Tu zobaczyć można na czym polega cała potworność „faszyzmu duchowego”. Pycha ludzi dobrze myślących tylko o sobie – iluż ludziom zamknęła drzwi Kościoła? Aż boję się postawić takie pytanie sobie – czy i ja nie przyczyniłem się do tego? Niestety, zdanie, które napisała kiedyś Anna de Noailles: „Katolicyzm to moja teściowa” – wciąż odnajduje swoich adresatów. I co z tego, że faryzeusz pościł, że dawał dziesięcinę, że należał do lepszego towarzystwa, skoro Serce Jezusa zdecydowanie było i jest po stronie biednego celnika. I tak miał szczęście, że w ogóle wpuszczono go do świątyni. Stał z daleka – a przecież tak blisko był Boga. Nie śmiał nawet znieść swoich oczu, a Bóg patrzył na niego. Z głębi swojego serca wołał jedynie: „Boże, miej litość nade mną”.

    Panie Jezu Chryste, daj mi taką łaskę, abym tu się odnajdywał, w tej postaci. Przecież wiem dobrze, że nie mam żadnego prawa, aby być w Kościele. A przecież jestem – bo sprawiła to Twoja Krew przelana za mnie. Pokazuję więc swoją nędzę, swoją słabość, abyś uleczył moje rany. Są to rany, które zadał mi nie tylko szatan, nie tylko świat, ale i ja sam swoimi grzechami.

    „Ach, żałuję za me złości,
    Jedynie dla Twej miłości.
    Bądź miłościw mnie grzesznemu,
    Do poprawy dążącemu.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Modlitwa a działanie
    XXIX Niedziela Zwykła – ROK C
    20.10.2019

    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do swoich uczniów, że „zawsze powinni się modlić i nie ustawać”. Ale czy w ogóle jest możliwa taka modlitwa nieustanna, permanentna?

    Od razu przychodzi na myśl kryterium typu ilościowego: ile godzin przeciętny człowiek, obdarzony łaską wiary, przeznacza na modlitwę? I to jest bardzo łatwo obliczyć: Msza święta niedzielna – 50 minut, modlitwy poranne i wieczorne – po 5 minut; przez tydzień daje to 70 minut. Summa summarum w zaokrągleniu można przyjąć 120 minut, czyli 2 godziny tygodniowo. W skali rocznej, razem ze świętami, jest to już 150 godzin. Ale wziąwszy pod uwagę, że rok ma 8760 godzin, z tego przeciętnie licząc średnio – 7 godzin przypada na sen (rocznie – 2600 godzin) – więc czas przeznaczony na modlitwę wygląda całkiem mizernie.

    Albo można wziąć inne kryterium, również ilościowe, co do wysłuchanych próśb. W życiu Pana Jezusa takie kryterium zdecydowanie osiąga 100%. W życiu świętych, oceniając według wielkich cudotwórców, modlitwa skuteczna może sięgać nawet do 80%. Biorąc zaś pod uwagę ilość podziękowań, które trafiają do księży – aż wstyd się przyznać, bo również biorę w tym udział – takie kryterium wyraża się mniej więcej w skali 1% wysłuchanych modlitw, gdyby brać pod uwagę ilu ludzi powraca, aby podzielić się swoją radością, że modlitwa pomogła, o którą prosili. Jedynym usprawiedliwieniem, które może dać jakąś pociechę, jest mianowicie to, że w życiu bywa jak w Ewangelii, iż na 10 jeden tylko powrócił, aby podziękować Panu Jezusowi.

    Jest jeszcze jedno kryterium, ale ono jest już mało wymierne, ponieważ nie ma w nim żadnych proporcji ilościowych. Jest to kryterium Bożej chwały. Człowiek jednak w swojej naiwności może wysnuć taki wniosek: No jednak te 150 godzin chwały Pan Bóg każdego roku otrzymuje i to tylko od jednego wierzącego. A jak się doda jeszcze wszystkich wierzących plus księży, zakonników i zakonnice, którzy tylko to robią co jest przewidziane prawem kanonicznym i zakonnymi regułami – wynosi 600 godzin rocznie; więc ta Boża pula zyskuje jednak jakąś tam ilość chwały. Ale właśnie – jak to jest z tą Bożą chwałą? Czyżby można było ciągle ją dopełniać?

    Tu posłużę się przykładem, który użył ksiądz profesor Sedlak. Mianowicie opowiadał o takim zdarzeniu, które czasem przytrafia się kapłanom, szczególnie jesienią, że do ampułki wpadnie maleńka muszka owocowa o długości 1 milimetra. Duchowna osoba wyciąga ją końcem puryfikaterza, kładzie na boku i wspaniałomyślnie daruje jej życie. I gdyby ta maleńka muszka potrafiła mówić – uwielbiałaby człowieczeństwo tego kapłana, jego mądrość i szacunek dla cudzego życia. I miałaby rację maleńka muszka, bo jest przecież objętościowo o 2,5 miliona razy mniejsza, a ten, który jej darował życie o 100 miliardów razy inteligentniejszy niż ona i 200 miliardów głupszy niż ona, gdyby uważał, iż jej chwalenie mogłoby cokolwiek dodać i przydać się do czegoś.

    Wniosek jest oczywisty: Oto mniej więcej jawi się obraz Pana Boga. Moje oddawanie chwały Bogu też tyle dorzuca – co pochwała maleńkiej muszki pod adresem swojego wybawcy.

    Tu dopiero widać czym są te godziny w liczbie 150, które człowiek w swojej naiwności może uważać, że je wspaniałomyślnie Panu Bogu poświęca. A tymczasem rzeczywistość jest całkowicie inna. Te godziny to jest przede wszystkim mój osobisty zysk. To mnie najbardziej ta modlitwa jest potrzebna, żebym się wewnętrznie potrafił zmobilizować, żebym ja, człowiek słaby i grzeszny, dotknął i przeżył Bożą dobroć, Bożą miłość i nieskończone Jego miłosierdzie. Trwając na modlitwie odkrywam coraz wyraźniej ile potrzeba jeszcze mozołu trudzenia się, aby nie zmarnować dobrych ziaren w gąszczu przeróżnych chwastów, które zawsze zdąży nasiać ów nieprzyjazny – szczególnie w czasie kiedy nie czuwam.

    W przypowieści Jezusowej jest mowa o obronie wdowy przed przeciwnikiem. Tym jedynym faktycznym przeciwnikiem i to groźnym dla każdego człowieka jest zło czyli grzech. Dlatego tak potrzebna jest z mojej strony gorąca i ciągła prośba, aby mnie Bóg obronił przed tym. Podobną wytrwałość – tak jak u tej biednej wdowy można znaleźć w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym o północy – gdzie znowu jest wytrwała prośba, wręcz natarczywa i to zupełnie nie w porę. Jeżeli więc w stosunkach pomiędzy ludźmi można dopiąć swojej słusznej sprawy – to cóż dopiero kiedy człowiek kieruje swoją prośbę do samego Boga. Pan Jezus dodaje jeszcze, że nie tylko ci, którzy wołają do Boga dniem i nocą zostaną wzięci w obronę, ale „że prędko weźmie ich w obronę”. Pan Bóg nie wysłuchuje próśb w nieokreślonej przyszłości, tylko od razu daje to co jest dla proszącego najlepsze i najbardziej mu potrzebne.

    Dzisiejsze I Czytanie dopełnia całego obrazu, ukazując ścisły związek pomiędzy modlitwą a działaniem. Gdy Jozue walczy – Mojżesz w tym samym czasie modli się i cierpi przy tym. Kiedy jego ręce nie potrafią już trwać w uniesieniu, Aaron i Chur podpierają je. Tak właśnie wygląda modlitwa Kościoła: jedni walczą na zewnątrz, podczas gdy inni wewnątrz w klasztorach, czy „w swoich izdebkach” modlą się za walczących. I bywa często, że to czuwanie otoczone jest wielkim cierpieniem. Obecny czas jest bez wątpienia czasem szczególnej walki. Bez modlitwy Kościół nie zdołałby przecierać dróg, na których odnajdywana jest łaska wiary.

    Pan Jezus stawia pytanie w dzisiejszej Ewangelii: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Gdybym uważał, że to pytanie skierowane jest nie do mnie – to byłby znak, iż nie ma we mnie wystarczającej cierpliwości i wytrwałości. Boży głos nie odnajduje we mnie jeszcze właściwego rezonansu.

    Żeby lepiej oddać tę sytuację zacytuję odpowiedź Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, któremu zadano pytanie w jaki sposób potrafi on odnajdywać w sobie tyle cierpliwości. I on odpowiedział w ten sposób:

    • Czy miał pan już okazję obserwować rzeźbiarza przy pracy? Otóż taki rzeźbiarz pomimo, że uderza nawet ze sto razy w jedno i to samo miejsce – to jednak nie widać najmniejszej rysy. Ale przychodzi taki moment, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie i kamień od razu pęka. A przecież to wcale nie ostatnie uderzenie powoduje sukces artysty, lecz tamtych sto poprzednich prowadzi do niego.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Wdzięczność
    XXVIII Niedziela Zwykła – ROK C 13.10.2019

    Słyszałem o takim zdarzeniu: mężczyzna wracał do domu i przechodząc przez most zauważył w nurcie rzeki chłopca, który tam co dopiero wpadł, ponieważ nie potrafił wyhamować swojego roweru na zakręcie. Ów mężczyzna, widząc co się stało, szybko podbiegł do barierki i wskoczył do wody. Kiedy wyciągnął go na brzeg wszedł jeszcze raz, aby wyłowić również jego rower. Potem okrył wystraszonego i trzęsącego się chłopaka swoją ciepłą kurtką, bo była to już późna jesienna pora. Odprowadził do domu. Zadzwonił. W drzwiach ukazała się potężna postać ojca. Wysłuchał co się stało. Na koniec zapytał z oburzeniem:

    – A berecik, proszę pana, to gdzie?

    W ten sposób sprawdziło się powiedzenie Aleksandra Dumasa: „Są przysługi tak wielkie, że można za nie odpłacić tylko niewdzięcznością.”

    Ale nie zawsze tak bywa. W pewnym miasteczku hiszpańskim był nieduży hotel. Należał do Don Emanuela. Miejsce to było szczególne, bowiem każdego popołudnia personel wraz z właścicielem obsługiwał żebraków. Traktowani byli tak jak prawdziwi goście i po skończonym posiłku każdy z nich rozchodził się w swoje strony.

    Otóż Don Emanuel dlatego był taki wspaniałomyślny dla bezdomnych, ponieważ w czasie wojny domowej został niewinnie skazany na śmierć. Stał już pod ścianą. Pluton egzekucyjny trzymał wycelowane w niego karabiny, gdy nagle – nie wiadomo skąd i jak – zjawił się jakiś żebrak i bardzo przekonywująco tłumaczył żołnierzom, żeby nie strzelali. I ci, rzeczywiście odstąpili od swego zamiaru.

    Don Emanuel nigdy więcej nie widział już swego wybawiciela, nigdy też nie dowiedział się, kim był ów nieznajomy. Postanowił więc nie tylko karmić biednych bezdomnych, ale także robić to z wielkim szacunkiem.

    Na pytanie, czy musi to robić każdego dnia, czy to nie przesada, czy nie wystarczyłoby na przykład raz w miesiącu albo nawet raz w roku, w rocznicę uratowania – on odpowiadał w ten sposób:

    – Czyż Bóg ofiarował mi życie tylko na jeden dzień w roku? Nie, dzień za dniem otrzymuję życie przez tego nędzarza, który nawet nie próbował odebrać ode mnie zasłużonego podziękowania i wynagrodzenia. Myślę, że za taki dar nie mogę się niczym tak naprawdę odwdzięczyć.

    „Najpiękniejszym dziękczynieniem za dary Boże jest przekazywanie tych darów bliźnim.” Takie zdanie znalazłem w zapiskach kardynała Michael Faulhabera.

    Relacje pomiędzy ludźmi bywają przeróżne – od dobrych aż do złych. A jak człowiek zachowuje się w stosunku do Pana Boga? Dzisiejsze Słowo Boże daje bardzo wyczerpującą odpowiedź. Ewangelia opisuje wydarzenie związane z dziesięciu trędowatymi. Warto zwrócić uwagę w jaki sposób doszło do ich spotkania z Jezusem. Wyszli na przeciw, ale jak zaznacza święty Łukasz: „zatrzymali się z daleka i głośno wołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami.” Pragnęli oczyszczenia, stali jednak pokornie daleko. Nie śmieli się zbliżyć – nie tylko dlatego, że Prawo zabraniało im tego. W ten sposób wyrazili przede wszystkim swój szacunek dla osoby Chrystusa. Uznali, że są chorzy, że są niegodni. Tymczasem w rozmowie z ludźmi często mam wrażenie uczestniczenia w I Stacji Drogi Krzyżowej. W pytaniach o Boże plany zbawienia człowiek z miejsca umieszcza się Pana Boga na ławie oskarżonych: „A dlaczego Bóg tak stworzył świat?” I od razu bardzo łatwo padają definitywne wyroki – „nie dobrze go urządził.” Jeżeli ja proch i pył śmiem aż tak blisko podchodzić do Pana i Stwórcy w roli kontrolera, recenzenta – to pewnie moje wyobrażenie o Bogu jest całkowicie chybione. Człowiek dzisiejszy często zachowuje się tak jakby kompletnie zatracił poczucie sacrum. To jest jakiś znak czasu. Opowiadał jeden z księży jak w czasie Mszy świętej, na której był zawierany sakrament małżeństwa, pewien pan w czasie przeistoczenia, stojąc dwa metry od ołtarza, zmieniał film w aparacie fotograficznym. Albo widziałem taką scenę jak oburzeni turyści przed bramą bazyliki świętego Piotra obrzucali słowami jak błotem gwardię szwajcarską, ponieważ nie pozwoliła im wejść. Ich roznegliżowany strój świadczył, że pomylili miejsce święte z kawiarnianym tarasem na plaży. Przecież człowiek nawet idąc do teatru – ubiera się odświętnie.

    Idąc dalej śladami owych trędowatych z dzisiejszej Ewangelii – oni otrzymali jedynie polecenie od Pana Jezusa: „Idźcie, pokażcie się kapłanom.” I oni poszli. Zaufali Jego słowu. Przecież nie doznali wtedy uzdrowienia. Oczyszczenie nastąpiło dopiero w drodze. Podobny akt zaufania wykazał zasłuchany tłum, który trwał przy Jezusie trzy dni. Uwierzył, że On może nakarmić wszystkich i usłuchał Jego polecenia, które dotarło do nich przez apostołów: „Każcie ludziom usiąść.” Oni usiedli. Cud rozmnożenia chleba nastąpił dopiero po tym akcie zawierzenia.

    Jeżeli mnie tak trudno wyruszyć na drogę, którą Pan Jezus wskazuje – to pewnie dlatego, że ośmielam się domagać od Pana Boga cudownych rozwiązań, ale według moich planów, precyzując sposób i czas spełnienia. Każde takie dociekanie wypływa z mojej pychy. Ta sama pycha oburzała Aramejczyka (dzisiejsze I Czytanie), który nie chciał posłuchać proroka Elizeusza, aby obmyć się w rzece Jordanie i w ten sposób pozbyć się trądu. Bo on miał swoje własne wyobrażenie w jaki sposób ma dokonać się na nim cud. Dopiero jego słudzy nakłonili go, aby zechciał usłuchał proroka i dobrze, że usłuchał, bo doznał oczyszczenia.

    Ksiądz Piotr Pawlukiewicz, komentując zachowanie się owych dziesięciu, pisze: „Jezus, co dziwniejsze, odsyła trędowatych do kapłanów, o których – wiemy o tym dobrze – miał swoje zdanie. O czym to świadczy? O wielkim szacunku Zbawiciela dla nakazów starotestamentowego Prawa, choć było ono przez Żydów niejednokrotnie wypaczone. Jezus zdaje się mówić: idźcie do kapłanów, choć sprzeniewierzają się oni wierności Bogu. Ale idźcie do nich, ponieważ przez to okażecie szacunek Prawu ustanowionemu przez Stwórcę. Pokażecie, że miłość do Boga, że posłuszeństwo Bogu jest dla was ważniejsze niż niechęć wobec drugiego człowieka. Idźcie do zwykłych, grzesznych kapłanów, aby oni wypełnili wobec was swój obowiązek.”

    Jakie to jest trudne dla wielu ludzi, nawet gorszące, że Pan Bóg przychodzi taki zwyczajny, powszedni i to jeszcze poprzez posługę grzesznych ludzi.

    Dopóki będę wpatrzony tylko w swoje własne wyobrażenie w jaki sposób Pan Bóg powinien mnie cudownie prowadzić – dopóty tajemnica Bożych dróg będzie dla mnie zakryta. Wołam więc z gościńca, na którym postawiłeś mnie Panie – daj mi serce pokorne i serce skruszone – bo to oznacza, że nie tylko będę oczyszczony i ocalony przez Ciebie Panie, ale będę – jak ten jeden z dziesięciu – stale wracał do Ciebie z dziękczynieniem. W czasie każdej Eucharystii, która jest dziękczynieniem, uczysz mnie tego. W II Modlitwie Eucharystycznej o Tajemnicy Pojednania bardzo zwięźle jest to wyrażone: „Przez ofiarę Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, wydanego za nas na śmierć, doprowadzasz nas do Twojej miłości, abyśmy także my dawali siebie braciom.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Używanie dóbr tego świata
    XXV Niedziela Zwykła – ROK C
    22 września 2019

    Dlaczego człowiek, żyjąc na tym Bożym świecie, tak łatwo ulega iluzji i daje się zwieźć? Szuka swojego znaczenia, ale zupełnie nie tam, gdzie ono jest naprawdę. Swoim zachowaniem przypomina koguta Chanteclera, który myślał, że swoim śpiewem wzbudzał wschód słońca. Wyobrażał sobie, że słońce budziło się na jego głos i gdyby przypadkiem pewnego dnia Chantecler przestał śpiewać – słońce by nie wzeszło. Tak mu się wydawało. Tymczasem otaczająca go rzeczywistość była o wiele piękniejsza i cudowniejsza niż on przypuszczał. Bo to właśnie słońce swoim najdelikatniejszym promieniem brzasku budziło każdego poranka Chanteclera. On był tylko heroldem światła, ciepła i dobroci, zawartego w sercu wszechświata.

    Pan Bóg dał człowiekowi rozum i umiejętność myślenia. A człowiek ten Boży dar bardzo często używa w niewłaściwy sposób. Wystarczy spojrzeć do jakiego stopnia przecenia znaczenie rzeczy tego świata i to ze szkodą dla siebie, która w swoich konsekwencjach może okazać się tragiczną. Pan Jezus bardzo konkretnie ujął tę prawdę w przypowieści o bogaczu, któremu bardzo dobrze obrodziło pole. I co ten człowiek postanowił: „Zburzę moje małe spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę wszystko zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj. Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem.”

    Zatem najważniejszą sprawą w życiu człowieka jest to z czym stanie na sądzie Bożym. Świat zaś ze swoim bogactwem przemija niczym mgła poranna.

    W dzisiejszym Czytaniu prorok Amos ostrzega przed niewłaściwym używaniem dóbr tego świata. Bowiem cała niegodziwość nie pieniądza dotyczy, ale jego użycia przez ciemiężycieli. Tak więc każde oszustwo, każde bogacenie się kosztem biednych i słabych jest wielkim obciążeniem, które owszem, jeżeli człowiek opamięta się w porę, można naprawić, ale tylko tu, po tej stronie życia.

    W Ewangelii Pan Jezus idzie jeszcze dalej mówiąc, że nie można służyć równocześnie Bogu i mamonie. Warto zwrócić uwagę na słowo „mamona”, bowiem pojawia się ono tylko u świętego Łukasza i w paralelnym miejscu u świętego Mateusza i nigdzie poza tym. W hebrajskim brzmieniu znaczy tyle co „ufać”, „zawierzyć”. Czy moje zaufanie, zawierzenie jest skierowane w dobrym kierunku?

    Ojciec Jacek Salij komentuje takimi słowami często popełnianą pomyłkę przez człowieka: „Pan Bóg postanowił obdarzać nas dobrami materialnymi, abyśmy codziennie mogli otrzymywać od Niego dowody Jego miłości do nas. My, owszem, Boże dary przyjmujemy, ale zamiast dziękować za nie Boskiemu Dawcy i używać ich zgodnie z Jego intencjami, potrafimy czasem posunąć się aż do tego, że na nich budujemy cały sens naszego życia, że zaczynamy pokładać w nich naszą nadzieję ostateczną. Jesteśmy podobni do tej pięknej dziewczyny z bajki, w której zakochał się książę i na dowód miłości przysłał jej pierścień zaręczynowy, a jej tak ten pierścień się spodobał, że zakochała się w pierścieniu i księcia już nie potrzebowała. Podobnie i my: potrafimy jakieś dary Boże uczynić ostatecznym sensem naszego życia i wtedy nawet Pan Bóg staje się dla nas nieważny, bo postawiliśmy na pierwszym miejscu co innego. Potrafimy wobec Pana Boga być tak bezczelni, że Jego własnych darów używamy do tego, żeby Go znieważać.”

    Dzisiejsze Boże przesłanie zawarte w przypowieści opowiedzianej przez Pana Jezusa o nieuczciwym rządcy, jest ostrzeżeniem dla człowieka, który świetnie umie sobie poradzić i pomóc w sprawach tego świata, ale czy umie zadbać, równie skutecznie, o to, aby przyjęto go „do wiecznych przybytków”? Zarządca, mając zdać sprawę ze swojej dotychczasowej pracy, którą wykonywał nieuczciwe, znajduje w oszustwie „mądre” wyjście z sytuacji. Zastosował bowiem sprytny wybieg, licząc na to, że gdy zostanie pozbawiony zarządu, przyjmą go ci, którym zmniejszył należne długi. „Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił.” Ale pochwalił go nie za oszustwo, ale za roztropność, dzięki której umiejętnie potrafił zabezpieczyć swoją przyszłość.

    Słyszałem o podobnej przypowieści, gdzie za pomysłowość i inwencję pieniądz stał się nagrodą, tym razem uczciwie zdobytą. Dwaj chłopcy prosto ze szkoły pojechali do dużego magazynu sklepowego. Wysiadając z autobusu, jeden z nich zauważył leżącą na parkingu damską torebkę. Podnieśli ją. Rozglądnęli się, ale w pobliżu nie było nikogo. Zajrzeli z ciekawości do torebki. Były w niej drobiazgi, a na dnie – portmonetka i dokumenty. Zorientowali się, że właścicielką torebki jest starsza pani. Był też w torebce stuzłotowy banknot. Popatrzyli na siebie. Co robić? Oczywiście – oddać. Co to tego nie mieli wątpliwości.

    – Ale może zanim oddamy tę torebkę, to rozmienimy ową setkę na dziesięciozłotówki?

    Tak też zrobili, a potem odnaleźli adres właścicielki. Pojechali do niej i zgubę oddali. Starsza pani najpierw zajrzała do portmonetki, a potem patrząc chłopcom w oczy lekko uśmiechnęła się i wręczyła im dziesięć złotych.

    – Dobre z was chłopaki. Dziękuję wam. Tak szczerze mówiąc, jesteście bardzo pomysłowi.

    Rzeczywiście można podziwiać ludzką zapobiegliwość, pomysłowość, zaradność – kiedy chodzi o sprawy dotyczące zwykłej ludzkiej egzystencji. Tak mówi dzisiejsza Ewangelia: „Synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi niż synowie światła”.

    Ile przy tym człowiek potrafi wykrzesać z siebie mocy, samozaparcia – i wcale nie wydaje mu się to takie trudne, bo widzi ile może osiągnąć, jaką będzie miał korzyść. A jednak, ten sam człowiek w sprawach, które dotyczą relacji z Bogiem, gdzie chodzi o prawdziwe ludzkie życie trwające wiecznie – wykazuje kompletną nieporadność.

    I tę swoją winę pokrywa bardzo często narzekaniem na Kościół, na niedobrych księży, którzy – jego zdaniem – i na ambonie i w konfesjonale są beznadziejni. Ale tak szczerze – czy mógłbym postawić sobie pytanie: jaki podjąłem trud, aby znaleźć swoją drogę do Boga?

    Jeden z księży opowiadał, jak po skończonych rekolekcjach, o dość późnej już porze, podszedł do niego młody człowiek i poprosił o rozmowę. Ksiądz się wymawiał, że dziś to już nie, że zmęczony, że się spieszy. Ale rozmówca nie dawał za wygrane. Chwycił księdza za ramię i powiedział: Ksiądz musi ze mną mówić, po prostu musi. I rozmawiali. A rozmowa ta okazała się wielkim błogosławieństwem.

    Albo inne zdarzenie: pewna pani w rozmowie z księdzem dzieliła się radością, że spotkała wspaniałego spowiednika, który bardzo jej pomaga w duchowym życiu. Ksiądz powiedział:

    – To ma pani szczęście.

    – Szczęście? – odpowiedziała. Proszę księdza, to dwa lata gorącej modlitwy o takiego człowieka, dwa lata poszukiwań.

    Nieskończenie miłosierny Bóg człowieka nigdy nie zawiedzie, człowieka, który Go szuka, który o Niego walczy. Bo tylko gwałtownicy zdobywają Królestwo Boże.

    Obym się nie zniechęcił w tym moim ciągłym powstawaniu. Wiem – resztę uczyni Bóg? Już uczynił.

    Ks. Marian Łękawa SAC