CZAS WIELKIEGO POSTU
jest szczególnym czasem do nawrócenia naszego serca:
“NAWRACAJCIE SIĘ I WIERZCIE W EWNGELIĘ”
______________________________________________________________________________________________________________
KOŚCIÓŁ ŚW. PIOTRA
ST PETER’S CHURCH, PARTICK, 46 Hyndland St. Glasgow, G11 5PS
____________________________________________________________________________________________________________
*****
______________________________________________________________________________________________________________
31 MARCA – PIĄTEK V TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 18.00 – ADORACJA PRZED NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
W CZASIE ADORACJI JEST MOŻLIWOŚĆ SPOWIEDZI ŚW.
GODZ. 18.30 – DROGA KRZYŻOWA
***
GODZ. 19.00 – MSZA ŚW.
++++++++++++++
NOCNA DROGA KRZYŻOWA W GLASGOW
Wspólnota mężczyzn Świętego Józefa zaprasza do udziału
w nocnej Drodze Krzyżowej z piątku 31 marca na sobotę 1 kwietnia
Trasa Drogi Krzyżowej rozpocznie się z kościoła św. Anny o godz. 20.30
zatrzymując się przy 14 kościołach katolickich adorując w ciszy w modlitewnym skupieniu
OBECNEGO PANA JEZUSA W NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENCIE
Przejście Drogi Krzyżowej będzie trwało ponad 5 godzin, ponieważ jest to dystans około 25 km.
Na zakończenie Drogi Krzyżowej zostanie odprawiona Msza św. w kościele św. Józefa w Clarkston około 02:00 rano.
STACJE DROGI KRZYŻOWEJ:
Start | Nazwa kościoła | Adres | Stacja |
1 | St Mary’s | 89 Abercromby St, Glasgow G40 2DQ | I |
2 | St Alphonsus | 217 London Rd, Glasgow G40 2ST | II |
3 | St Mungo’s | 52 Parson St, Glasgow G4 0RX | III |
4 | St Aloysius | 25 Rose St, Glasgow G3 6RE | IV |
5 | Polish Catholic Mission in Glasgow | 4 Parkgrove Terrace, Glasgow G3 7SD | V |
6 | Glasgow University Catholic Chaplaincy | 13-15 Southpark Terrace, Glasgow G12 8LG | VI |
7 | St Peter’s | 46 Hyndland St, Partick, Glasgow G11 5PS | VII |
8 | St Simon | 33 Partick Bridge St, Glasgow G11 6PQ | VIII |
9 | St Patrick | 137 William St, Glasgow G3 8UR | IX |
10 | Metropolitan Cathedral of St Andrew | 196 Clyde St, Glasgow G1 4JY | X |
11 | Blessed John Duns Scotus | 270 Ballater St, Glasgow G5 0YT | XI |
12 | Holy Cross | 113 Dixon Ave, Glasgow G42 8ER | XII |
13 | St Helen’s | 32 Langside Ave, Shawlands, Glasgow G41 2QS | XIII |
14 | St Joseph’s | 2 Eaglesham Rd, Clarkston, Glasgow G76 7BT | XIV |
______________________________________________________________________________________________________________
To było jedno z jego ukochanych nabożeństw. Przeżyj Drogę Krzyżową z Janem Pawłem II
***
Św. Jan Paweł II niemal każdego dnia modlił się rozważając Drogę Krzyżową. Rozumiał, że tylko biorąc krzyż, można rzeczywiście stać się uczniem Jezusa. Zagłębianie się w tajemnie Golgoty pomagało mu odważnie brać każdego dnia swój własny krzyż. Prosząc o jego wstawiennictwo, razem ze świętym papieżem rozważmy Drogę Krzyżową.
STACJA I
Jezus na śmierć skazany
Synu, kiedy odejdziesz, wzbierająca głębio
odwieczna,
w której wszystko ujrzałem –
Ojcze, Miłość oznacza konieczność
Wzbierania chwałą.
(…)
Synu, kiedy odejdziesz, Miłość odwieczna,
któż ogarnie Cię nurtem najbliższym?
Ojcze, opuszczam Twoje wejrzenie wzbierające
zalewem słonecznym,
obieram oczy ludzkie –
obieram oczy ludzkie zalane światłem
pszenicznym.
(Pieśń o Bogu ukrytym, I. 14 )
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA II
Jezus bierze krzyż na swoje ramiona
Uwielbiam cię, siano wonne, bo znajduję
w tobie
dumę dojrzałych kłosów.
Uwielbiam cię, siano wonne, któreś tuliło w sobie
Dziecinę bosą.
Uwielbiam cię, drzewo surowe, bo nie znajduję skargi
W twoich opadłych liściach.
Uwielbiam cię, drzewo surowe, boś kryło Jego barki
W krwawych okiściach.
Uwielbiam Cię, blade światło pszennego chleba,
w którym wieczność na chwilę zamieszka,
podpływając do naszego brzegu
tajemną ścieżką.
(Pieśń o Bogu ukrytym I. 11)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA III
Pierwszy upadek Jezusa
Nadzieja dźwiga się w porę ze wszystkich miejsc,
jakie poddane są śmierci –
nadzieja jest jej przeciwwagą,
w niej świat, który umiera,
na nowo odsłania swe życie.
(Rozważania o śmierci IV. 1)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA IV
Spotkanie z Matką
Mój Synu – w tamtej mieścinie,
gdzie ludzie znali nas razem,
mówiłeś do mnie “matko”
– i nikt nie przejrzał w głąb
mijanych dnia każdego zdumiewających
zdarzeń a życie Twoje się zlało z życiem
ludzi ubogich, do których chciałeś
należeć przez ciężką pracę rąk.
Lecz ja wiedziałam, że światło,
które snuje się w owych zdarzeniach
jak włókno iskry głębokie pod korą dni
jest Tobą. Nie było ono ze mnie –
A ileż więcej miałam Ciebie w tym blasku
i w tym milczeniu, niż miałam Ciebie
z owocu ciała mojego i krwi. (…)
Synu mój trudny i wielki, Synu mój prosty,
przywykłeś we mnie na pewno do myśli
wszystkich ludzi –
w cieniu tych myśli czekasz głębokiej
chwili serca, która się w każdym
człowieku inaczej zaczyna
a we mnie jest pełna matki –
i pełnią tą nigdy się nie utrudzi.
(Matka I. 3, I. 4)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA V
Szymon z Cereny pomaga dźwigać krzyż
Duch się przesunął nagle, a ciało jeszcze zostało
na dawnym swoim miejscu. Dlatego ogarnął mnie
ból.
I trwać on będzie tak długo, aż nie dojrzeje ciało
w duchu znajdzie pokarm dla siebie, a nie jak
dotąd głód.
To są chwile, gdy miłość boli: tygodnie, miesiące, lata.
Język i podniebienie jak korzeń suchego drzewa
(…)
Lecz suszę całego świata
nie ja odczuwam, lecz On.
(…)
Chcę jednak być sprawiedliwy, więc targuję się
z wami, siepacze, o tego drugiego Człowieka
– (a przecież chcę wrócić do miasta).
Targuję się z wami o to,
co sprawiedliwość każe,
co mnie słusznie winno ominąć,
a co dla Niego jest łaską.
(Profile Cyrenejczyka II. 11; III)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA VI
Weronika ociera twarz Jezusowi
Nikt Ci nie przeszkodził, Weroniko.
Jesteś blisko. Ta chusta stała się wołaniem serc,
wszystkich onieśmielonych serc, które przestają
się przedzierać, widząc, że ścieżka twa
jest równoległa do drogi Skazańca.
(…)
On odszedł. Kiedy odchodzi człowiek, bliskość
ulatuje jak ptak, w nurcie serca zostaje wyrwa,
w którą się wdziera tęsknota.
Tęsknota – głód bliskości.
ODKUPIENIE jest nieustanną bliskością
TEGO, KTÓRY ODSZEDŁ.
Ciemniejące płótno w twoich rękach przyciąga
Niepokój świata.
Stworzenia pytać będą o życiodajne źródło,
które bije z twojej postaci
Weroniko, siostro –
Odkupienie szukało twego kształtu, by wejść
w niepokój wszystkich ludzi.
(Odkupienie szukało twego kształtu, by wejść w niepokój wszystkich ludzi IV. 4)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA VII
Jezus drugi raz upada pod krzyżem
(…)
i mówiłeś
uniżę się, bracie, uniżę
nie osamotnię nigdy twoich oczu,
naprzód ukryję się w krzyżu,
potem chlebem w dojrzałym zbożu.
Więc myślę:
dlatego tak się uniżasz,
by nie osamotnić w kosmosie
moich ramion dalekich od krzyża (!!!)
i mych oczu oddanych tęsknocie.
(Pieśń o Bogu ukrytym II. 6)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA VIII
Jezus pociesza płaczące niewiasty
Pan, gdy się w sercu przyjmie, jest jak kwiat,
spragniony ciepła słonecznego.
Więc przypłyń światło z głębin nie pojętego dnia
i oprzyj się na mym brzegu.
Płoń nie za blisko nieba
I nie za daleko.
Zapamiętaj, serce, to spojrzenie,
w którym wieczność cała ciebie czeka.
Schyl się, serce, słońce przybrzeżne,
zamglone w głębinach ócz,
nad kwiatem niedosiężnym,
nad jedną z róż.
(Pieśń o Bogu ukrytym I. 7)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA IX
Jezus trzeci raz upada pod krzyżem
Aż dotąd doszedł Bóg i zatrzymał się krok od
nicości,
tak blisko naszych oczu.
Zdawało się sercom otwartym, zdawało się sercom
prostym,
że zniknął w cieniu kłosów
(Pieśń o Bogu ukrytym I. 12)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA X
Jezus z szat obnażony
Jesteś jednakże straszliwie niepodobny do Tego,
którym jesteś –
natrudziłeś się w każdym z nich.
Zmęczyłeś się śmiertelnie.
Wyniszczyli Cię –
To się nazywa Miłosierdzie.
Przy tym pozostałeś piękny.
Najpiękniejszy z synów ludzkich.
Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później –
O, jakieś trudne piękno, jak trudne.
Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.
(Ecco homo)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA XI
Jezus do krzyża przybity
DRZEWO mówiło tak:
nie lękaj się, gdy umieram – nie lękaj się ze mną
umrzeć, nie lękaj się śmierci – bo patrz, odzywam:
śmierć tylko dotknęła kory.
Nie lękaj się ze mną umrzeć i odżyć.
Zasklepi się znak.
Dojrzeję w nim wszystko na nowo –
I owoc nie opadnie ciężarem własnym.
DRZEWO odda owoce Temu, kto je szczepił –
będziecie pożywać owoce wyrosłe na Mnie,
Zranionym Drzewie.
(Opowieść o drzewie zranionym 4)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA XII
Jezus na krzyżu umiera
(…)
Czy ty wiesz, czy ty wiesz, mój bracie
jak miłuje nas Ojciec nasz?
Ale głębi owych słów nikt nie zna,
ale przyczyn najdalszych nikt nie wie,
jaka to męka była bezbrzeżna
ta samotność na krzyżowym drzewie.
Lecz nie krew, która w drzewie rozkwitła,
jak rozkwita każdy trud w jutrzejszym chlebie –
tylko to odepchnięcie od Ojca,
to odtrącenie…
Za te słowa: Czemuś mnie opuścił,
Ojcze, Ojcze – za Matki płacz –
Ja na wargach Twoich odkupiłem
dwa najprostsze słowa: Ojcze Nasz.
( Pieśń o Bogu ukrytym II. 10)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA XIII
Jezus zdjęty z krzyża i oddany swojej Matce
Proszę Cię, byś mnie ukrywał
w miejscu niedostępnym,
w nurcie cichego podziwu
lub w nocy posępnej.
bo wiem o takim ukryciu,
że w nim nic nie rozproszę z tych słońc,
które płoną pod horyzontem
spojrzeń utkwionych w głąb.
A wtedy dokona się cud przemiany:
Oto Ty staniesz się mną –
ja – eucharystyczny.
(Pieśń o Bogu ukrytym II. 13)
Któryś za nas cierpiał rany…
STACJA XIV
Jezus złożony do grobu
Jest taka Noc, gdy czuwając przy Twoim grobie,
najbardziej jesteśmy Kościołem
– jest to noc walki, jaką toczy w nas rozpacz
z nadzieją: ta walka wciąż się nakłada
na wszystkie walki naszych dziejów,
napełnia je wszystkie w głąb
(wszystkie one – czy tracą swój sens?
Czy go wtedy właśnie zyskują?).
Ten Nocy obrzęd ziemi dosięga swego początku.
Tysiąc lat jest, jak jedna Noc.
Noc czuwania przy Twoim grobie.
(Wigilia Wielkanocna 1996)
Któryś za nas cierpiał rany…
adonai.pl/fronda.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Jan Paweł od Krzyża
*****
Nie może być inaczej. Wielkopostnym kaznodzieją w „Gościu” będzie bł. Jan Paweł II. Widzieliśmy go często wspartego o krzyż Chrystusa. To obraz – symbol, klucz do jego świętości. Sam mówił, że papież ma być „przewodnikiem po tajemnicy świętego Krzyża”. Przekonywał: „jeżeli z Ewangelii Krzyża uczynisz program życia, jeżeli pójdziesz za Chrystusem aż na Krzyż, w pełni odnajdziesz Samego siebie!”.
Na zakończenie Mszy św. w Kielcach 3 czerwca 1991 roku Jan Paweł II nawiązał do nadanego mu tam tytułu „honorowego przewodnika po Górach Świętokrzyskich”. Zapytał retorycznie: „Czym ma być papież, jeżeli nie przewodnikiem po tajemnicy świętego Krzyża?”. I dodał: „Tylko Krzyż jest mocą Bożą i mądrością Bożą, jak powiedział św. Paweł. Więc dziękuję, będę się starał dalej być we wszystkim pokornym sługą tej tajemnicy, a także, na ile mi pozwolą siły ducha, przewodnikiem po tej tajemnicy dla moich braci i sióstr wszędzie, dokądkolwiek skieruje mnie moje posłannictwo”. Dokładnie w taki sposób chcemy popatrzeć na Jana Pawła II. Jako na przewodnika po tajemnicy świętego Krzyża! Dobry przewodnik prowadzi po szlakach, które sam wielokrotnie przemierzył. Karol Wojtyła od młodości poznawał świat cierpienia, samotności, wojny, totalitaryzmu… Kiedy rozpoczął posługę papieża, wziął w swoje silne dłonie papieski krucyfiks. Trzymał go podczas Mszy św. jak sztandar. Z wiekiem, tracąc zdrowie i siły, coraz bardziej opierał się na nim. Prowadząc Drogę Krzyżową w Wielki Piątek, brał do ręki prosty drewniany krzyż, przemierzając kolejne stacje, dopóki starczyło mu sił. W ostatni Wielki Piątek mógł już tylko przytulić się mocno do krzyża. Nazwa naszego cyklu „Jan Paweł od Krzyża” to nawiązanie do świętych, którzy mieli taki przydomek. Święty Jan od Krzyża, wielki hiszpański mistyk, karmelita.
Jego imię kojarzy się najbardziej z doświadczeniem tzw. nocy ciemnej, czyli czasu próby, oczyszczenia, samotności, nieobecności Boga, który jest etapem na drodze do pełnego zjednoczenia z Nim. Młody Wojtyła czytał dzieła Jana od Krzyża podczas długiej okupacyjnej nocy, zachęcony przez Jana Tyranowskiego, starszego przyjaciela, mistyka, mentora. Później w Rzymie pisał doktorat poświęcony słynnemu hiszpańskiemu karmelicie. Jednym z fundamentów duchowości przyszłego papieża stała się zgoda na noc ciemną, na ogołocenie, na przejście przez ciemną dolinę śmierci. Zgodził się na cierpliwe dźwiganie krzyża. Krzyża nie jako celu samego w sobie, ale jako drogi, bramy, przejścia do pełnej miłości z Bogiem, do dojrzałego człowieczeństwa, do zmartwychwstania. Święta Edyta Stein w Karmelu nosiła imię Teresy Benedykty od Krzyża. Zginęła zagazowana w Auschwitz. Krótko przed śmiercią pisała: „Scientiam Crucis (wiedzę Krzyża) zdobywa się tylko wtedy, gdy się samemu dogłębnie doświadcza Krzyża”. To ją Jan Paweł II ogłosił współpatronką Europy. W kolejnych odcinkach naszego cyklu będziemy starali się pokazać wybrane „stacje” drogi krzyżowej papieża. Z potężnego zbioru jego nauczania wyszukamy najważniejsze lekcje z owej Scientia Crucis, którą posiadł. Wielki Post jest po to, by odnowić własny chrzest przez post, modlitwę i pokutę, by się nawrócić. Odnaleźć siebie na nowo u stóp Ukrzyżowanego i przed pustym grobem Żyjącego. Tam biją źródła wody żywej – jedynej nadziei dla świata, dla nas. Czy można lepiej przygotować się do kanonizacji Jana Pawła II, jak przez własne nawrócenie dzięki świadectwu jego życia i jego słowom? Piszę te słowa, mając przed oczami dramatyczne wydarzenia na Ukrainie. Także to cierpienie, tę grozę, ten lęk rozjaśnia Ukrzyżowany. „Tak, Krzyż jest wpisany w życie człowieka. Kto próbuje usunąć go ze swojego życia, nie zna prawdy ludzkiej kondycji” – przypominał Jan Paweł II młodzieży w 1998 roku. „Jesteśmy stworzeni do życia, ale nie możemy usunąć z naszej indywidualnej historii cierpienia i trudnych doświadczeń. Jeżeli Krzyż zostaje przyjęty, przynosi zbawienie i pokój. Bez Boga Krzyż nas przygniata; z Bogiem daje nam odkupienie i zbawienie”. Papież zakończył wezwaniem, które potraktujmy jako motto naszego cyklu: „Weź Krzyż! Przyjmij go, nie pozwól, aby przygniotły cię wydarzenia, ale z Chrystusem zwyciężaj zło i śmierć! Jeżeli z Ewangelii Krzyża uczynisz program swojego życia, jeżeli pójdziesz za Chrystusem aż na Krzyż, w pełni odnajdziesz samego siebie!”.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Pasterz wsparty o krzyż
*****
Jako chłopak przemierzał z ojcem dróżki na Kalwarii Zebrzydowskiej, ucząc się, że kochać znaczy dać siebie. Jego krzyż był krzyżem pasterza: wyczerpujące pielgrzymki, nauczanie z mocą i odwagą, walka z mocami zła, świadectwo…
Krzyż jako klucz do życia Jana Pawła II. Im więcej czytam o papieżu, im dłużej o tym myślę, tym bardziej przekonuję się, że to dobry trop. Duchowość Karola Wojtyły kształtowała się w pobliżu Kalwarii Zebrzydowskiej. Czyż nie jest to wymowne? Tam jako młody chłopak ze swoim ojcem wędrował po ścieżkach ze stacjami Męki Pańskiej lub dróżkami Maryi. Jako ksiądz, później biskup, przemierzał samotnie kalwaryjskie dróżki, omadlając sprawy Kościoła, zwłaszcza w trudnym okresie zmagania z komunizmem. W programie osobistej modlitwy papieża Droga Krzyżowa zajmowała zawsze ważne miejsce. Odprawiał ją w każdy piątek przez cały rok i codziennie w Wielkim Poście. W jego życiu słowo »krzyż« nie jest jedynie słowem” – mawiał kard. Ratzinger, jego następca. Motorem napędowym wszystkich duszpasterskich działań Jana Pawła II była miłość – naśladowanie Dobrego Pasterza, który się nie oszczędza, daje życie za owce. Pielgrzymował wytrwale na koniec świata tak długo, aż nogi odmówiły mu posłuszeństwa, głosił słowo Boże aż po utratę zdolności mówienia, jego pełna blasku twarz jaśniała, dopóki choroba nie zdeformowała jej grymasem bólu, jego ramiona wyciągały się ku wszystkim, aż utracił władzę w drżących dłoniach…
Modlitwa jako „narzędzie” pasterza
„Pierwszym obowiązkiem papieża wobec Kościoła i świata jest modlitwa” – powtarzał. Wielu świadków mówi o wręcz mistycznym poziomie duchowości papieża. Nieraz, nawet w chwilach największego natężenia obowiązków, jakby się wyłączał na chwilę i przenosił w inny świat. Każdego rana modlił się godzinę lub półtorej w swojej kaplicy. Goście, którzy zostali zaproszeni na poranną Mszę, widywali go klęczącego, jakby zanurzonego w Bogu. Vittorio Messori zapytał kiedyś Jana Pawła II, za kogo się modli. „Troska o wszystkie Kościoły każe mi codziennie na modlitwie pielgrzymować myślą i sercem przez cały świat” – usłyszał odpowiedź. „Szufladka jego klęcznika wypełniona była kierowanymi do niego prośbami o modlitwę” – wspomina kard. Dziwisz. „Sercu papieża bliskie było cierpienie kobiet i mężczyzn całego świata. Były listy chorych na AIDS i raka. List matki, która błagała o modlitwę za siedemnastoletniego syna w śpiączce. Listy rodzin będących w trudnej sytuacji”. Do Jana Pawła II prośby o modlitwę kierowało także wiele bezdzietnych małżeństw. Można powiedzieć, że modlitwa nie była wyłącznie sprawą osobistej pobożności papieża, ale jednym z podstawowych „narzędzi” jego pasterskiej służby. Zanosił pod krzyż Chrystusa wszystkie choroby świata i Kościoła. Choroby ciała i duszy, nieszczęścia, grzechy, zło… Wiele osób świadczy o bardzo konkretnych owocach modlitwy Jana Pawła II, czasem także fizycznych uzdrowieniach. Już za życia, a także po jego śmierci. Papież wiedział sporo o niegodziwości świata, także o złu działającym w samym Kościele. „Nikt, kto nie dźwigał na własnych barkach brzemienia, jakim wiedza dostępna papieżowi przytłacza niosącego je człowieka, nie może w pełni pojąć, jak miażdżący musi to być ciężar” – zauważa George Weigel. I dodaje: „Lekkość, z jaką Jan Paweł nosił ten niewidzialny ołowiany ciężar, być może w największym stopniu świadczy o jego odwadze – i o źródle tej odwagi, z jaką przyjmował dramat Kalwarii, rozgrywającej się na nowo w jego własnym życiu”. Nie jest tajemnicą, że modlitwa papieska przyczyniła się parę razy do uwolnienia ludzi, którzy doświadczyli opętania przez Złego. 6 września 2000 roku na zakończenie audiencji generalnej młoda Włoszka zaczęła strasznie krzyczeć. Policja nie była w stanie opanować tej kobiety, która rzucała przekleństwa w stronę stojącego w pobliżu biskupa. Jan Paweł II modlił się nad nią na osobności przez pół godziny, a następnego dnia odprawił Mszę o jej uwolnienie. Kard. Dziwisz wspomina, że zachowanie dziewczyny zmieniło się zupełnie po tej modlitwie.
Megamaraton ewangelizacyjny
Trudno będzie pobić jego rekord. Odwiedził 129 różnych krajów podczas 104 podróży apostolskich. Przemierzył 1 247 613 km, czyli więcej, niż gdyby trzydziestokrotnie okrążyć kulę ziemską lub trzykrotnie odbyć lot na Księżyc. Przebywał w drodze 822 dni (8,7 proc. swojego pontyfikatu), odwiedził 1022 miejscowości, gdzie wygłosił 3288 przemówień.
W samych Włoszech odbył 146 wizyt, nie licząc 748 w diecezji rzymskiej. W trakcie rzymskich wizytacji odwiedził 320 spośród 336 parafii Wiecznego Miasta. Jeśli papież Franciszek wzywa, by Kościół wyszedł na ulice i robił raban, to Jan Paweł II był pierwszym, który to robił na niespotykaną w dziejach Kościoła skalę. „Nie możemy czekać na wiernych na placu św. Piotra, musimy do nich wyjść” – powtarzał. Gromadził miliony ludzi na placach, ulicach, stadionach, by głosić im Dobrą Nowinę. Światowe Dni Młodzieży (Buenos Aires 1987, Santiago de Compostela 1989, Częstochowa 1991, Denver 1993, Manila 1995, Paryż 1997, Rzym 2000, Toronto 2002) zgromadziły łącznie dziesiątki milionów osób. W końcowej Mszy św. w Manili uczestniczyło ok. 5 milionów, co było największym zgromadzeniem ludzkim w historii. Papieża widziało osobiście więcej ludzi niż kogokolwiek w dziejach. Jeśli uwzględnimy jeszcze zwielokrotnienie tego efektu przez globalne media, to można śmiało powiedzieć, że dotarł on na krańce świata. Czy nie jest to jakimś niezwykłym znakiem danym nam od Boga, że najbardziej znanym i rozpoznawalnym człowiekiem w dziejach był świadek Jezusa Chrystusa, Jego apostoł, następca Rybaka z Galilei? Taki sposób życia wiązał się z nadludzkim wysiłkiem. Kilka przykładów. Pierwsza podróż do Afryki trwała 10 dni, Jan Paweł II wygłosił 50 przemówień. Jego otoczenie w połowie pielgrzymki padało z wycieńczenia w tropikalnym upale, tylko papież, jak donosiła prasa, „nie okazuje żadnych objawów zmęczenia”. Jan Paweł II w pewnym momencie nie mógł sobie odmówić żartu – pomachał do ekipy telewizji niemieckiej: „Co z wami, chłopcy, żyjecie jeszcze?”. Podróż na Filipiny w 1981 roku – program każdego dnia obejmował 16 godzin bez żadnych przerw. I tak dalej. Zmiany stref czasowych, nieskończona ilość spotkań, celebracji, przemówień, ludzi… Czasem w upalnym słońcu, czasem w zimnie, w deszczu, a nawet i w śniegu, jak w Sarajewie w 1997 roku. Uczenie się języków, koncentracja uwagi, by uwzględnić lokalne zwyczaje, odmienne konteksty polityczne, historyczne, kulturowe. U podstaw tego megamaratonu ewangelizacyjnego leżało przekonanie, że Dobra Nowina o Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym jest uniwersalna, że jest adresowana do ludzi wszystkich kultur i religii. On dosłownie, wręcz fizycznie, oddał się całkowicie tym, którym służył. Organizm papieża w ostatnich latach życia był zniszczony nie tylko przez chorobę i starość. Jego ciało nosiło na sobie ślady tego wyczerpującego biegu z Ewangelią po całym świecie.
Pielgrzymki najtrudniejsze
Były pielgrzymki z różnych powodów łatwiejsze, były i takie, które wymagały bardzo wiele wysiłku, odwagi, determinacji. Zdarzały się momenty dramatyczne, wręcz niebezpieczne. Nie sposób tego opisać. Kilka obrazów. Zaczęło się od Meksyku. Kraj zamieszkały w większości przez katolików, rządzony był w 1978 roku przez antyklerykalne rządy. Od stu lat zakazane tam było noszenie sutanny w miejscach publicznych. Władze nie były przychylne wizycie papieża. Problemem Kościoła w całej Ameryce Łacińskiej była teologia wyzwolenia wzywająca do rewolucji społecznej, z Ewangelią i, jeśli trzeba, z karabinem w ręku. Na konferencji biskupów Ameryki Łacińskiej (CELAM) w Puebla papież wygłosił przemówienie, w którym wykazał błędy teologii wyzwolenia, odrzucił stosowanie przemocy i upolitycznienie Ewangelii, kazał zerwać z wizerunkiem „rewolucjonisty z Nazaretu”. Jan Paweł II obawiał się, jak biskupi przyjmą tak zdecydowane stanowisko. Jego stanowczość i świadectwo przyczyniły się do zahamowania wpływu teologii wyzwolenia na Kościół w Ameryce Południowej. Być może uratował Kościół przed schizmą. Ale na jego głowę posypały się w mediach gromy. Uznano go za konserwatystę, fundamentalistę z Polski. Papież, krytykując marksistowską ideologię, zarazem z ogromnym współczuciem odnosił się do Indian, do wyzyskiwanych robotników. Mówił, że chce być głosem wykluczonych. Z pasją protestował przeciwko niesprawiedliwości społecznej, wzywał do reform społecznych, ale nie do rewolucji. Ta nuta powracała zawsze podczas spotkań Jana Pawła, zwłaszcza z ubogimi z krajów Ameryki Południowej, Afryki czy Azji. Kiedy przygotowywano wizytę papieską w Wielkiej Brytanii, wybuchł konflikt między Argentyną a Zjednoczonym Królestwem o Falklandy. Odradzano papieżowi wizytę w kraju prowadzącym wojnę.
Jan Paweł postanowił wtedy, że tuż po wizycie w Anglii poleci do Argentyny. „Czas lotu tam i z powrotem zajął 29 godzin, podczas gdy czas pobytu na argentyńskiej ziemi jedynie 28 godzin” – wylicza kard. Dziwisz. I dodaje: „Wystarczająco dużo, by zabrzmiało przesłanie pokoju niezbędne dla uniknięcia konfliktu”. Politycy, zwłaszcza dyktatorzy, często szukali okazji, aby wizytę papieską wykorzystać dla swoich celów. Żałosny popis takiego zachowania dał sandinowski reżim w Nikaragui. Papież przybył do tego kraju 4 marca 1983 roku. W rządzie Daniela Ortegi zasiadało wtedy trzech duchownych. Papież upomniał jednego z nich – tego, który miał odwagę pojawić się podczas powitania na lotnisku. Do prawdziwej konfrontacji doszło podczas Mszy świętej w Managui. Rząd zarezerwował pod ołtarzem miejsca dla zwolenników swojej partii. Ludzi, dla których odprawiana była Msza, przepędzono daleko do tyłu, policja strzelała ponad głowami z karabinów maszynowych dla odstraszenia tych, którzy chcieli podejść bliżej. Podczas kazania sandiniści, manipulując nagłośnieniem, zagłuszali słowa papieża. Jan Paweł II przerwał kazanie i zawołał głośno: „Silencio!”. „Sam stawił czoło prowokacji” – wspomina kard. Dziwisz. „Doszło do niezapomnianej sceny, gdy sandiniści wymachiwali czerwono-czarnymi chorągiewkami, a on z podwyższenia ołtarza odpowiadał im uniesionym pastorałem-krzyżem”. W kwietniu 1987 roku papież odwiedził Chile pod rządami Pinocheta. Dyktator po spotkaniu z Janem Pawłem II w pałacu prezydenckim wyszedł z nim na balkon. Wspólne zdjęcie miało sugerować wspieranie wojskowych rządów przez papieża, co było nadużyciem. Podczas Mszy św. w Santiago z udziałem ok. miliona osób doszło do zamieszek. Ich uczestnicy zaczęli podpalać opony, policja interweniowała z opóźnieniem, używając armatek wodnych, pałek i gazów łzawiących. Ojciec Roberto Tucci, doświadczony organizator papieskich podróży, po raz pierwszy myślał o wyprowadzeniu Jana Pawła z miejsca wydarzeń. Papież wytrwał do końca Eucharystii. Rozdawał dzieciom pierwszą Komunię św. ze łzami w oczach z powodu dymu i gazu łzawiącego. Po celebrze klęczał długą chwilę przed ołtarzem. Kiedy miejscowy biskup powiedział do niego: „Wybacz nam”, papież odparł: „Co? Wasi ludzie zostali i uczestniczyli. Jedyną rzeczą, jakiej nie wolno zrobić w tej sytuacji, jest poddanie się awanturnikom”. Nie wiadomo, kto inspirował zamieszki, ale chodziło o wzmocnienie wrażenia, że Chile potrzebuje silnych rządów wojska.
Świadek, czyli męczennik
Inny rodzaj trudności spotykał papieża w zachodniej Europie. Lewicowo-liberalne środowiska, także w samym Kościele, uznały papieża z Polski za wroga „postępowych” przemian. Trzy dni przed pielgrzymką do Holandii w maju 1985 roku zorganizowano w Hadze masową demonstrację przeciwko wizycie. W Utrechcie papamobil obrzucono świecami dymnymi i jajami. Rozlepiono plakaty obiecujące nagrodę za życie papież. Podczas podróży na Sycylię w maju 1993 roku papież z ogromną stanowczością przeciwstawił się mafii. „Nawróćcie się, kiedyś wybije godzina sądu Bożego!” – krzyczał w Agrigento. W lipcu tego samego roku w katedrze papieża – bazylice na Lateranie wybuchła bomba, podłożona przez „nieznanych sprawców”. To był czytelny znak od tych, którym nie podobały się odważne słowa ojca świętego. W Berlinie w 1996 roku podczas papieskich odwiedzin odbywały się demonstracje skinheadów i gejów. Bardzo trudna z innych względów była podróż do Grecji. Duchowni prawosławni byli przeciwni tej wizycie, nieliczni katolicy greccy obawiali się aktów agresji. Papież rozładował całe to wielowiekowe napięcie swoją pokorą, prostotą i wiarą. Krytycy Jana Pawła II podnosili sprawę kosztów papieskich pielgrzymek. Odpowiadał, że każda pielgrzymka przekonuje go, iż papieże powinni być nie tylko następcami św. Piotra, ale także naśladowcami św. Pawła, który stale był w drodze. Ojciec święty napotykał czasem niezrozumienie w łonie samego Kościoła. Jako program pontyfikatu traktował Sobór Watykański II. Ale postępowcy oskarżali go o zdradę tzw. ducha soboru. Konserwatyści uważali, że zdradą katolicyzmu było międzyreligijne spotkanie w Asyżu czy wyznanie win Kościoła w Roku 2000. Jak zauważył Rocco Buttiglione: „Dla Jana Pawła II ideałem jest męczennik, świadek, życie zgodne z prawdą. Tak rozumie swoją papieską posługę. W wierszu »Stanisław« napisał: »Słowo nie nawróciło, nawróci krew«. (…) Jezus wybrał drogę dawania świadectwa prawdzie nie przez krew złoczyńców i grzeszników, ale krwią własną”. Słowo „martyr” oznacza w tradycji chrześcijańskiej nie tylko świadka, ale także męczennika. Wiedział o tym doskonale papież opierający się mocno o pastorał w kształcie krzyża.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Zabijmy świętego
***
13 maja 1981 roku. To jak pierwszy upadek pod ciężarem papieskiego krzyża. „Miał tę bezwładną postawę znaną ze wszystkich obrazów Zdjęcia z krzyża” – opowiadają świadkowie. „Twarz spokojną, z czymś podobnym do uśmiechu”.
Pamiętam nadal to ściśnięcie serca na wieść o strzałach oddanych na placu św. Piotra w stronę papieża. Łzy, niepokój o jego życie, modlitewny szturm do nieba. Wracaliśmy do domu po wizycie u krewnych. „Strzelali do papieża” – mama dzieliła się tą wieścią z mijanymi przechodniami. Zatrzymywali się z niedowierzaniem. I to niejasne poczucie, które dziś potrafię lepiej nazwać, to ukłucie wywołane spotkaniem ze złem w czystej postaci, „tchnienie” diabła, który chce zgasić Boży ogień. Wszystko na to wskazuje, że Ali Agca, zawodowy morderca, nie działał sam. Tropy prowadzą w tę samą stronę, ku której w tych dniach zwraca się świat. KGB – trzy litery, które miliony ludzi napełniały trwogą, złowrogi symbol imperium zła. Wychowanek tej zbrodniczej organizacji prowokuje właśnie kolejną wojnę. Książę tego świata nie odpuszcza. Ciągle mu mało. Ale nad nami miłosierdzie Boga.
Boli? Boli
„Za każdym razem, gdy powracam myślą do tamtego wydarzenia, mam zawsze te same odczucia. Zawsze…” – wspomina kard. Stanisław Dziwisz w książce „Świadectwo”. „Przeżywam wszystko od początku, chwilę po chwili. Tak jakbym wciąż nie mógł uwierzyć, że mogło dojść do czegoś podobnego. Że próbowano zabić papieża, tego papieża, Jana Pawła II, w samym sercu chrześcijaństwa…”. W opowieściach o tamtych wydarzeniach powtarza się motyw gołębi, które nagle poderwały się w górę z placu św. Piotra. Papież w otwartym jeepie objeżdżał plac przed audiencją generalną. O godz. 17.19 w jego stronę padły dwa strzały. „Ojciec święty zaczął bezwładnie osuwać się na bok, prosto w moje ramiona” – wspomina kard. Dziwisz. „Usiłowałem wesprzeć Papieża, choć on sprawiał takie wrażenie, jakby się poddał. Łagodnie. Naznaczony bólem, ale pogodny. Zapytałem: »Gdzie?«. Odpowiedział: »W brzuch«. »Boli?«. On na to: »Boli«. Pierwsza kula, przeszywając okrężnicę i raniąc w kilku miejscach jelito cienkie, rozszarpała brzuch, po czym – przebiwszy ciało na wylot – spadła do wnętrza jeepa. Druga zaś po tym, jak się otarła o prawy łokieć i złamała palec wskazujący lewej ręki, zraniła dwie amerykańskie turystki”. Potem był rajd karetki do Polikliniki Gemelli. Trasę, którą w godzinie szczytu pokonuje się co najmniej 20 minut, samochód z rannym papieżem przejechał w 8 minut. Syrena się zacięła, kierowca jadąc, naciskał na klakson. „Papież tracił siły, ale nadal był przytomny. Wydawał z siebie ciche, coraz słabsze jęki. I modlił się. Słyszałem, jak się modli, mówiąc: »Jezu, Maryjo, Matko moja«. Gdy dotarliśmy do polikliniki, stracił przytomność” – opowiada kard. Stanisław. Polka, która była wtedy na audiencji, opisuje reakcję ludzi: „Wydawało mi się, że cały plac św. Piotra zapada się z wolna razem z nami, że wszystko osuwa się w pustkę: schody, tłum, wszystkie posągi nad kolumnadą, a ich barokowe gesty wydały mi się gestami przerażenia i zgrozy. Od tej pory bardzo je lubię… Wokół mnie wszyscy byli bladzi, a wstrząśnięci policjanci watykańscy w alejach robili wrażenie, że mają twarze bez kropli krwi. Jeden, blisko mnie, miał kredowobiałą twarz pod kruczymi włosami i zastanawiałam się, czy nie zemdleje. Nie, nie mdlał, płakał”. Jakaś grupa z Polski przywiozła na audiencję kopię obrazu jasnogórskiego. Ustawili ją na ziemi opartą o pusty fotel. Wiatr przewrócił obraz. Na odwrocie ukazał się napis: „Matko Boża, opiekuj się ojcem świętym, broń go od złego”. Obraz umieszczono na fotelu, wokół którego ludzie zaczęli się modlić. Odmawiali Różaniec aż do wieczora, gdy nadeszły lepsze wieści o stanie zdrowia papieża.
Połączyło nas cierpienie
Jan Paweł II, który cieszył się dobrym zdrowiem, żelazną kondycją, niespożytymi siłami do pracy, znalazł się nagle w szpitalu jako pacjent, któremu ratowano życie. Kiedy Paweł VI wymagał zabiegu chirurgicznego, wykonano go w zaaranżowanej sali operacyjnej w jego apartamentach. Jan Paweł II wcześniej zastrzegł sobie, że w razie choroby ma być leczony jak zwykli ludzie – w szpitalu. Do szpitala Gemelli wracał kilkakrotnie. Spędził tam w sumie 153 dni, dlatego nazywał go żartobliwie „trzecim Watykanem”. Jeden z lekarzy wspomina, że 12 maja, w przeddzień zamachu, papież odwiedził pawilon medyczny w Watykanie. Kilka miesięcy wcześniej ufundowano specjalną karetkę, która miała służyć pielgrzymom przybywającym na plac św. Piotra. Pokazano ją papieżowi. Następnego dnia właśnie ta karetka wiozła go do szpitala. Operacja po zamachu miała przebieg dramatyczny. Życie papieża wisiało na włosku. Profesor Francesco Crucitti na wieść o zamachu jakimś cudem dotarł w kilka minut do szpitala. Kiedy otworzył jamę brzuszną, ujrzał najpierw mnóstwo krwi. Jego pacjent stracił jej trzy litry. Po zatamowaniu krwawienia zobaczył, co się stało. Okazało się, że kula minęła tętnicę główną o milimetry. Jej trafienie oznaczało śmierć w ciągu kilku minut. Pocisk minął także kręgosłup i połączenia nerwowe, dzięki czemu papież nie został sparaliżowany. „Czyjaś ręka strzelała, ale inna ręka prowadziła kulę” – powiedział później Jan Paweł II. Kardynał Dziwisz wspomina, że tuż po przebudzeniu nad ranem 14 maja papież zapytał: „Odmówiłem kompletę?”. „Pierwsze dni były koszmarne. Ojciec święty modlił się nieustannie. I cierpiał”. Prócz bólu fizycznego odczuwał ból z powodu odchodzenia kard. Stefana Wyszyńskiego. Agonia Prymasa Tysiąclecia trwała trzy tygodnie, jakby czekał, aż z Rzymu nadejdą lepsze wieści. Ostatnia rozmowa telefoniczna między papieżem a prymasem odbyła się w szpitalu. „Słychać było wątły, ledwo słyszalny głos kardynała: »Połączyło nas cierpienie…
Ale Ojciec jest uratowany«. A potem: »Ojcze święty, pobłogosław mnie…«. Papież nie chciał wymówić tych słów, bo dobrze wiedział, że to ostatnie pożegnanie: »Tak, tak. Błogosławię Twoje usta… Twoje dłonie…«” – relacjonuje kard. Dziwisz. Prymas Tysiąclecia zmarł 28 maja. Jan Paweł był jeszcze wtedy w szpitalu. Papież nie mógł odmówić z wiernymi modlitwy „Anioł Pański”. Nagrał więc na taśmie krótkie słowo, które kończyło się następująco: „Jestem szczególnie blisko dwóch osób, zranionych wraz ze mą, oraz modlę się za brata, który mnie zranił, a któremu szczerze przebaczyłem. Zjednoczony z Chrystusem, Kapłanem-Ofiarą, składam moje cierpienie w ofierze za Kościół i świat. Tobie, Maryjo, powtarzam: Totus Tuus ego sum (Cały Twój jestem)”. To była chyba najkrótsza papieska katecheza o krzyżu. Co podpowiedział nam Jan Paweł II ze szpitalnego łóżka? Kiedy spada na ciebie krzyż, nie zapomnij, że inni też cierpią, przebacz krzywdzącym, zjednocz się z Ukrzyżowanym, ofiaruj cierpienia za innych, odnów swój akt zawierzenia. Wymowna lekcja.
Nie ma przypadków
Już po powrocie do Watykanu u ojca świętego ponownie pojawiła się wysoka gorączka. Okazało się, że w przetaczanej krwi był cytomegalowirus. Papież musiał po raz kolejny trafić do szpitala. Opanowano wirusa i przeprowadzono operację usunięcia przetoki. Jakim pacjentem był Jan Paweł II? Wymagającym. Dopytywał lekarzy o wszystkie szczegóły związane ze swoim zdrowiem. „Co Sanhedryn dziś orzekł? Co zamiast mnie zdecydował?” – żartował, gdy konsylium lekarzy powiadamiało go o stanie zdrowia i dalszej terapii. Chciał wiedzieć, jak wygląda wirus, który go zaatakował. Częścią walki z chorobą, powiedział kiedyś lekarzom jest to, że pacjent musi sam walczyć. Ale żeby miał siły do tego, musi stać się „podmiotem swojej choroby”, nie może być tylko „przedmiotem leczenia”. Godność pacjenta, godność cierpiącego, godność człowieka – to zawsze akcentował Jan Paweł II. Czy obawiał się śmierci? Nie. Mówił o tym w wywiadzie z André Frossardem: „To nawet nie była odwaga, ale w chwili, kiedy padałem na placu św. Piotra, miałem wyraźne przeczucie, że wyjdę z tego. Ta pewność nigdy mnie nie opuściła, nawet w najgorszych chwilach, bądź po pierwszej operacji, bądź w czasie choroby wirusowej”. Podczas drugiego pobytu w szpitalu papież poprosił o tekst trzeciej tajemnicy fatimskiej, która była przechowywana w archiwum Kongregacji Nauki Wiary. Intrygowała go zbieżność daty zamachu z początkiem objawień fatimskich. Po przeczytaniu „sekretu” Jan Paweł II nie miał już wątpliwości, komu zawdzięcza swoje życie. Dokładnie rok później, 13 maja, modlił się w Fatimie. Dziękował Bogu i Maryi za ocalenie życia. Kula, która go trafiła, została złożona jako wotum i umieszczona w koronie cudownej figury. „Proste zbiegi okoliczności nie istnieją w planach Bożej Opatrzności” – podsumował papież. Zło nie poddaje się łatwo. Podczas wizyty w Fatimie doszło do drugiej próby zamachu. W chwili gdy papież szedł środkiem fatimskiego kościoła, spośród napierających wiernych wyskoczył człowiek w sutannie z nożem w ręku. Ochrona obezwładniła napastnika, jednak ten zranił Jana Pawła. Papież dokończył nabożeństwo pomimo krwawienia. Zamachowcem okazał się hiszpański ksiądz, szaleniec głoszący skrajne poglądy (później zrzucił sutannę). Sprawa nie była nagłośniona. Przypomniał ją kard. Dziwisz w filmie „Świadectwo”. Zamach w Fatimie nie był wcale ostatnią próbą zabicia Jana Pawła II. Było ich jeszcze kilkanaście. W 1995 roku w Manili w domu przy nuncjaturze, gdzie miał przebywać papież, odkryto potężny skład materiałów wybuchowych. Dwa lata później, w Sarajewie pod mostem, którym miał przejeżdżać Jan Paweł II, znaleziono bombę. W encyklice „Dives in misericordia”, ukończonej pół roku przed 13 maja 1981 roku, Jan Paweł II pisał m.in. o tym, że krzyż jest „radykalnym objawieniem miłosierdzia, czyli miłości wychodzącej na spotkanie tego, co stanowi sam korzeń zła w dziejach człowieka: na spotkanie grzechu i śmierci”. I jedno z tych zdań, do których wraca się nieustannie: „Krzyż stanowi najgłębsze pochylenie się Bóstwa nad człowiekiem, nad tym, co człowiek – zwłaszcza w chwilach trudnych i bolesnych – nazywa swoim losem. Krzyż stanowi jakby dotknięcie odwieczną miłością najboleśniejszych ran ziemskiej egzystencji człowieka”. Warto popatrzeć w świetle tych słów na zamach z 1981 roku i kolejne próby zabicia papieża. Atak zła, które może przerażać, i zarazem doświadczenie Bożego miłosierdzia, które uchroniło go przed przedwczesną śmiercią dla dobra całego świata. Wróćmy raz jeszcze do 13 maja 1981 roku. Sekundy przed zamachem papież wziął do rąk pucołowatą półtoraroczną blondyneczkę ściskającą balonik. Jan Paweł ucałował ją i oddał rodzicom. Chwilę potem osunął się bezwładny. Ali Agca przyznał, że z powodu tego dziecka opóźnił strzał i dlatego nie trafił precyzyjnie. Sara Bartoli stała się narzędziem Bożej Opatrzności. W wywiadzie dla GN (19/2011) opowiadała, że długo nie znosiła sławy „dziewczynki od zamachu”. Przełom nastąpił, kiedy papież był umierający. „To była ostatnia jego Wielkanoc” – wspomina. „Był już po zabiegu tracheotomii, bardzo chory. Oglądaliśmy z rodziną transmisję z Rzymu. Papież zdenerwował się i z powodu swojego ograniczenia mowy uderzył ręką w ten przezroczysty pulpit w oknie swojego pokoju. Poczułam, jakby uderzył prosto w moje serce, jakby ktoś dotknął jakiejś głęboko ukrytej części mnie samej. Zobaczyłam wtedy w papieżu człowieka, który był świadomy własnej słabości, jakby potrzebował ochrony. Powstała jakaś dziwna więź, poczułam, że go potrzebuję. Wspomnienie tamtego dnia było tak silne, że właściwie wtedy wiedziałam, że muszę się zmienić, nawrócić”. Proste zbiegi okoliczności nie istnieją w planach Bożej Opatrzności…
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Watykański pacjent
Jan Paweł od Krzyża. Tegoroczny cykl wielkopostny poświęcamy przypomnieniu „stacji” drogi krzyżowej jego życia i najważniejszym lekcjom z jego nauczania o miłości „aż do końca”
fot. Grzegorz Gałązka/SIPA PRESS/EAST NEWS
*****
„Cierpienie ludzkie budzi współczucie, budzi także szacunek – i na swój sposób onieśmiela” – napisał. Świat cierpienia był mu dobrze znany. Dźwiganie krzyża choroby, bólu fizycznego i duchowego traktował jako część swojego powołania.
Doświadczał cierpień od dziecka. Podczas okupacji zaznał głodu i zimna, potrąciła go również wtedy niemiecka ciężarówka. Pontyfikat Jana Pawła II był także historią jego chorób. Był pierwszym w dziejach papieżem, który leczył się poza Watykanem. W klinice Gemelli spędził łącznie 153 dni, dlatego nazywał ją żartobliwie „Watykanem numer trzy”. W 1984 roku napisał przejmujący list o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia „Salvifici doloris”, nie przeczuwając może jeszcze wtedy, jak bardzo jego treść będzie spełniała się w jego życiu. W 1992 roku ustanowił Światowy Dzień Chorego, który obchodzony jest we wspomnienie objawienia Matki Bożej w Lourdes, czyli 11 lutego. Po operacji biodra w 1994 roku przed modlitwą „Anioł Pański” podzielił się osobistą refleksją: „Zrozumiałem, że mam wprowadzić Kościół w trzecie tysiąclecie przez modlitwę i wieloraką działalność, ale przekonałem się później, że to nie wystarcza: trzeba było wprowadzić go przez cierpienie. (…) Także papież musi być atakowany, musi cierpieć, aby każda rodzina i cały świat ujrzał, że istnieje Ewangelia – rzec można – »wyższa«: Ewangelia cierpienia, którą trzeba głosić, by przygotować przyszłość”. Te słowa okazały się prorocze. Jan Paweł II wprowadził Kościół i świat w nowe tysiąclecie za cenę wielu fizycznych i duchowych cierpień. Nigdy nie ukrywał swojego stanu zdrowia. Cierpiał na oczach ludzi, którym dawał w ten sposób niezwykłą katechezę. Wielokrotnie podkreślał wartość choroby i zwracał się do ludzi chorych i starszych z prośbą o modlitwę. Wraz z upływem lat coraz bardziej jego pontyfikat stawał się drogą krzyżową. Ostatnią pielgrzymkę zagraniczną odbył do Lourdes, gdzie chciał być pielgrzymem jako chory wśród chorych.
Historie papieskich chorób
Zaczęło się od zamachu Ali Agcy. Operacja ratująca życie trwała 5 i pół godziny. Spędził wtedy w szpitalu 3 tygodnie. Miesiąc później znów musiał iść do szpitala z powodu groźnego zakażenia cytomegalowirusem. Tym razem przebywał w Gemelli prawie dwa miesiące. W lipcu 1992 roku przeszedł operację usunięcia guza jelita grubego. Nowotwór był wielkości pomarańczy, wycięto go w ostatnim momencie. Po otwarciu jamy brzusznej lekarze stwierdzili również obecność kamieni żółciowych i zdecydowali się na usunięcie woreczka żółciowego. Rok 1993 – zwichnięcie prawego ramienia i pęknięcie panewki stawowej. Papieżowi nastawiono staw barkowy i nałożono temblak, który nosił przez cztery tygodnie. Żartował, że lewą ręką może błogosławić równie dobrze jak prawą. W 1994 roku upadł w łazience i złamał kość udową, wstawiono mu protezę stawu biodrowego. Operacja nie całkiem się udała, proteza okazała się źle dopasowana. To spowodowało, że nigdy nie mógł już swobodnie chodzić. Zaczął więc posługiwać się laską. Szturchał nią odwiedzających go przyjaciół, udawał, że to strzelba, czasem wywijał nią jak Charlie Chaplin na spotkaniach z młodzieżą. W 1996 roku wykonano mu operację usunięcia wyrostka robaczkowego. Od połowy lat 90. cierpiał na chorobę Parkinsona, która nieustannie go osłabiała. Podczas podróży do Polski w 1999 roku upadł w nuncjaturze w Warszawie, lekko kalecząc się po prawej stronie czoła. Nie zjawił się na krakowskich Błoniach z powodu infekcji, której się nabawił. Jan Paweł II reagował z dystansem i humorem na postępujące ograniczenia związane z chorobą. Kiedy po operacji biodra kuśtykał powoli o lasce w auli synodalnej, zażartował: „A jednak się kręci” – powtarzając półgłosem słynne słowa Galileusza o ruchu Ziemi wokół Słońca. Samo cierpienie było jednak dla Jana Pawła II tematem bardzo ważnym, który wielokrotnie podejmował w swoim nauczaniu. W 2003 roku papież cierpiał na przenikliwy ból w kolanie wywołany artretyzmem. Miał mieć zabieg, ale lekarze uznali, że poddanie pacjenta znieczuleniu ogólnemu przy wysokim zaawansowaniu choroby Parkinsona byłoby zbyt niebezpieczne. Zabieg odwołano. Papież stawał się coraz bardziej unieruchomiony. Podczas podróży do Słowacji w 2003 roku nie dokończył przemówienia powitalnego na lotnisku z powodu nagłego osłabienia. W październiku tego samego roku Jan Paweł II obchodził 25-lecie swojego pontyfikatu. Telewizja Polska realizowała specjalny program z Watykanu. Papież wjechał na Salę Klementyńską na wózku. George Weigel, uczestnik tego spotkania, wspomina: „Trudno było mu utrzymać prosto głowę, twarz wydawała się zastygniętą maską, jego cierpienie było niemal wyczuwalne, a jednak jego roziskrzone oczy mówiły o wielkim przejęciu. (…) Karol Wojtyła z Wadowic, Krakowa i Rzymu szedł dalej swoją pielgrzymią drogą przez dolinę pogrążającą się w mroku. Te jasne niebieskie oczy mówiły o bólu z powodu tego, czego doznaje ze strony własnego ciała. Mówiły również bez słów o cierpieniu znoszonym w wierze i o powierzeniu się woli Bożej”. Do długiej listy schorzeń papieża trzeba dopisać te ostatnie z roku 2005, które zaprowadziły go do domu Ojca. Znaczne pogorszenie się stanu zdrowia rozpoczęło się 30 stycznia 2005 roku. Diagnoza brzmiała: „ostre zapalenie krtani i tchawicy”. Papież trafił jeszcze dwukrotnie do szpitala, gdzie poddano go zabiegowi tracheotomii z powodu niewydolności oddechowej. Bezpośrednią przyczyną śmierci okazał się wstrząs septyczny wywołany infekcją dróg moczowych.
Ostatnie kazanie
18 maja 2004 roku papież obchodził swoje ostatnie, jak się okazało, urodziny. Kończył 84 lata. Miałem łaskę być na audiencji dla Polaków w Sali Klementyńskiej na Watykanie. Ucałowałem jego dłoń, spojrzałem w jego oczy, pierwszy i ostatni raz. Cieszyłem się tym spotkaniem, ale dominujące było uczucie smutku. Widać było, że papież dogasa. Czułem wręcz wyrzut sumienia, że dosłownie zamęczamy go swoją miłością, pragnieniem spotkania, dotknięcia. Wydawało mi się, że powinniśmy dać mu już święty spokój. On jednak chciał do końca być wierny swojej pasterskiej misji. Był silniejszy niż jego ciało odmawiające posłuszeństwa. Podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Lourdes, w sierpniu 2004 roku, Jan Paweł dopełnił przemiany, którą trafnie opisał John Allen, reporter z USA, „z najwyższego Pasterza Kościoła w żywy symbol ludzkiego cierpienia – praktycznie w ikonę Chrystusa na krzyżu”. Kardynał Dziwisz podkreśla, że Jan Paweł cierpiał nie tylko fizycznie, ale i duchowo, kiedy zmuszony był przez chorobę do znacznego ograniczenia czy wręcz przerwania zajęć związanych z pełnieniem misji pasterza Kościoła powszechnego. „Jego droga była nieprzerwanym męczeństwem” – dodaje. „Nauczył się współżyć z bólem, z chorobą. Było to możliwe przede wszystkim dzięki jego duchowości, dzięki osobistej relacji z Bogiem”. Kiedy choroba papieża była już bardzo widoczna, w mediach podnoszono coraz częściej problem abdykacji. Tuż przed wizytą w Szwajcarii (5–6 czerwca 2004 r.) 41 katolickich osobistości z tego kraju podpisało publiczną petycję, domagając się ustąpienia papieża z urzędu.
Kardynał Dziwisz zauważa, że tego typu sugestie dużo bardziej raniły osoby z otocznia papieża niż jego samego. „On nie przywiązywał do nich wagi. W pewnym momencie papież zlecił przeanalizowanie kwestii abdykacji, po czym uznał, że wytrwa w swej misji tak długo, jak zechce Pan”. Kardynał Jean-Marie Lustiger wyjaśniał sens trwania Jana Pawła II na posterunku w taki sposób: „W swojej słabości papież bardziej niż kiedykolwiek realizuje wyznaczoną mu rolę polegającą na byciu zastępcą Chrystusa na ziemi, uczestniczeniu w cierpieniach naszego Odkupiciela. Nieraz mam takie wrażenie, że głowa Kościoła to super-zarządca jakiejś wielkiej międzynarodowej korporacji, człowiek czynu, który podejmuje decyzje i jest oceniany przez pryzmat skuteczności. Jednak dla wierzących najskuteczniejszy czyn, tajemnica zbawienia, dokonuje się wtedy, gdy Chrystus znajduje się na krzyżu i nie może zrobić niczego innego ani podjąć innej decyzji, jak tylko przyjąć wolę Ojca”. „»Czy ten schorowany, śliniący się starzec na wózku rzeczywiście jest reprezentatywnym obrazem waszego Kościoła?«. To pytanie zadawano mi nieraz w ostatnich latach” – wspomina ks. Tomasz Halik. „»W pewnym sensie tak«, odpowiadałem, »bo kiedy patrzy się na Kościół z zewnątrz, to istotnie jest w nim coś bardzo kruchego. Jeśli jednak uda się wam zajrzeć w głąb, zobaczycie w nim siłę podobną do siły tego chorego Papieża…«. Nie, nie wstydziłem się jego fizycznej kruchości; byłem rad, że właśnie w nim Kościół ma inny typ reprezentanta niż ten, jaki proponuje świat ze swoim coraz bardziej stereotypowym sexy – i sport-looking przywódców, manekinów, spreparowanych na wzór reklam telewizyjnych, które zachwalają wieczną młodość. Byłem rad, że właśnie ten Papież kieruje w stronę naszego coraz gwałtowniej starzejącego się świata przesłanie, że starość nie może być powodem odkładania człowieka do lamusa. (…) Tak, częścią jego posługi stało się także »ostatnie kazanie« – owo bezradne charczenie i machanie ręką przez okno, a potem spokojne, godne umieranie na oczach świata”.
Ewangelia cierpienia
Zanim Jan Paweł II wygłosił to milczące „ostatnie kazanie”, powiedział sporo na temat znaczenia cierpienia w ludzkim życiu. Podczas pielgrzymek i audiencji zawsze spotykał się z chorymi, przytulał, dotykał, błogosławił. Tematowi cierpienia poświęcił list apostolski „Salvifici doloris”. „To, co wyrażamy w słowie »cierpienie«, wydaje się szczególnie współistotne z człowiekiem” – pisał. „Cierpienie zdaje się przynależeć do transcendencji człowieka: jest jednym z tych punktów, w których człowiek zostaje niejako »skazany« na to, ażeby przerastał samego siebie”. Papież podkreśla, że cierpienie zawsze pozostaje tajemnicą, ale jeśli szukamy odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, musimy zwrócić się ku objawieniu Bożej miłości. To „miłość jest też najpełniejszym źródłem odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Odpowiedzi tej udzielił Bóg człowiekowi w Krzyżu Jezusa Chrystusa”. Pytanie o sens cierpienia nie jest pytaniem czysto akademickim. To pytanie z gruntu egzystencjalne, zadaje je przede wszystkim człowiek, którego dotyka konkretne nieszczęście. Wiąże się ono z „typowo ludzkim sprzeciwem oraz z pytaniem »dlaczego«. (…) Niejednokrotnie zapewne stawia to pytanie również Bogu – i stawia wobec Chrystusa”. Papież mówi w tym miejscu rzecz być może najciekawszą. Otóż człowiek cierpiący powinien dostrzec, że Ten, kogo pyta, „sam cierpi – a więc, że chce mu odpowiadać z Krzyża, z pośrodku swego własnego cierpienia”. Innymi słowy, Boża odpowiedź nie jest teoretycznym wykładem, pouczeniem z ambony czy katedry uniwersyteckiej. Odpowiedzią jest sam Ukrzyżowany – Jego cierpienie, krzyk, samotność, ból, konanie. „Trzeba jednakże nieraz czasu, nawet długiego czasu, ażeby ta odpowiedź zaczęła być wewnętrznie słyszalna”, zauważa Jan Paweł II. „Człowiek słyszy Jego zbawczą odpowiedź, w miarę jak sam staje się uczestnikiem cierpień Chrystusa. (…) Chrystus nie wyjaśnia w oderwaniu racji cierpienia, ale przede wszystkim mówi: »Pójdź za Mną!«. Pójdź! Weź udział swoim cierpieniem w tym zbawianiu świata, które dokonuje się przez moje cierpienie! Przez mój Krzyż. W miarę jak człowiek bierze swój krzyż, łącząc się duchowo z Krzyżem Chrystusa, odsłania się przed nim zbawczy sens cierpienia. (…) Wówczas też człowiek odnajduje w swoim cierpieniu pokój wewnętrzny, a nawet duchową radość”. Ostatnią częścią dokumentu jest medytacja o miłosiernym Samarytaninie. Jan Paweł II zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt cierpienia. Cierpiący człowiek pobudza innych przechodzących obok do samarytańskiego działania. Cierpienie może „wyzwalać w człowieku miłość, ów właśnie bezinteresowny dar z własnego »ja« na rzecz innych ludzi, ludzi cierpiących. Świat ludzkiego cierpienia przyzywa niejako bez przestanku inny świat: świat ludzkiej miłości – i tę bezinteresowną miłość, jaka budzi się w jego sercu i uczynkach, człowiek niejako zawdzięcza cierpieniu”. List kończy się bardzo osobistym wezwaniem do ludzi cierpiących: „I prosimy Was wszystkich, którzy cierpicie, abyście nas wspierali. Właśnie Was, którzy jesteście słabi, prosimy, abyście stawali się źródłem mocy dla Kościoła i dla ludzkości. W straszliwym zmaganiu się pomiędzy siłami dobra i zła, którego widownią jest nasz współczesny świat – niech Wasze cierpienie w jedności z Krzyżem Chrystusa przeważy!”. Ten motyw powtarzał się bardzo często. Podczas spotkań z chorymi Jan Paweł II prosił, aby zamieniali swoje cierpienie w modlitwę. „Nie wzbraniajcie się nigdy złożyć w darze Panu i Kościołowi waszych ofiar i waszego ukrytego bólu, a staniecie się pierwszymi, których wynagrodzi i obdaruje”. Pamiętam z jakiejś seminaryjnej konferencji ascetycznej w seminarium zdanie, że w życiu kapłana liczy się najbardziej to, ile wycierpi. Jeśli tę miarę przyłożymy do Jana Pawła, odkryjemy dużo, bardzo dużo.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
To moja matka, ta ziemia
Jan Paweł od Krzyża. Tegoroczny cykl wielkopostny poświęcamy przypomnieniu „stacji ” drogi krzyżowej jego życia i najważniejszym lekcjom z jego nauczania o miłości „aż do końca”
fot. Gabriel BouS /EAST NEWS
***
Kochał ją jak matkę, uczył takiej miłości. Pod krzyżem w 1979 roku wołał, że nie można zrozumieć Polski bez Chrystusa. Cierpiał z powodu rozłąki, stanu wojennego, ale i rodaków…
Nigdy nie wstydził się tej miłości. Wyznawał ją wielokrotnie podczas kolejnych pielgrzymek do ojczyzny. “Chciałbym, abyście pamiętali, iż myślą i sercem jestem przy was i sprawy mojej ojczyzny niezmiennie traktuję jako swoje własne. Wasze radości są mymi radościami, a wasze niepokoje – mymi niepokojami” (Skoczów 1995) – to jedno z wielu tych wyznań. Jak każda miłość, także ta miała swoją cenę, miała swój krzyż. “Nie pragniemy takiej Polski, która by nas nic nie kosztowała” – mówił w 1983 roku na Jasnej Górze. Walczył o wolność dla Polski, mówiąc do nas, ale także i za nas. Boleśnie przeżył wojnę, którą wypowiedział narodowi gen. Wojciech Jaruzelski. Jak powiedział kiedyś kard. Glemp, gdyby Sowieci wkroczyli do Polski, Jan Paweł II “był gotowy na wszystko, nawet na to, by zostawić stery Kościoła i stanąć w obronie własnego kraju”. Gdy odzyskaliśmy wolność, uczył, jak z niej mądrze korzystać. Przejmujące było papieskie wołanie w Kielcach, gdy wzywał do odnowienia życia małżeństw i rodzin, do poszanowania życia poczętego. Mówił gniewnie, jak zatroskany i cierpiący ojciec: “Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować”. Słowa nadal aktualne. Do bólu.
Rewolucja pod krzyżem
Decyzja konklawe z 16 października 1978 roku oznaczała dla kard. Karola Wojtyły rozstanie z Polską na zawsze. W liście przekazanym polskim biskupom Jan Paweł II napisał, że “trudno myśleć i mówić” o opuszczeniu ojczyzny “bez najgłębszego wzruszenia. Zda się, że nie wystarczy serca ludzkiego – a w szczególności serca polskiego – ażeby wzruszenie to ogarnąć”. Pierwsza wizyta w Polsce w 1979 roku była dla niego wydarzeniem niezwykle radosnym, ale jednocześnie czuł ciężar odpowiedzialności za każde słowo. Emocje Polaków sięgały zenitu, komuniści przeczuwali już kres swojego panowania. Papież wiedział, że tę wyzwoloną w ludziach duchowo-moralną energię musi tak skierować, by nie doprowadzić do gwałtownych wystąpień przeciwko reżimowi. A zarazem chciał, by jego naród powstał z kolan, by nabrał nowego poczucia godności, wolności i siły.
Eucharystia z 2 czerwca 1979 roku, sprawowana pod wielkim krzyżem na placu Zwycięstwa, stała się jednym z symboli tego pontyfikatu, była jednym z punktów zwrotnych w historii Polski. “Tu, na tej ziemi… trzeba stanąć, aby odczytać świadectwo Jego krzyża i Jego zmartwychwstania”. Krzyż, pod którym przemawiał papież, był dopełnieniem jego słów. Był znakiem, że zło zwycięża się tylko dobrem, nienawiść miłością i przebaczeniem. Wielkie historyczne starcie, które doprowadziło do przemian w roku 1989, dokonało się pod krzyżem Chrystusa. Jan Paweł II nigdy nie wzywał wprost do obalenia komunizmu. Głosił Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego. Głosem pełnym nieziemskiej mocy mówił w Warszawie, że Chrystus jest kluczem do człowieka, także do historii naszego narodu. “Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak straszliwie trudną – bez Chrystusa”. A na zakończenie homilii wypowiedział modlitwę, która dała początek lawinie: “Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi! Amen”. Oglądałem jako nastolatek transmisję w telewizji, nagrywałem kazanie na grundigu, ówczesnym cudzie techniki. Brzmi mi w uszach ten przejmujący tembr głosu Wojtyły. Kazanie przerywał śpiew “My chcemy Boga”. Dobrze się stało, że pomnik na palcu Piłsudskiego, upamiętniający tamtą chwilę, ma kształt krzyża. Homilia w Krakowie była zwieńczeniem tej katechezy budzącej Polaków ze snu. Jan Paweł powtarzał: “Musicie być mocni”. “Mocni mocą miłości, która jest potężniejsza niż śmierć, jak to objawił św. Stanisław i bł. Maksymilian Maria Kolbe”. Czyli mocni miłością płynącą z krzyża.
Jeden drugiego brzemiona noście
Jan Paweł II lubił święta Bożego Narodzenia, ale te w 1981 roku należały do najsmutniejszych. Po ogłoszeniu stanu wojennego i po pierwszych ofiarach na kopalni “Wujek” papież napisał list do gen. Jaruzelskiego z „usilną prośbą i zarazem gorącym wezwaniem zaprzestania działań, które przynoszą ze sobą rozlew polskiej krwi”. W czerwcu 1983 roku papież przyjechał do Polski zduszonej i upokorzonej. Podczas pierwszej Mszy św. w katedrze warszawskiej jasno wyraził swoje intencje: “Wraz z wszystkimi moimi rodakami – zwłaszcza z tymi, którzy najboleśniej czują cierpki smak zawodu, upokorzenia, cierpienia, pozbawienia wolności, krzywdy, podeptanej godności człowieka – staję pod krzyżem Chrystusa”. Pielgrzymka odbywała się w Roku Jubileuszowym Odkupienia – 1950 lat od śmierci Chrystusa. Jan Paweł II w tym bardzo trudnym momencie cały czas konsekwentnie wskazywał na krzyż. Wzywał Polaków do zwyciężania zła dobrem, do przebaczenia i pojednania. “Przebaczenie nie jest słabością. Przebaczać nie oznacza rezygnować z prawdy i sprawiedliwości. Oznacza: zmierzać do prawdy i sprawiedliwości drogą Ewangelii”. Papież podniósł na duchu naród po raz kolejny zmiażdżony, aby nie ustawał na drodze do wolności. W 1987 roku trzecia pielgrzymka papieża przygotowała grunt pod wydarzenia 1989 roku. Podczas Mszy św. w Gdańsku ołtarz papieski miał kształt gigantycznego okrętu. Papież przemawiał z mostka kapitańskiego. Słowo “solidarność” miało wtedy niezwykłą moc. Było symbolem walki narodu z komunistyczną opresją. Papież unikał jak zawsze bezpośrednich aluzji politycznych. Zaproponował Polakom teologię solidarności, głębsze rozumienie tego słowa. Oświetlił je mądrością krzyża. Mówił: “»Jeden drugiego brzemiona noście« – to zwięzłe zdanie apostoła jest inspiracją dla międzyludzkiej i społecznej solidarności. Solidarność – to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim. I nigdy »brzemię« dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza od solidarności. Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej – rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny”. Papież podziękował robotnikom, że w 1980 podjęli “szlachetną walkę”. I przypomniał fakt, o którym dziś wielu zapomniało, a mianowicie:, “że istnieje więź pomiędzy światem pracy a krzyżem Chrystusa, że istnieje więź pomiędzy pracą ludzką a Mszą świętą: Ofiarą Chrystusa”. Zdziwienie, ale także podziw i szacunek budził widok robotników polskich spowiadających się i przystępujących do Komunii św. na terenie zakładu pracy. Różni się dziwili. A może nie tylko… może równocześnie odkrywali. Wpływ Jana Pawła II i Kościoła na rewolucję roku 1989 jest bezdyskusyjny. Jej sednem jest teologia wyzwolenia oparta na Chrystusowym krzyżu. Sam papież pisał, że układ jałtański został przezwyciężony “wysiłkiem ludzi, którzy nie uciekali się do przemocy, zaś odmawiając konsekwentnie ustąpienia przed potęgą siły, zawsze umieli znaleźć skuteczne formy świadczenia o prawdzie. Taka postawa rozbroiła przeciwnika…”. Ta zwycięska walka “w pewnym sensie zrodziła się z modlitwy i z pewnością byłaby nie do pomyślenia bez nieograniczonego zaufania Bogu, który jest Panem historii i sam kształtuje serce człowieka. Łącząc własne cierpienia za prawdę i za wolność z cierpieniem Chrystusa na krzyżu, człowiek może dokonać cudu pokoju i uczy się dostrzegać wąską nieraz ścieżkę pomiędzy małodusznością, która ulega złu, a przemocą, która chce je zwalczać, a w rzeczywistości je pomnaża” (encyklika “Centesimus annus”). Kto nie dostrzega tego wymiaru tamtych wydarzeń, ten najgłośniej dziś krzyczy dokładnie tak samo jak wtedy komuniści, że z życia publicznego trzeba usunąć religię, a zwłaszcza katolicyzm. Wtedy domagano się uciszenia Kościoła w imię raju komunistycznego, teraz w imię utopii raju zbudowanego na liberalizmie.
Wyższy poziom walki o wolność
Zrzucenie jarzma sowieckiej niewoli i komunistycznej utopii było początkiem drogi do budowania wolnego społeczeństwa. Jan Paweł II rozumiał znacznie przenikliwiej niż wielu z nas wtedy, że rok 1989 oznaczał dla Polaków promocję do wyższej klasy, znacznie trudniejszej. Walka o wolność od zewnętrznej opresji jest w sensie moralnym czymś prostszym niż walka o mądre urządzenie odzyskanej wolności. W encyklice “Centesimus annus” z 1991 roku papież wskazywał, że do rozwoju społeczeństwa nie wystarczy sama demokracja i wolny rynek. Te dwa mechanizmy społeczne do swojego dobrego funkcjonowania potrzebują ludzi kierujących się etyką zbudowaną na obiektywnym ładzie etycznym. Sama wolność to za mało. Potrzebni są ludzie, którzy potrafią tę wolność w sposób szlachetny przeżywać jako szansę na czynienie dobra, a nie tylko jako platformę do zaspokajania swoich egoistycznych celów. Wolność, aby służyła człowiekowi, musi być oparta na uniwersalnych ludzkich wartościach, na prawdzie o człowieku.
O tym przypominał papież Polakom i wszystkim wolnym społeczeństwom z nową siłą po 1989 roku. Nazywał po imieniu zagrożenie dla demokracji, jakim jest legalizacja aborcji czy eutanazji. Ci, którzy w “pierwszej klasie” byli prymusami zasłuchanymi w papieża, w tej “wyższej klasie” stawali się często pierwszymi krytykami “zacofanego” Jana Pawła II. Pierwsza “Solidarność” wygrała, bo budowała na papieskiej wizji, po 1989 roku wielu jej liderów odwróciło się od wskazań Jana Pawła II. Bolesne skutki tego odwrotu czujemy dziś w Polsce. Czwarta pielgrzymka do Polski w 1991 r. była chyba najtrudniejszą ze wszystkich. Jan Paweł II zaproponował Polakom żyjącym w wolnym kraju powtórkę z Dekalogu. Słusznie przewidywał, że o wierność prawu moralnemu będzie się teraz toczył bój. Polacy nie mieli ochoty na upomnienia. Do tej pory słuchali papieża jako tego, który dokładał komunie. Teraz dokładał już bezpośrednio nam. To oczywiście duże uproszczenie. Media i niektórzy politycy straszyli Polaków wizją państwa wyznaniowego. Hierarchowie Kościoła po 1989 roku nie bardzo potrafili znaleźć język, który odpowiadałby nowej sytuacji politycznej Polski. “Pielgrzymka roku 1981 stworzyła nowy wizerunek Jan Pawła w zachodniej prasie – zagniewanego starego człowieka, niezdolnego do zrozumienia świata, który pomógł tworzyć” – zauważa Weigel. “Była to ostra karykatura”. W 1995 roku papież pojawił się w Polsce na chwilę w związku z kanonizacją Jana Sarkandra, księdza męczennika urodzonego w Skoczowie. Padły ważne słowa, które z perspektywy dzisiejszej wydają się jeszcze bardziej aktualne. Jan Paweł II stwierdził, że Polska dla swojej odnowy potrzebuje nade wszystko ludzi sumienia. Co to znaczy? “Być człowiekiem sumienia to znaczy przede wszystkim w każdej sytuacji swojego sumienia słuchać i jego głosu w sobie nie zagłuszać, choć jest on nieraz trudny i wymagający; to znaczy angażować się w dobro i pomnażać je w sobie i wokół siebie, a także nie godzić się nigdy na zło, w myśl słów św. Pawła: »Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!« (Rz 12,21)”. Jan Paweł II zwrócił uwagę, że “pod hasłami tolerancji w życiu publicznym i w środkach masowego przekazu szerzy się nieraz wielka, może coraz większa nietolerancja. Odczuwają to boleśnie ludzie wierzący. Zauważa się tendencje do spychania ich na margines życia społecznego, ośmiesza się i wyszydza to, co dla nich stanowi nieraz największą świętość. Te formy powracającej dyskryminacji budzą niepokój i muszą dawać wiele do myślenia”. Medialni komentatorzy pisali, że to zakompleksieni i polscy biskupi zasugerowali papieżowi błędną diagnozę sytuacji społecznej. Prawda jest taka, że Jan Paweł II widział już wtedy zjawisko, które dziś występuje na znacznie większą skalę w Polsce – odbierania prawa głosu katolikom w sprawach publicznych w imię tolerancji dla niekatolików, dla których ten głos jest drażniący. Jan Paweł w Skoczowie przypomniał też, że “w okresach najcięższych dziejowych prób naród szukał i znajdował siłę do przetrwania i do powstania z dziejowych klęsk właśnie w nim – w Chrystusowym krzyżu! I nigdy się nie zawiódł. Był mocny mocą i mądrością krzyża! Czy można o tym nie pamiętać?!” – pytał retorycznie papież. Do tego tematu powrócił podczas pielgrzymki w 1997 roku. Patrząc na krzyż na Giewoncie, Jan Paweł II stwierdził: “Ten krzyż tam stoi i trwa. Ogarnia całą naszą ziemię od Tatr po Bałtyk. (…) Umiłowani bracia i siostry, nie wstydźcie się krzyża. Starajcie się na co dzień podejmować krzyż i odpowiadać na miłość Chrystusa. Brońcie krzyża, nie pozwólcie, aby Imię Boże było obrażane w waszych sercach, w życiu społecznym czy rodzinnym. Dziękujmy Bożej Opatrzności za to, że krzyż powrócił do szkół, urzędów publicznych, szpitali. Niech on tam pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze korzenie”. Z wiekiem coraz bardziej tęsknił za Polską. Podczas pielgrzymki w 2002 roku wszyscy czuliśmy, że to może być jego ostatnia wizyta. Schorowany papież poświęcił sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Żegnał się z nami słowami z “Dzienniczka” s. Faustyny “Ojczyzno moja kochana, Polsko, (…) Bóg Cię wywyższa i wyszczególnia, umiej być wdzięczna!”. Myślę o tym, czy w kontekście pontyfikatu Jana Pawła II jesteśmy wystarczająco wdzięczni Bogu za ten dar niebios, jakim był dla nas ten człowiek? W jakim miejscu bylibyśmy teraz, gdyby nie on? “A na koniec cóż powiedzieć? Żal odjeżdżać!” – to ostatnie słowa Jana Pawła II wypowiedziane w jego ojczyźnie.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Problemem nie jest Jan Paweł II
Jakoś jestem spokojny o Jana Pawła II. Jeśli o kimś mógłbym powiedzieć, że jest na pewno święty, to o nim. Nie dlatego, że został beatyfikowany i kanonizowany, bo to jest tylko konsekwencja. Dlatego, że po prostu był święty. Dotąd mi w uszach brzmią słowa, które ks. Konrad Krajewski – wtedy jeszcze ceremoniarz papieski – w Kolegium Polskim w Rzymie powtarzał jak refren: „Dotykałem świętego. Dlaczego nie zostałem świętym?”.
Koronacja cudownego obrazu Matki Bożej Opolskiej na Górze św. Anny, 21 czerwca 1983 r.
Reprodukcja Łukasz Krzysztofka
***
Nie boję się akt, archiwów i świadków, tak jak nie boję się, że ktoś znajdzie jakiś starożytny manuskrypt, które będzie miał inną wersję Ewangelii. Jest bowiem za wiele świadectw, które potwierdzają jej zgodność, żeby lękać się o to, co z tymi świadectwami może nie być zgodne. Miliony ludzi na całym świecie śledziło papieża z daleka i z bliska. I jeśli wołaliśmy „Santo subito”, to nie dlatego, że wybraliśmy emocje i rezygnację z solidnych badań. Po prostu było to tak oczywiste jak słońce i księżyc, a świadków tego, że nie ma się do czego przyczepić było więcej niż lądowania Amerykanów na księżyc.
Problem nie jest z Janem Pawłem II. Problem jest z nami. Coś dziwnego dzieje się w społeczeństwie i to jest widoczne przynajmniej na siedmiu płaszczyznach.
Po pierwsze, nie zależy nam na rozwiązywaniu prawdziwych problemów. W styczniu 2013 trzy razy dziennie sprawdzałem, co na temat Kościoła i księży piszą na głównej stronie portale gazeta.pl, onet. pl. i interia.pl. Okazało się, że ilość artykułów na głównej mówiąca na ten temat wahała się między 30 a 60 w zależności do portalu i prawie wszystkie były negatywne, tzn. mówiące o negatywnym zachowaniu księży. W styczniu 2023 roku zrobiłem podobnie, z tym, że sprawdzałem raz dziennie i dodałem jeszcze wirtualna.pl. Z grubsza (bo zawsze coś mogłem pominąć) na głównej stronie na temat Kościoła i księży było tekstów: 27 (Interia), 28 (WP), 40 (Gazeta) a nawet 45 (Onet). Księży w Polsce jest 30 tysięcy, 4 razy więcej jest lekarzy, 5 razy więcej jest żołnierzy, 20 razy więcej jest nauczycieli, ale ilość artykułów na temat innych profesji jest zdumiewająca niska. A przecież wystarczy zejść z Internetu do realu, żeby zobaczyć, że problemy, którymi żyją ludzie są naprawdę inne. Ale nam jako społeczeństwu nie zależy na rozwiązywaniu prawdziwych problemów. I to jest pierwszy nasz problem.
Po drugie, nie zależy nam na faktach. Były badania GUS-u na temat przyczyn małej dzietności Polaków. Każdy mógł je zobaczyć. Abp Jędraszewski w liście na Wielki Post wymienił te, które były najczęstsze. Rozpętała się burza. To nic, że z badań wynikało, że tylko 2% podaje za przyczynę zbyt małej mieszkanie. I nawet można by zrozumieć sławny list Polki, bo przecież ktoś może się w tych 2% procentach znajdować. Ale jeśli największe portale – także katolickie – szerują problemy z przewijakami i nawet jedna czy drugi profesor mówią w mediach, że przyczyną braku otwarcia na życie – wbrew badaniom – są problemy finansowe, to o co nam chodzi? Nam jako społeczeństwu coraz mniej zależy na faktach. I to jest drugi nasz problem.
Po trzecie, nie zależy nam na prawdzie. Wybuchła afera z ks. Stryczkiem. Kilkaset świadków przesłuchanych. Nie skażą go za mobbing. „Ale jest winny, choćby sąd inaczej orzekł, bo to są takie sprawy, których się nie da udowodnić”. Wybuchła sprawa z bp. Szkodoniem. Był proces. Nie stwierdzono winy. „Ale skoro nie ma pewności, że nic nie było, na pewno coś było”. To samo z kard. Dziwiszem. Przyjechał z Rzymu kard. Bagnasco. Sprawdzał zarzuty tuszowania pedofilii. Zarzuty się nie potwierdziły. „Ale skoro się znali z Rzymu, to na pewno poszło po znajomości”. Nam jako społeczeństwu nie zależy na prawdzie. Zależy nam na tym, żeby nasza opinia była prawdą, a nie żeby prawda była naszą opinią. I to jest nasz trzeci problem.
Po czwarte, nie zależy nam na żadnych archiwach. Przerabialiśmy to już przy okazji lustracji a jeszcze bardziej w sprawie McCarrricka. Raport był zrobiony rzetelnie. Każdy mógł go przeczytać. I każdy kto umie czytać, zobaczył, że nie można oskarżać papieża w tej sprawie. Pomogło? Nie. Wystarczy poczytać niektóre teksty a jeszcze lepiej komentarze. Tysiące ludzi dalej uważa i powtarza jak mantrę, że papież jest winny. Dlatego rozpowszechnia się zdjęcie papieża z McCarrrickiem, wypowiadając słowa o „drapieżcy seksualnym” i sprawa gotowa. Zmieniły coś badania archiwów? Nie. Bo nam jako społeczeństwu nie zależy na archiwach. Nam zależy na hakach. I to jest nasz czwarty problem.
Po piąte, nie zależy nam na ofiarach. Gdyby nam zależało na ofiarach, to byśmy walczyli z pedofilią a nie z pedofilią w Kościele. Jeśli nauczyciel widzi, że cała klasa ściąga na sprawdzianie i wpisuje ocenę niedostateczną tylko prymusowi, to czy nauczycielowi zależy na tym, żeby cała klasa nie ściągała? Nie. Zwłaszcza, że cała klasa cieszy się, że prymus dostał pałę. Gdyby nam zależało na ofiarach, to byśmy sprawdzili wszystkie archiwa, wyłapali każdego SB-ka, który złamał życie niejednej osobie. Wyrzucili z sejmu i sądów ludzi, którzy przyłożyli rękę do rządów komuny. Zrobilibyśmy narodowy program walki z pedofilią, informowali na portalach, jak sobie radzi z tym Kościół a jak nauczyciele, jak lekarze a jak terapeuci. Przepytali świat celebrytów i dziennikarzy. Ale nam nie zależy na ofiarach. Raz skrzywdzeni staję się narzędziem partykularnych interesów. I to jest nasz piąty problem.
Po szóste, nie umiemy myśleć. Przecież każdą sprawę musi się rozpatrywać w szerszym kontekście, również historycznym. Czy naprawdę mądrym jest oskarżać katolickich lekarzy za to, że sto lat temu operowali bez masek? Czy można śmiać się ze starożytnych uczonych za to, że uważali, że ziemia jest płaska? Nigdy nie wolno przerzucać swoich pojęć i rozumienia wiedzy na czasy, kiedy takiej wiedzy nie było! Historia lubi się powtarzać. I wierzę gorąco w to, że tak jak my oskarżamy poprzednie pokolenia, oskarżą i nas. Nie wiem za co. Czy za pozwalanie od najmłodszych lat na smartfony, czy za to, że będąc tak wykształceni, nie rozumieliśmy, że aborcja to zabójstwo. Nie wiem za co. Ale jeśli społeczeństwo nie postawi na homo sapiens, to homo emoticus na pewno nie będzie przejmował się, jaka była historyczna prawda, tylko wsadzi nas w takie ramy, jakie mu będą pasować. Nie potrafimy zgodzić się na prymat myślenia nad emocjami. I to jest nasz szósty problem.
Po siódme, jesteśmy nielogiczni. Jeśli ktoś mówi, że nie rozumie, jak papież mógł nie zrobić więcej dla ofiar, a afiszuje się profilem wspierającym marsz za aborcją, jeśli ktoś strzela do kamery, że episkopat to dno a nie zna nawet 10% biskupów, to nie ma w tym żadnej logiki. Logika jest nieodłączną częścią prawdy. I nie będzie prawdy tam, gdzie nie będzie logicznego myślenia. Nie potrafimy logicznie myśleć, coraz mniej łączymy przyczyny ze skutkami, nie przeszkadza nam, że to się nie trzyma kupy, bo światem zaczęły rządzić lajki a nie logika. Stąd również nie oblejemy studenta, bo choć logicznie tyle mu się należy, tak zrobić nie można, bo nas lubił nie będzie. Zdecydowaliśmy się jako społeczeństwo, że lubienie jest ważniejsze niż logika. I to jest nasz siódmy problem.
Problemem nie jest Karol Wojtyła II, bo jemu zależało na prawdzie i ta prawda go wyzwoliła. Problem jest z nami. On nas przeprowadził przez Morze Czerwone. Nam zachciało się na nowo Egiptu. Nie prawdy, do której dochodzi się przez krzyż, ale faraonów emocji, manipulacji, krzyków i podziałów. I jak tak dalej pójdzie, skończymy zniewoleni każdy własną wizją przeszłości. Jak rodacy Jezusa, którzy potrafili nawet zapłacić za to, żeby rozgłaszać, że Chrystus nie zmartwychwstał.
ks. Wojciech Węgrzyniak/wegrzyniak.com/Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
Droga Krzyżowa
Rozważania ks. Piotra Pawlukiewicza
*****
Przyjacielu, po coś przyszedł?…
Ruali/pixabay.com
*****
To Chrystusowe pytanie skierowane do Judasza było ostatnimi słowami Zbawiciela, jakie wypowiedział przed swoim pojmaniem i uwięzieniem. Zanim rozpoczniemy Drogę Krzyżową w tym uświęconym miejscu, stańmy wobec tych słów: Przyjacielu, po coś przyszedł? Dlaczego podjąłeś trud podróży? Krzyż jest zgorszeniem, głupstwem, porażką. Na pewno chcesz iść za zgorszeniem, głupstwem i porażką? Nosimy krzyżyki na łańcuszkach, wieszamy je w domach, szkołach, szpitalach i nierzadko potem pod tymi krzyżami przeklinamy, że coś się nam nie powiodło, że nie poszło po naszej myśli, że ktoś nas odrzucił. Mówimy o krzyżu, śpiewamy o krzyżu, a kiedy przychodzi, często jesteśmy zaskoczeni i oburzeni.
Przyjacielu, po coś przyszedł?
Kto z nas jest godny stanąć przy krzyżu…?
Kto z nas jest godny stanąć przy krzyżu….?
Czy mamy wrócić do domów?
Jezus zapytał kiedyś swoich uczniów: Czy możecie pić kielich, który ja mam pić? I sam odpowiedział: Kielich mój pić będziecie. Tak powiedział swoim uczniom. Uczniowie dostąpią uczestnictwa w tajemnicy krzyża. Tylko uczniowie. Idźmy więc, za krzyżem. Pokorni, uważni, skupieni. Idźmy na kolejną lekcję miłości.
STACJA I
PAN JEZUS NA ŚMIERĆ SKAZANY
Przekonywano kiedyś, że wśród nas najwięcej lekarzy, bo każdy zna się po swojemu na chorobach i ich leczeniu. Ale to błąd. Stokroć więcej wśród nas sędziów. Ktoś zajechał samochodem drogę – to prymityw. Ktoś źle załatwił sprawę – jest beznadziejny. Ktoś ma inne poglądy – jest całkiem bezsensowny. To już nie sądy dwudziestoczterogodzinne. To sądy dwudziestoczterosekundowe. Spojrzenie. Odruch. Wyrok. A Chrystus tak mocno podkreślał: Nie sądźcie! Bo tylko Bóg przenika i zna człowieka. Każde sądzenie brata jest pychą. A pycha ludzka jest tak wielka, że człowiek porwał się, by sądzić Boga. Ślepy Piłat osądzał Syna Bożego. Ten człowieczek chciał sądzić „światłość ze światłości”. Ziarno piasku z dna morza chciało ogarnąć ocean.
Piłat może i starał się uwolnić Jezusa, ale ten tłum tak bardzo domagał się wyroku. Może ktoś mówić: w zasadzie to staram się być chrześcijaninem, ale ten tłum wokół mnie tak głośno krzyczy o antykoncepcji, o eutanazji, o aborcji, o in vitro. Oni tak głośno krzyczą u mnie w biurze, na uczelni, w firmie, że ja milczę i dyskretnie umywam ręce.
Nie umyli rąk, liczni w dziejach ludzkości, uczniowie Jezusa. Od wieków poznaje się ich po czystych dłoniach. Oni, tak jak Chrystus, nie wydali wyroku. Oni go przyjęli.
STACJA II
PAN JEZUS BIERZE KRZYŻ NA SWOJE RAMIONA
Jezus w swoim nauczaniu wyjaśniał ludziom wiele kwestii, ale nie udzielił odpowiedzi na najbardziej nurtujące człowieka pytanie: dlaczego krzyż, dlaczego cierpienie?
Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś taki krótki wiersz:
Dlaczego krzyż?
Uśmiech.
Rana głęboka
Widzisz,
to takie proste
kiedy się kocha.
Nie zrozumie krzyża egoista, człowiek szukający tylko swoich spraw. Będzie krzyż przeklinał i odrzucał. Zamknięte pozostaną dla niego słowa Zbawiciela mówiące o słodkim jarzmie i lekkim brzemieniu. Nazwie je nielogicznymi.
Dawno temu naukowcy zauważyli, jak małe ptaszki wyruszając w drogę przez morze chwytają w dziób niewielkie gałązki. Dlaczego to czynią? – zastanawiano się. Przecież to utrudnia im lot. Przecież to dla nich poważne obciążenie. Zagadka się rozwiązała, kiedy spostrzeżono, iż te Boże stworzenia, znużone wielogodzinną podróżą rzucają gałązkę na powierzchnię morza, siadają na niej, odpoczywają, a potem kontynuują swoją wędrówkę.
A może nam w życiu bywa tak ciężko, ponieważ nieustannie zabiegamy o to, by było nam lekko?
Ks. Jan Twadrowski napisał jeszcze kiedyś, że krzyż to takie szczęście, że wszystko inaczej…
STACJA III
PAN JEZUS PO RAZ PIERWSZY UPADA
Są trzy takie stacje na drodze krzyżowej, które nazywają się upadek Jezusa. Ale one powinny się nazywać powstanie Jezusa. Bo to, że upadał, to tylko wyczerpanie, zmęczenie mięśni, utrata równowagi. To, że powstał, to czysta miłość.
Dziś świat fascynuje się upadkami człowieka. Ludzie chcą podejrzeć grzech, pokazać grzech. Z detalami, z różnych ujęć. A wszystko w imię przekonania: taka jest prawda, tacy jesteśmy. Księga Apokalipsy mówi, że imię szatana to oskarżyciel, bo on dzień i noc oskarża braci naszych. To on tak mocno koncentruje uwagę ludzi na grzechach i ukazuje je jako mur nie do pokonania. A wszystkie upadki świata, grzech Ewy, Adama, Kaina, wszystkie zdrady, zabójstwa, bluźnierstwa, zbrodnie wszystkich totalitaryzmów, cała obrzydliwość ludzkiej grzeszności jest obmyta jedną kroplą krwi Chrystusa.
To dlatego, że Chrystus wtedy powstał i dźwignął krzyż, dźwignął nasze grzechy, dziś każdy z nas może usłyszeć te najpiękniejsze na świecie słowa: i ja odpuszczam tobie grzechy.
STACJA IV
PAN JEZUS SPOTYKA MATKĘ SWOJĄ
Do Maryi zapewne docierały słowa, które dla każdej matki są najboleśniejsze: twój Syn odszedł od zmysłów. Szatan chciał przeniknąć jej duszę mieczem bolesnego oszczerstwa, że jej Syn oszalał. Ale Ona mocno rozpamiętywała słowa Elżbiety napełnionej Duchem Świętym wypowiedziane przed laty: błogosławiony jest owoc twojego łona. BŁOGOSŁAWIONY. Dobry, prawy, pełen światła. Ona wierzyła Bogu, nawet wtedy, kiedy jej Syn był miażdżony cierpieniem na Drodze Krzyżowej. Nie ratowała Go, nie chciała wyrwać Go z rąk oprawców, ale dała Mu coś więcej: zrozumienie i zaufanie. Ona jedna, tam, w tym tłumie wierzyła, że ta męka wpisana jest w ogrom planów Bożych.
To takie ważne widzieć swego bliźniego w perspektywie zamysłów Stwórcy. Jest tak wtedy, gdy matka zostawia dorosłe dziecko, by mogło spełnić Boże powołanie. Gdy małżonkowie nawet w kryzysie miłości modlą się za siebie. Tak naprawdę syna, córkę, męża, narzeczoną można kochać tylko na Drodze Krzyżowej oddając ukochanego człowieka Bogu.
Abrahamie z góry Moria, Matko siedmiu synów z księgi Machabejskiej, Maryjo z Golgoty uczcie nas czym różni się miłość od uzależnienia.
STACJA V
SZYMON Z CYRENY POMAGA DŹWIGAĆ KRZYŻ JEZUSOWI
W ścisłym sensie Szymon Cyrenejczyk nie niósł krzyża. Niósł tylko ciężki kawał drewna. Bo żeby nieść krzyż, trzeba tego gorąco pragnąć, trzeba tego chcieć. Jezus zawsze mówił: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż. A jarzmo Jezusa nie było jarzmem Szymona. To nie była jego sprawa. Żołnierze zmusili go, by je dźwigał. Fundamentem niesienia Chrystusowego krzyża jest nasza zgoda, nasze „tak”. Dlatego każda droga krzyżowa rozpoczyna się od pytania: czy chcesz?
Kiedyś bardzo ciężko chory chłopiec zapytał swoją mamę: Mamusiu, dlaczego mnie tak boli? Kobieta odpowiedziała pytaniem: a gdyby Pan Jezus poprosił cię, byś cierpiał dla Niego, czy zgodziłbyś się? Tak – odpowiedział chłopczyk. No to Cię poprosił.
Bracie i siostro, a gdyby ciebie Chrystus poprosił?
STACJA VI
WERONIKA OCIERA TWARZ PANU JEZUSOWI
Wielu użalało się nad Chrystusem, ale tylko Weronika podeszła, by obetrzeć Mu twarz. Może to ją wspomniał po latach św. Jan, kiedy pisał w swoim liście, byśmy nie miłowali słowem i językiem, ale czynem i prawdą. Jak łatwo można zagubić chrześcijaństwo we wzniosłej teorii i pięknych sformułowaniach. I to chyba grozi szczególnie ludziom mocno związanym z religią. Charles Peguy napisał kiedyś: Są tacy, którzy ponieważ nie należą do człowieka, myślą, że należą do Boga. Sądzą, że kochają Boga, ponieważ niczego nie kochają. Ewangelia domaga się konkretu. Bo można kochać świat, ludzkość, Kościół i nie kochać nikogo. A gdyby tak usiąść i napisać imiona i nazwiska tych, których kochamy. A potem skreślić matkę, ojca, brata, dziecko, przyjaciela, bo przecież poganie też kochają najbliższych. Ile osób by na tej kartce pozostało? A byłoby tam imię skazańca z Golgoty?
Przed laty w jednej z gazet ukazało się niecodzienne ogłoszenie. Pewien żołnierz, trzymający wartę przy Grobie Nieznanego Żołnierza dziękował w nim nieznanej kobiecie, która w upalny, letni dzień otarła mu pot z twarzy. Wtedy, stojąc na baczność, nie mógł powiedzieć ani słowa. Teraz chciał okazać jej wdzięczność. Ile miłości jest w geście otarcia twarzy bezradnemu człowiekowi. Jezus odnajdzie wszystkich, którzy kiedykolwiek Mu to uczynili.
STACJA VII
DRUGI UPADEK PANA JEZUSA
Nie lubimy, gdy ktoś upada. Wtedy zakłóca ruch, wybija z rytmu innych, trzeba się zatrzymać i go podnosić. Przez takiego kogoś są tylko opóźnienia i brak porządku. Najczęściej przewracają się dzieci, starzy i chorzy. I świat znalazł na nich sposób: aborcję i eutanazję. Świat nie ma czasu dla upadających, guzdrzących się, marudzących, zadumanych. Świat się spieszy. Ma napięty harmonogram. Pędzi do nowego telewizora, zakupu nowej komórki i nowej promocji. Świat kocha postęp i chce, by Kościół też był postępowy i nadążał za szaloną gonitwą. Chce, by Kościół pobłogosławił wszystkie pragnienia i uczynki ludzi, bo skoro czegoś mocno pragną, to na pewno jest to dobre. Niech Kościół nie utrudnia ludziom, nie komplikuje, niech się nie czepia.
Ks. Janusz Pasierb napisał kiedyś: „Każde chrześcijaństwo, zgodne z rozumem, zgodne z naturą, bezbłędne pod względem taktycznym, niewymagające zbyt wiele, będzie musiało się potykać o zesztywniałe zwłoki Skazańca z Golgoty po wszystkie czasy”.
STACJA VIII
PAN JEZUS POCIESZA PŁACZĄCE NIEWIASTY
Niektórzy płaczą, gdy ich drużyna przegra mecz. Inni płaczą, gdy nie zdadzą jakiegoś egzaminu. Dla kogoś dramatem jest przybrać na wadze, dla innego zarysowany lakier na samochodzie. Wiele mamy problemów i ciągle przybywają nowe. Często nie pamiętamy tego, co opłakiwaliśmy przed rokiem. Jezus przypomina nam rzecz oczywistą, ale jakże często zapominaną: tak naprawdę mamy tylko jeden poważny problem: śmierć i wybór wiecznego potępienia lub szczęśliwości. Tu gdzie teraz jesteśmy, na Jasnej Górze, mnóstwo ludzi wydeptało swoją ścieżkę. Gdzie oni teraz są? Gdzie ich problemy? Martwili się zgubionymi pieniędzmi, rozbitą szybą, kłótnią z sąsiadem. Gdzie są teraz te zmartwienia? Nie pamiętamy często nawet imion naszych pradziadków. Czym oni żyli? Co było ich radościami i smutkami? To samo kiedyś stanie się z nami. Tylko ktoś wyjątkowy pozostawi po sobie znaczącą pamiątkę. Po większości z nas, po latach, nie zostanie nic. I tylko jedno będzie ważne: czy liczyłeś się z Bogiem? Czy kochałeś Go? Czy żyłeś Nim na co dzień?
Czy zadajemy sobie pytania o wieczność kolegi z pracy, koleżanki ze studiów? O swoją wieczność? Ilu z nas potrafi rozpłakać się na tym jedynym ważnym problemem? Cyprian Kamil Norwid napisał:
Gorejąc nie wiesz czy stawasz się wolny
Czy to co Twoje będzie zatracone
Czy popiół tylko zostanie i zamęt
Co idzie w przepaść z burzą. Czy zostanie
Na dnie popiołu gwieździsty diament
Wiekuistego zwycięstwa zaranie?
STACJA IX
TRZECI UPADEK JEZUSA
Trzeci upadek. To mogła być wielka pokusa, by się poddać, by już nie wstawać. Mogła pojawić się myśl: Niech tu już Mnie zabiją, niech się dzieje, co chce. Nie dam już rady. Do tej stacji dochodzi wielu ludzi. Kiedy upadają po raz setny, tysięczny, pogrążając się w uzależnienie od alkoholu, w pornografii, w zazdrości. Wtedy pojawia się myśl: już nie dam rady. Już nie powstanę. Po co się z tego spowiadać, skoro grzech i tak powróci. A przecież się starałem. Odprawiałem rekolekcje i pielgrzymki. Cisną się wtedy na usta słowa rozgoryczonego Piotra: Mistrzu, całą noc łowiliśmy i niceśmy nie ułowili.
Pismo święte mówi: serce ludzkie podobne jest do przepaści. A w tych przepastnych przestrzeniach ludzkiego wnętrza ukryte bywa sprytnie to, co dla człowieka najniebezpieczniejsze – pycha. Ks. Aleksander Fedorowicz powiedział kiedyś: Lepiej jest człowiekowi popaść w grzechy ciężkie niż w stan wszechogarniającej pychy. Dlatego niekiedy na naszej Drodze Krzyżowej przychodzi upadek, z którego już sami nie potrafimy się podnieść. Nasi bliscy już to widzą, znajomi są kurtuazyjnie zaskoczeni, a my stoimy jak nędzarze przed dwoma drogami: pychą i pokorą. Drogami Piotra i Judasza. Błogosławieni, którzy wbrew ludzkiej nadziei – spes contra spem – zdołają wtedy zakrzyknąć: Lecz na Twoje słowo zarzucę sieć. Jeszcze raz.
STACJA X
PAN JEZUS Z SZAT OBNAŻONY
Kto wytrwa do końca ten będzie zbawiony. Do końca.
Oglądali Go, podglądali, podsłuchiwali, wystawiali na próbę. W końcu zdarli z Niego szatę. I nie znaleźli tego, czego szukali. Znaleźli tylko czystą miłość. Tylko prawdę i dobroć. Czystość serca daje odwagę i wolność. Błogosławieni, szczęśliwi są ci, którzy nie lękają się prawdy do dna, do końca. Możecie czytać ich korespondencję, słuchać osobistych zwierzeń, zaglądać w sekretne notatki. Znajdziecie w tym wszystkim tylko życie Bożego dziecka.
Tak wielu ludzi się boi, że się wyda, że się coś okaże, że ktoś wyciągnie na dzienne światło. Co z tym zrobić? Trzeba to ukrzyżować. Utopić w wodzie chrztu. Oczyścić krwią Zbawiciela. Ta droga jest bardzo konkretna: spowiedź, pokuta, wolność. Kto naprawdę umarł z Jezusem, ten nie ma czego się bać. Temu nie są potrzebne szaty tytułów, osiągnięć, nieustannych sukcesów w rywalizacji. On wie, że jego skarbem jest biały kamyk, na którym wypisane jest jego nowe imię. Imię czystego człowieka.
STACJA XI
PAN JEZUS DO KRZYŻA PRZYBITY
Bóg przybity do krzyża. To szokujący, ale i wspaniały znak Jego miłości do nas. Bóg dał się przybić do naszego życia. Tak, żeby nie dało się Go oderwać. Sam mówił: Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Kiedy tylko budzi się dzień, we wszystkich kościołach kapłani wznoszą nad głowami wiernych Biały Chleb i przypominają, że to jest Ciało za nas wydane. Każdego dnia Chrystus czeka, by rozgrzeszać swoje poranione dzieci w kościołach Paulinów, Jezuitów, Kapucynów, Dominikanów, Franciszkanów, Bonifratrów, Redemptorystów. Cały dzień Chrystus jest wyniesiony w monstrancji w Sanktuarium Matki Bożej na Jasnej Górze. Od setek lat przypomina o swojej miłości w znaku krzyża.
Od wieków Bóg, jakby przybity do tego miasta, dzieli losy z mieszkańcami Częstochowy. Bóg przybity do Polski, do całego świata. Wbity jak hak w tatrzańskiej skale, ratujący tych, którzy odpadają od życia i lecą w przepaść.
Niekiedy ktoś może prosić: Jezu, przytul mnie, obejmij mnie. Ale to dla Niego zbyt mało. On się miłością przybija do naszego życia. Na dobre i na złe. Na nasze zbawienie wieczne.
STACJA XII
PAN JEZUS UMIERA NA KRZYŻU
Gdy Jezus umierał na krzyżu, być może ktoś pomyślał, że szkoda Jego życia. Tak wiele pożytecznych rzeczy czynił, a teraz wszystko skończone. Tyle osób mógł jeszcze uzdrowić, nakarmić, wskrzesić, a jednak został powstrzymany przez intrygę złych ludzi. Wszyscy pamiętali, że kiedy wędrował z uczniami po drogach Palestyny, zawsze ich wyprzedzał, zawsze się śpieszył. A teraz bez tchnienia, bez życia, bez ruchu wisi na krzyżu. A to jednak nie była prawda. On nie dał się zatrzymać. Przekroczył próg śmierci i dalej poniósł swoją Ewangelię nadziei. Kiedy ludzie patrzyli na zmarłego Jezusa, na Jego martwe ciało, On był już w otchłaniach, zwiastując zmarłym wyzwolenie.
Musimy pamiętać, że i my najwięcej czynimy, gdy nasze ciała obumierają w postawie modlitwy, gdy splatamy nasze dłonie w geście błagania. Ludzie będą mówili, że to marnowanie życia. Tak. My musimy zmarnować życie ciągle obumierając dla świata, przekraczając go w wierze, nadziei i miłości.
STACJA XIII
PAN JEZUS ZDJĘTY Z KRZYŻA I ZŁOŻONY NA RAMIONA MATKI
Można być przy Jezusie, bo potrzebuje się zdrowia i szczęścia. Można być przy Nim, by inni to wiedzieli i podziwiali. Można szukać u Niego sensu dla swego życia lub duchowego ładu i harmonii. Jak bogaty młodzieniec z Ewangelii można prosić Go o receptę na życie wieczne.
Ale w tych wszystkich wypadkach jest się raczej z sobą samym niż z Chrystusem. Być przy Jezusie to przede wszystkim być przy Nim tak, jak Maryja na trzynastej stacji Drogi Krzyżowej. Ona tuli ciało swego Syna, choć On już nie naucza, nie karmi, nie uzdrawia. Został już tylko ból i słowa: koniec, beznadziejność, śmierć. Tu nie pocieszą żadne wspomnienia, nie pomogą żadne marzenia.
Co robić? Jezus na tę stację pozostawił nam słowa: Nie bój się. Wierz tylko. Kto wytrwa do końca ten będzie zbawiony.
STACJA XIV
PAN JEZUS DO GROBU ZŁOŻONY
Aby wejść do świata pełni zbawienia, trzeba tu, na ziemi zostawić wszystko. Dlatego całe życie tracimy: beztroskie dzieciństwo, kolorową młodość, dzieci, które opuszczają dom rodzinny, w końcu musimy zostawić pracę, stracić zdrowie, pożegnać nad grobem przyjaciół. Anna Kamieńska napisała: Dzieje człowieka to kolejne wygnania z wielu rajów, to kolejne zamykanie się za nami bram, bezpowrotnie, na zawsze. Nie ma powrotów. Nigdy.
Ktoś powie: to przerażające. Wszystko zostaje nam zabrane. Czy zabrane? Każdy człowiek ma przed sobą dwie drogi: żebraka i siewcy. Ten pierwszy gromadzi w swoich żebraczych torbach swój nędzny majątek. Torby są wielkie, ciążą mu bardzo, a on nie rozstaje się z nimi nawet na chwilę, choć tak naprawdę to tylko same śmiecie. Ale człowiek może być, jak siewca, który idzie przez życie i hojnie rzuca na pole Królestwa Bożego ziarna swoich talentów, pracy i miłości. Pod koniec życia torba jest pusta. Ale pole zostało obficie zasiane.
Grób Chrystusa to pierwsze ziarno nowego ogrodu życia, a wszystkie cmentarze świata to zasiane pola Nowej Ziemi. Grób Chrystusa jest pierwszym, przy którym słowo koniec ustępuje miejsca słowu początek. Przy nim dziś kończymy drogę krzyżową, ale jutro, o poranku, znowu spotkamy się przy tym samym grobie. Ale będzie to już zupełnie inne miejsce.
ZAKOŃCZENIE
Stacja piętnasta – powrót do domu, spotkanie z najbliższymi, wieczorna modlitwa.
Stacja szesnasta – trudna rozmowa w rodzinie.
Stacja siedemnasta – wizyta u lekarza.
Stacja czterdziesta – śmierć kogoś bliskiego
Stacja setna.
Stacja tysięczna…
Kto nie zna drogi do morza, niech podąża za rzeką.
Niech podąża za krzyżem ten, kto szuka drogi do Boga, do zmartwychwstania, do życia. Amen.
______________________________________________________________________________________________________________
fot. József Süveg via: Wikipedia CC 3.0/Fronda.pl
*****
Droga krzyżowa – jedyna droga chrześcijania
Droga krzyżowa… czyli czyja? Droga chrześcijanina. Chrześcijanin nie kroczy inna drogą, niż drogą krzyżową, która prowadzi przez śmierć do zmartwychwstania. Droga krzyżowa, to droga ku wolności, bo ku niej wyswobodził nas Chrystus. Przez zdrady i upadki, przez podnoszenie się i dowody miłości, przez niewiedzę i zrozumienie kroczymy razem ku zmartwychwstaniu.
Stacja I. Pan Jezus na śmierć skazany
[Piłat] uwolnił Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie (Mt 27,26). Męka Pańska jest Męką zbawczą. Pierwszy uratowany przez nią jest Barabasz. Może potrzebował czasu na nawrócenie? Może to była jeszcze nie ta chwila na śmierć. Niebawem dołączy do uratowanych Dobry Łotr. Moc krzyża, także naszego, to moc miłości, która nawet spod zła potrafi wydobyć dobro.
Stacja II. Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona
A gdy Go wyszydzili zdjęli z Niego płaszcz, włożyli na Niego własne Jego szaty i odprowadzili na ukrzyżowanie (Mt 27,31). Krzyż, którym obarczony był Chrystus, którym my jesteśmy obarczeni, krępuje ruchy, wyznacza pewien rytm kroków, pokazuje horyzont. Ale to nasz krzyż, który wraz z Chrystusem niesiemy we własnych szatach – – po to, aby do końca wyrazić swoje jestestwo, do końca stać się sobą. Bez krzyża sobą być nie możemy.
Stacja III. Pan Jezus po raz pierwszy upada pod krzyżem
Oczy moje wylewają łzy dzień i noc bez przerwy, bo wielki upadek dotknie Dziewicę, Córę mojego ludu, klęska bardzo wielka. (Jr 14,17) Upadek pod ciężarem krzyża… Jeżeli upadasz, to znaczy, że twój krzyż jest prawdziwy. A jeśli się podnosisz, to znaczy, że jesteś chrześcijaninem.
Stacja IV. Pan Jezus spotyka swoją Matkę
A Twoją duszę miecz przeniknie (Łk 2,35). Idąc naszą drogą krzyżowa, czy dostrzegamy także tych, którzy nas kochają? To, że ktoś nas kocha, w dzisiejszym świecie, może wydawać się krępujące, dziwne, niewygodne. Niemniej także oni mają prawo do naszej uwagi, do naszego spojrzenia.
Stacja V. Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Panu Jezusowi
Przymusili niejakiego Szymona z Cyreny aby niósł krzyż. (Mk 15,21) Nasi współpracownicy z przymusu… Czy mamy siły, aby wziąć na barki także ten obowiązek – pomoc ludzi, którzy nam nie za bardzo chcą pomóc? Cyrenejczyk mógł stracić dzień przez przemoc żołnierzy; tradycja mówi, że jego synowie, Aleksander i Rufus, byli później rzymskimi chrześcijanami. Może więc to wymuszone spotkanie było początkiem nowego życia?
Stacja VI. Święta Weronika ociera twarz Panu Jezusowi
Najpiękniejszy jesteś spośród synów ludzkich. (Ps 45,3) Twarz Chrystusa… Nie wiemy, jak On wyglądał, ale ciągle szukamy Jego oblicza. Według legendy Mandylion z Twarzą Chrystusa, który Ten posłał Abgarowi, królowi Edessy, chronił w cudowny sposób miasto przed kolejnymi najazdami wrogów. Modlimy się, aby Chrystus rozpromienił swe oblicze nad nami i obdarzył nas pokojem.
Stacja VII. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi
Drugi upadek poprzedziła cała seria spotkań. Istotnie tak jest, że ludzie, spotkania z nimi, mogą zabierać nam siły; czasem mogą odbierać nam odwagę, wiarę. Mogą zachwiać naszą nadzieją. Chrystus upadający po raz drugi pod ciężarem krzyża i po raz kolejny dźwigający się do dalszej drogi umacnia nas w cierpliwej służbie naszym bliźnim.
Stacja VIII. Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty
Córki jerozolimskie! Nie płaczcie nade Mną, ale nad sobą i swoimi dziećmi! (Łk 23,28) Droga krzyżowa nie jest miejscem na płacz nad Zbawicielem. To miejsce, w którym wpatrując się oczami wiary w Niego i ofiarę Jego Męki, staramy się zrozumieć także nasze życie, poprawić to, co Bogu podobać się nie może i umocnić to, co Bogu jest miłe.
Stacja IX. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci
Trzeci upadek – tym razem już z wyczerpania, prawie u szczytu Golgoty. Chrystus podnosi się, ale przecież tylko po to, aby za chwilę dojść na miejsce stracenia… Czy zatem bezsensowny wysiłek? Żaden wysiłek ożywiany miłością do Boga i człowieka nie jest pozbawiony sensu.
Stacja X. Pan Jezus z szat obnażony
Przynieście zaraz najlepszą szatę i ubierzcie go. Dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. (Łk 16,22) Taka jest różnica między człowiekiem a Bogiem: gdy jesteśmy w rękach Boga, dostępujemy godności Synów; człowiek zaś potrafi człowieka obedrzeć ze wszystkiego. Nagi Chrystus, oczekujący na przybicie do krzyża, ikona Bożej gotowości do przebaczenia, zdaje się mówić do każdego z nas udręczonego na naszej drodze krzyżowej: Przyjdźcie do Mnie wszyscy… a Ja was pokrzepię. (Mt 11,28)
Stacja XI. Pan Jezus do krzyża przybity
Gdy przyszli na miejsce ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców (Łk 23,33). Nie wystarczy być ukrzyżowanym. Będąc przybitym do krzyża trzeba także mieć w sercu miłość, skruchę i przebaczenie – tak jak widzimy to w Jezusie, tak jak naśladował Go w tym Dobry Łotr. Samo przybicie do krzyża, bez miłości, pozbawione jest znaczenia.
Stacja XII. Pan Jezus umiera na krzyżu
Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego!” (Łk 23,46) Z naszym krzyżem nie rozstaniemy się aż do śmierci. Cała droga krzyżowa, całe nasze życie, jest przygotowaniem do błogosławienia dobrego Boga w chwili śmierci, do oddania Mu naszego ostatniego tchnienia.
Stacja XIII. Zdjęcie z krzyża
Józef poprosił o ciało Jezusa. Zdjął je z krzyża i owinął w płótno. (Łk 23,52-53) Jezus umarł i okazywanie Mu swej sympatii mogło być niebezpieczne. Józef z Arymatei, pobożny Żyd, uczy nas odwagi, także w decyzjach dotyczących dnia codziennego, które nie wydają się mieć waloru zbawczego, w sytuacjach, w których odważna decyzja może ściągnąć na nas niechęć otoczenia.
Stacja XIV. Złożenie do grobu
A na miejscu, gdzie Go ukrzyżowano był ogród. Tam to złożono ciało Jezusa. (por. J 19,41) Ludzie zrobili Mu już wszystko, co mogli: umęczyli Go, zabili i złożyli do grobu. Reszta należy do Ojca. O to przecież się modlił w chwili śmierci. Także i nasz los leży ostatecznie w ręku Boga. Do Niego należymy w naszej śmierci i naszym zmartwychwstaniu.
Tekst opublikowany na stronie CSPB. Portal o duchowości monastycznej
Szymon Hiżycki OSB (ur. w 1980 r.) studiował teologię oraz filologię klasyczną; odbył specjalistyczne studia z zakresu starożytnego monastycyzmu w kolegium św. Anzelma w Rzymie. Jest miłośnikiem literatury klasycznej i Ojców Kościoła. W klasztorze pełnił funkcję opiekuna ministrantów, duszpasterza akademickiego, bibliotekarza i rektora studiów. Do momentu wyboru na urząd opacki był także mistrzem nowicjatu tynieckiego. Autor książki na temat ośmiu duchów zła „Pomiędzy grzechem a myślą” oraz o praktyce modlitwy nieustannej „Modlitwa Jezusowa. Bardzo krótkie wprowadzenie”.
______________________________________________________________________________________________________________
PIERWSZA SOBOTA MIESIĄCA – 1 KWIETNIA – KOŚCIÓŁ ŚW. PIOTRA
OD GODZ. 17.00 – SPOWIEDŹ ŚWIĘTA
GODZ. 18.00
MSZA ŚWIĘTA WIGILIJNA Z NIEDZIELI MĘKI PAŃSKIEJ
PO MSZY ŚW. NABOŻEŃSTWO WYNAGRADZAJĄCE ZA ZNIEWAGI I BLUŹNIERSTWA SKIEROWANE PRZECIWKO NIEPOKALANEMU SERCU NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY.
Prośba Maryi, Bożej Matki, która jest i naszą Matką,
wciąż czeka na spełnienie – pięć pierwszych sobót miesiąca.
Matka Boża objawiając się w Fatimie trojgu pastuszkom – bł. Hiacyncie, bł. Franciszkowi i Łucji – powiedziała, że Pan Jezus chce ustanowić na świecie nabożeństwo do Jej Niepokalanego Serca, aby ludzie Ją lepiej poznali i pokochali. To nabożeństwo ma również charakter wynagradzający Jej Niepokalanemu Sercu za zniewagi wyrządzone przez ludzi. Tym, którzy będą je z wiarą praktykować, Maryja obiecała zbawienie. Poprzez to nabożeństwo mogą się oni przyczynić do ocalenia wielu ludzi od potępienia i zapowiadanych przez Matkę Najświętszą katastrof cywilizacyjnych. Nabożeństwo to uzyskało aprobatę kościelną i od tej pory rozwija się na całym świecie.
Orędzie fatimskie nie zostało definitywnie zakończone wraz z cyklem objawień w Cova da Iria, w roku 1917. Dnia 10 grudnia 1925 r. siostrze Łucji ukazali się w celi domu zakonnego św. Doroty w Pontevedra Najświętsza Maryja Panna i obok niej Dzieciątko Jezus opierające się na świetlistej chmurze. Dzieciątko położyło jej dłoń na ramieniu, a Maryja pokazała jej w drugiej dłoni Serce otoczone cierniami. Wskazując na nie, Dzieciątko napomniało wizjonerkę tymi słowami: – Zlituj się nad Sercem twej Najświętszej Matki okolonym cierniami, które niewdzięczni ludzie wbijają w każdej chwili, a nie ma nikogo, kto by przez akt zadośćuczynienia te ciernie powyjmował.
Maryja dodała: – Córko moja, spójrz na Serce moje otoczone cierniami, które niewdzięczni ludzie przez bluźnierstwa i niewdzięczność w każdej chwili wbijają. Przynajmniej ty pociesz mnie i przekaż, że tym wszystkim, którzy w ciągu pięciu miesięcy, w pierwsze soboty, wyspowiadają się, przyjmą Komunię świętą, odmówią różaniec i będą mi towarzyszyć przez kwadrans, rozważając 15 tajemnic różańcowych, w intencji zadośćuczynienia Mnie, w godzinę śmierci obiecuję przyjść z pomocą, ze wszystkimi łaskami potrzebnymi do zbawienia.
W dniu 15 lutego 1926 roku siostrze Łucji na nowo ukazało się w Pontevedra Dzieciątko Jezus. Podczas tego objawienia siostra Łucja przedstawiła Dzieciątku pewne trudności, jakie będą miały niektóre osoby, żeby przystąpić do spowiedzi w sobotę i poprosiła, by spowiedź była tak samo ważna podczas kolejnych ośmiu dni. Pan Jezus odpowiedział: – Tak, spowiedź może być ważna o wiele więcej dni, pod warunkiem, że gdy będą Mnie przyjmować, będą w stanie łaski uświęcającej i wyrażą intencję zadośćuczynienia za znieważenie Niepokalanego Serca Maryi. Siostra Łucja podniosła jeszcze kwestię dotyczącą sytuacji, w której ktoś w momencie spowiedzi zapomni sformułować intencję, na co Pan Jezus odpowiedział następująco: – Mogą to uczynić przy następnej spowiedzi, wykorzystując w tym celu pierwszą nadarzającą się okazję.
Podczas czuwania w nocy z dnia 29 na 30 maja 1930 roku, Pan Jezus przemówił do siostry Łucji, podając jej rozwiązanie innego problemu: – Praktykowanie tego nabożeństwa będzie dopuszczone również w niedzielę po pierwszej sobocie, jeżeli moi księża – ze słusznych powodów – przyzwolą na to. Przy tej samej okazji, nasz Pan dał Łucji odpowiedź na jeszcze inne pytanie: – Dlaczego pięć sobót, a nie dziewięć albo siedem, dla uczczenia cierpień Matki Bożej? – Moja córko, powód jest bardzo prosty: jest pięć rodzajów zniewag i bluźnierstw przeciwko Niepokalanemu Sercu Maryi: 1. Bluźnierstwa przeciwko Niepokalanemu Poczęciu. 2. Przeciw dziewictwu Matki Bożej. 3. Przeciw Jej boskiemu macierzyństwu, przy równoczesnym sprzeciwie uznania Jej za Matkę rodzaju ludzkiego. 4. Czyny tych, którzy usiłują publicznie wpoić w serca dzieci obojętność, pogardę, a nawet nienawiść do tej Matki Niepokalanej. 5. Czyny takich, którzy profanują wizerunki Najświętszej Panny.
Elementy nabożeństwa
Spowiedź wynagradzająca. Należy do niej przystąpić w intencji wynagradzającej w pierwszą sobotę miesiąca, przed nią lub nawet po niej, byleby tylko przyjąć Komunię świętą w stanie łaski uświęcającej. Do spowiedzi można przystąpić nawet tydzień przed lub po pierwszej sobocie. Gdy podczas jednego z objawień siostra Łucja zapytała Pana Jezusa, co mają uczynić osoby, które zapomną powiedzieć przed wyznaniem swoich grzechów o intencji wynagradzającej, otrzymała odpowiedź: – Mogą to uczynić przy następnej spowiedzi, wykorzystując w tym celu pierwszą nadarzającą się okazję. Według wyjaśnienia siostry Łucji, następne trzy elementy tego nabożeństwa powinny być spełnione w pierwszą sobotę miesiąca, choć dla słusznych powodów, spowiednik może udzielić pozwolenia na wypełnienie ich w następującą po pierwszej sobocie niedzielę.
Komunia święta wynagradzająca.
Część różańca świętego. Należy odmówić pięć tajemnic w intencji wynagradzającej. Można rozważać którąkolwiek z części różańca.
Rozważanie. Następnym elementem tego nabożeństwa jest rozważanie jednej lub wielu tajemnic różańcowych w ciągu przynajmniej 15 minut. Matka Najświętsza nazwała ten rodzaj modlitwy „dotrzymywaniem Jej towarzystwa”, co można zrozumieć w ten sposób, iż mamy rozmyślać wspólnie z Matką Najświętszą.
Można w tym celu, jako pomoc w rozmyślaniu, przeczytać uważnie odpowiadający danej tajemnicy fragment Pisma Świętego albo książki, wysłuchać konferencji lub kazania. Temu rozważaniu także powinna towarzyszyć intencja wynagradzająca.
Obietnice Matki Najświętszej
1. Tym, którzy będą praktykować to nabożeństwo, obiecuję ratunek. Przybędę w godzinę śmierci z całą łaską, jaka dla ich wiecznej szczęśliwości będzie potrzebna.
2. Te dusze będą obdarzone szczególną łaską Bożą; przed tronem Bożym jako kwiaty je postawię.
W praktyce pięciu sobót należy przede wszystkim położyć nacisk na intencję wynagrodzenia, a nie osobiste zabezpieczenie na godzinę śmierci. Jak w praktyce pierwszych piątków, tak i pierwszych sobót nie można poprzestać tylko na dosłownym potraktowaniu obietnicy, na zasadzie „odprawię pięć sobót i mam zapewnione zbawienie wieczne”. Do końca życia będziemy musieli stawiać czoła pokusom i słabościom, które spychają nas z właściwej drogi, ale nabożeństwo to stanowi wielką pomoc w osiągnięciu wiecznej szczęśliwości. Aby je dobrze wypełnić i odnieść stałą korzyść duchową, trzeba, aby tym praktykom towarzyszyło szczere pragnienie codziennego życia w łasce uświęcającej pod opieką Matki Najświętszej. Jeśli na pierwszym miejscu postawimy delikatną miłość dziecka, które pragnie ukoić ból w sercu ukochanego Ojca i Matki, ból zadany obojętnością i wzgardą tych, którzy nie kochają – bądźmy pewni, że nie zabraknie nam pomocy, łaski i obecności Matki Najświętszej w godzinie naszej śmierci.
*****
Spełnijmy prośbę Matki.
______________________________________________________________________________________________________________
2 KWIETNIA – NIEDZIELA PALMOWA
GODZ. 13.30 – ADORACJA PRZED NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
PRZED KAŻDĄ MSZĄ ŚW. JEST MOŻLIWOŚĆ SPOWIEDZI ŚW.
GODZ. 14.00 – MSZA ŚW.
PO MSZY ŚW. – KORONKA DO BOŻEGO MIŁOSIERDZIA
______________________________________________________________________________________________________________
______________________________________________________________________________________________________________
25 MARCA – SOBOTA IV TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
UROCZYSTOŚĆ ZWIASTOWANIA NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY
*********
GODZ. 17.00 – SPOWIEDŹ ŚW.
GODZ. 17.00 – KATECHEZA DLA DZIECI I RODZICÓW
GODZ. 18.00 – MSZA ŚW.
W OSTATNIĄ SOBOTĘ MIESIĄCA MSZA ŚWIĘTA ODPRAWIANA JEST W INTENCJI WSPÓLNOTY ŻYWEGO RÓŻAŃCA.
CZŁONKOWIE ŻYWEGO RÓŻAŃCA MOGĄ DZIŚ UZYSKAĆ ODPUST ZUPEŁNY
POD ZWYKŁYMI WARUNKAMI
PO MSZY ŚWIĘTEJ SĄ PRZEDSTAWIANE INTENCJE NA KOLEJNY MIESIĄC
_________________________________________________________________________________________
25 marca – Dzień Świętości Życia
połączony z Adopcją Dziecka Poczętego
Duchowa Adopcja to modlitwa zainicjowana przez ojców paulinów ponad 30 lat temu, w warszawskim kościele pod wezwaniem Świętego Ducha, który jest obecnie Sanktuarium Jasnogórskiej Matki Życia. „Istotą Duchowej Adopcji jest codzienna modlitwa za dziecko w łonie matki, trwająca przez dziewięć miesięcy. Polega ona na codziennym odmawianiu jednej tajemnicy (dziesiątki) różańca świętego oraz specjalnej, krótkiej modlitwy za dziecko, którego życie jest zagrożone”.
„Przeżywany teraz czas realnego zagrożenia własnego życia mobilizuje do szukania sposobów jego chronienia, ale także pobudza do wzajemnej modlitwy. Jest szansą otwarcia oczu i serca – nowego spojrzenia – na najbardziej bezbronne i samotne wobec zagrożenia zagładą – życie dzieci nienarodzonych” – podkreślają paulini.
Szczegółowe informacje o Dziele Adopcji Dziecka Poczętego można znaleźć na stronach: centrumzawierzenia.jasnagora.pl, www.duchowaadopcja.pl oraz paulini.com.pl/duchowa-adopcja. Aby ułatwić codzienne zobowiązanie modlitewne można też skorzystać z aplikacji na telefon „Adoptuj życie” stworzonej przez Fundację Małych Stópek. Dzięki aplikacji można zobaczyć, jak dziecko codziennie rośnie, są również zdjęcia USG, które towarzyszą w każdym dniu modlitwy.
Dzień Świętości Życia został ustanowiony w Kościele w Polsce w 1998 r. w odpowiedzi na apel św. Jana Pawła II zawarty w encyklice „Evangelium Vitae” ogłoszonej 25 lat temu, 25 marca 1995 roku. Papież napisał w niej m.in., że „Człowiek i jego życie jawią się nam jako jeden z najwspanialszych cudów stworzenia…” (Evangelium Vitae, 84). Dzień Świętości Życia przypada dziewięć miesięcy przed Bożym Narodzeniem. Jego celem jest budzenie wrażliwości na sens i wartość ludzkiego życia na każdym jego etapie oraz zwrócenie uwagi na potrzebę szczególnej troski o nie.
MODLITWA W INTENCJI OBRONY ŻYCIA
(do odmawiania po Koronce do Bożego Miłosierdzia)
O Maryjo, jutrzenko nowego świata, Matko żyjących, Tobie zawierzamy sprawę życia: spójrz, o Matko, na niezliczone rzesze dzieci, którym nie pozwala się przyjść na świat, ubogich, którzy zmagają się z trudnościami życia, mężczyzn i kobiet – ofiary nieludzkiej przemocy, starców i chorych zabitych przez obojętność albo fałszywą litość.
Spraw, aby wszyscy wierzący w Twojego Syna potrafili otwarcie i z miłością głosić ludziom naszej epoki Ewangelię życia. Wyjednaj im łaskę przyjęcia jej jako zawsze nowego daru, radość wysławiania jej z wdzięcznością w całym życiu oraz odwagę czynnego i wytrwałego świadczenia o niej, aby mogli budować, wraz z wszystkimi ludźmi dobrej woli, cywilizację prawdy i miłości na cześć i chwałę Boga Stwórcy, który miłuje życie.
Jan Paweł II
Encyklika Evangelium vitae, 105
*********
Codzienna modlitwa Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego,
towarzysząca dziesiątce różańca:
Panie Jezu,
za wstawiennictwem Twojej Matki, Maryi,
która urodziła Cię z miłością
oraz za wstawiennictwem św. Józefa, człowieka zawierzenia,
który opiekował się Tobą po narodzeniu,
proszę Cię w intencji tego nie narodzonego dziecka, które duchowo adoptowałem,
a które znajduje się w niebezpieczeństwie zagłady.
Proszę, daj rodzicom miłość i odwagę,
aby swoje dziecko pozostawili przy życiu,
które Ty sam mu przeznaczyłeś.
Amen.
______________________________________________________________________________________________________________
Dzieło Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego
***
Istota Dzieła Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego
Duchowa adopcja jest przyjęciem w modlitewną opiekę jednego dziecka, któremu grozi śmierć w łonie matki. Imię tego dziecka jest znane jedynie samemu Bogu. Modlitwą oganiamy nie tylko poczęte dziecko, ale również jego rodziców, aby przyjęli je z miłością i dobrze wychowali. Zobowiązanie do takiej modlitwy podejmowane jest przez konkretną osobę na dziewięć miesięcy od chwili poczęcia do urodzenia.
Duchowa adopcja, wypływająca z idei miłosiernej miłości dla istoty najmniejszej i całkowicie bezbronnej, jest bezpośrednim powierzeniem Panu Bogu tego adoptowanego duchowo dziecka w modlitwie, błaganiu o zmianę myślenia jego rodziców, w prośbach, aby wypełnieni miłością nie zamykali się na nowe życie,nie bali się zubożenia tym życiem. Bo miłość, gdy się nią dzielisz, gdy nią obdarzasz jest jak chleb – takiej miłości i takiego chleba przybywa (Matka Teresa z Kalkuty).
Duchowa Adopcja
Może ją podjąć każdy człowiek:
- obejmuje jedno dziecko i jego rodziców, o których wie tylko Bóg
- trwa przez dziewięć miesięcy
Warunki
- codzienna modlitwa – jeden dziesiątek różańca
- dobrowolne postanowienia, np.: post, Komunia św., pomoc potrzebującym, walka ze złym przyzwyczajeniem,
- modlitwa w intencji uratowania życia dziecka
Modlitwa codzienna
Panie Jezu – za wstawiennictwem Twojej Matki Maryi, która urodziła Cię z miłością, oraz za wstawiennictwem św. Józefa, człowieka zawierzenia, który opiekował się Tobą po urodzeniu – proszę Cię w intencji tego nienarodzonego dziecka, które duchowo adoptowałem, a które znajduje się w niebezpieczeństwie zagłady. Proszę, daj rodzicom miłość i odwagę, aby swoje dziecko pozostawili przy życiu, które Ty sam mu przeznaczyłeś. Amen.
Treść przyrzeczenia
“Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie”. Najświętsza Panno, Bogarodzico Maryjo, wszyscy Aniołowie i Święci. Wiedziony(a) pragnieniem niesienia pomocy w obronie nienarodzonych, ja (N.N.), postanawiam mocno i przyrzekam, ze od dnia (…) biorę w Duchową Adopcję jedno dziecko, którego imię jedynie Bogu jest wiadome, aby przez dziewięć miesięcy, każdego dnia, modlić się o uratowanie jego życia oraz o sprawiedliwe i prawe życie po urodzeniu. Tymi modlitwami będą:
- jedna tajemnica Różańca;
- modlitwa, która dziś po raz pierwszy odmówię;
- ewentualne dobrowolne postanowienie(a): .…………………………..”
ze strony parafii Matki Bożej Bolesnej w Jawiszowicach
______________________________________________________________________________________________________________
Duchowa adopcja to dziewięciomiesięczna modlitwa w intencji życia zagrożonego w łonie matki. Dla Polaków jest ona także formą osobistego wypełnienia Jasnogórskich Ślubów Narodu. Polega na indywidualnym modlitewnym zobowiązaniu podjętym w intencji dziecka zagrożonego zabiciem w łonie matki. Osoba odmawia jedną dowolnie wybraną tajemnicę “Różańca” i specjalną modlitwę w intencji dziecka i jego rodziców. Do modlitwy wierni mogą dołączyć dodatkowe wyrzeczenie, np. post czy działania charytatywne.
______________________________________________________________________________________________________________
Zamiast „aborcji”, wybrały życie dla swoich dzieci. Żadna z matek nie zmieniłaby swojej decyzji
***
W ciągu 16 lat niesienia pomocy ciężarnym i rodzącym matkom będącym w trudnej sytuacji Kathleen Wilson ani razu nie usłyszała od nich, że ratując życie podjęły złą decyzję. Czy tak samo myślą kobiety, które zdecydowały o śmierci swojego dziecka i wybrały aborcję?
Wilson w rozmowie z Tuckerem Carlsonem z Fox News wyraziła zwoje zadziwienie lewicowo liberalną narracją o „torturowaniu” i „zmuszaniu” kobiet do rodzenia dzieci przez środowiska pro life. Jak przyznała, przez 16 lat działalności ośrodka Mary’s Shelter nie spotkała matki, która po wyborze życia dla swojego dziecka żałowałaby tej decyzji.
Jak mówiła, ma nadzieję, że mimo agresywnej narracji proaborcyjnej „nigdy nie dojdziemy do punktu, w którym potępiamy kobiety za posiadanie dzieci”
W domach Mary’s Shelter zamieszkać mogą matki potrzebujące wsparcia przez nawet trzy lata. Znajdują tam pomoc, edukację, zdobywają wiedzę o porodzie i macierzyństwie. Przez domy w ciągu 16 lat przeszło ponad 400 potrzebujących pomocy matek.
Nikt ich do niczego nie zmusza – przychodzą do ośrodka po pomoc. I ją znajdują. –One kochają swoje dziecko. To naprawdę takie proste. Chcą swojego dziecka. W ciągu 16 lat żadna kobieta nie powiedziała mi, że przeszła przez Mary’s Shelter, że żałuje, że ma swoje dziecko. Nigdy, przenigdy – mówiła Wilson.
–Troszczymy się o dziecko w łonie matki. Kochamy dziecko w łonie matki, ale kochamy też tę mamę. A kobiety przychodzą do nas z tyloma dziećmi, ile mają. Kochamy wszystkie te dzieci – dodała.
Owszem, w ośrodku były kobiety pełne żalu, smutku i goryczy – miały one za sobą złą decyzję o uśmierceniu swojego nienarodzonego dziecka.
źródło: marsz.info/MA/PCh24.pl
_____________________________________________________________________________________________________________
20 MARCA – PONIEDZIAŁEK IV TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
UROCZYSTOŚĆ ŚW. JÓZEFA
Choć o św. Józefie dowiadujemy się z Biblii stosunkowo niewiele, to we współczesnym Kościele jest opiekunem aż kilku sytuacji czy ról życiowych: jest wzorem dla ojców, mężów, małżeństw i rodzin, patronuje dobrej śmierci, a także czuwa przy ludziach podczas pracy. To ostatnie dlatego, że kontekst, z jakiego go poznajemy, czytając Ewangelię, dotyczy właśnie sfery zawodowej. O Józefie wiemy niewiele, ale wiemy na pewno, że był stolarzem.
***
Pełen symboli obraz przedstawiający Świętą Rodzinę w warsztacie stolarskim. Jezus, pomagając Józefowi, rani się w dłoń. Jego babcia Anna obcęgami wyjmuje gwóźdź, który zadał ranę. Krew z dłoni kapie na stopę dziecka – zapowiada śmierć na krzyżu. Józef z troską ogląda skaleczenie, a Maryja pociesza Syna, ofiarując Mu policzek do pocałowania. Obok przechodzi strapiony chłopiec w skórzanej przepasce – to oczywiście Jan, a woda, którą niesie w naczyniu, symbolizuje wodę, którą ochrzci Jezusa. Asystent Józefa obserwujący całe zdarzenie reprezentuje przyszłych uczniów Jezusa, apostołów. I jeszcze 3 symbole: drabina odwołująca się do Drabiny Jakuba (por. Rdz 28,10-22), na niej gołąb, czyli figura Ducha Świętego oraz owce w owczarni jako obraz przyszłego Kościoła.
Aleteia.pl
__________________________________________________________________________
***
Św. Józef – zwykły człowiek, któremu Bóg powierzył wielkie rzeczy
Dziś przypada uroczystość św. Józefa, Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny
W sercu Wielkiego Postu liturgia wskazuje nam tego wielkiego świętego jako przykład do naśladowania i jako opiekuna, do którego możemy się uciekać. Św. Józef jest dla nas przede wszystkim wzorem wiary. Tak jak Abraham, żył zawsze zdając się bez zastrzeżeń na Bożą Opatrzność, podobnie św. Józef stanowi dla nas umacniający przykład, zwłaszcza wtedy, gdy Bóg chce, abyśmy zawierzyli Mu «na słowo», a więc nie mając jasności co do Jego zamysłu.
Jesteśmy wezwani do naśladowania św. Józefa także w pełnym pokory posłuszeństwie – cnocie, która wyraża się u niego w milczeniu i pracy w ukryciu. Jakże cenna jest «szkoła nazaretańska» dla współczesnego człowieka, kuszonego przez kulturę, która najczęściej gloryfikuje pozór i sukces, niezależność i fałszywe pojęcie wolności indywidualnej! Jakże potrzebne jest natomiast przywrócenie właściwej wartości prostocie i posłuszeństwu, szacunkowi i poszukiwaniu z miłością woli Bożej!
Święty Józef żył, służąc swej Oblubienicy i Boskiemu Synowi; tym samym stał się dla wierzących wymownym świadectwem tego, iż «panować» znaczy «służyć». Z jego przykładu mogą czerpać przydatną naukę życiową zwłaszcza ci, którzy w rodzinie, w szkole i w Kościele pełnią rolę «ojców» i «przewodników». Myślę przede wszystkim o ojcach, którzy właśnie w dniu poświęconym św. Józefowi obchodzą swoje święto. Myślę również o tych, którzy zgodnie z Bożą wolą pełnią w Kościele funkcję ojców duchowych.
Niech św. Józef, którego lud chrześcijański wzywa z wielką ufnością, kieruje zawsze krokami Bożej rodziny; w sposób szczególny niech wspomaga tych, którzy pełnią rolę ojców zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym. Niech naszym prośbom towarzyszy i wstawia się za nami Maryja, dziewicza Oblubienica Józefa i Matka Odkupiciela.
W Józefie bowiem, powołanym, aby być ziemskim ojcem Wcielonego Słowa, dostrzegamy szczególne odzwierciedlenie Bożego Ojcostwa. Józef jest ojcem Jezusa, ponieważ jest naprawdę oblubieńcem Maryi. Dziecko poczęło się w Jej dziewiczym łonie za sprawą Boga, ale jest także synem Józefa, Jej małżonka w świetle prawa. Dlatego Ewangelia nazywa ich oboje «rodzicami»
Pełniąc funkcję ojca, Józef współuczestniczy w pełni czasów w wielkiej tajemnicy odkupienia» (Redemptoris custos). Jego ojcostwo wyraziło się w sposób konkretny w tym, że uczynił ze swego życia służbę (..) tajemnicy wcielenia i związanej z nią odkupieńczej misji; Józef przekształcił swe ludzkie powołanie do rodzinnej miłości w ponadludzką ofiarę z siebie, ze swego serca i wszystkich zdolności, w miłość oddaną na służbę Mesjaszowi, wzrastającemu w jego domu. Aby to było możliwe, Bóg dał Józefowi udział w swojej ojcowskiej miłości, od której «bierze nazwę wszelkie ojcostwo na niebie i na ziemi» (por. Ef 3, 15).
Powołaniem Józefa było być przybranym ojcem Jezusa i małżonkiem Maryi. Św. Mateusz mówi o nim: Józef, mąż Maryi. Józef wziął Maryję wraz z całą tajemnicą Jej macierzyństwa, razem z Synem, który miał przyjść na świat za sprawą Ducha Świętego. Mieszkańcy Nazaretu pewnego razu nazwali Jezusa Synem cieśli. Miłość Józefa do Maryi była spokojna i żarliwa, wzruszająca i czuła. Otrzymał on od Boga dwa skarby: Jezusa i Maryję, które stanowiły rację jego życia. Żył pośród niewypowiedzianych radości, mając przy sobie Jezusa i Maryję, ale równocześnie wśród niepewności i cierpień, takich jak: zakłopotanie wobec dokonującej się w Maryi tajemnicy, której on jeszcze nie znał.
Przeżył różne sytuacje. Przestał zajmować się sobą samym od chwili, kiedy pouczony przez anioła we śnie przyjął zamiary Boga wobec siebie i Maryi. Zaczął żyć dla Tych, których mu powierzono. Żył jak zwykły człowiek, któremu Bóg powierzył wielkie rzeczy.
Życie jego było wypełnione pracą w Nazarecie, w Betlejem, w Egipcie i ponownie w Nazarecie. Jako cieśla – rzemieślnik wyrabiał najróżniejsze przedmioty: stoły, jarzma, drzwi itp. Święty Józef stanowi dla nas swego rodzaju zwierciadło, w którym mamy się przeglądać i odkrywać, jak uświęcić nasze życie. Jego życie polegało na ustawicznym oddawaniu się bez zastrzeżeń woli Bożej dla dobra Świętej Rodziny. Boża siła wytrącała go ze spokoju życia, pokazując mu różne drogi, a w dzień i w nocy przynaglała do ważnych decyzji. Józef uczy nas, abyśmy byli mężni podczas trudności, patrząc zawsze na Jezusa.
Kościół katolicki ukazuje św. Józefa jako wzór takich cnót, jak: posłuszeństwo Bogu, wiara, pracowitość, męstwo, sprawiedliwość, czystość, piękna miłość, skromność, ubóstwo, milczenie, opanowanie. Święty Józef jest wzorem męstwa i paradygmatem ojcostwa. Św. Józef przez Kościół katolicki jest ukazywany również jako pogromca duchów piekielnych.
Na jego temat wydawane jest wiele publikacji. O dozgonnej dziewiczości św. Józefa piszą: św. Hieronim, św. Tomasz z Akwinu i wielu innych. Największą jednak czcią do św. Józefa wyróżniała się św. Teresa z Avila, wielka reformatorka Karmelu (+ 1582). Twierdziła ona wprost, że o cokolwiek prosiła Pana Boga za jego przyczyną, zawsze otrzymała i nie była nigdy zawiedziona. Wszystkie swoje klasztory fundowała pod jego imieniem. Jego też obrała za głównego patrona swoich dzieł. Doroczną uroczystość św. Józefa obchodziła bardzo bogato, zapraszając najwybitniejszych kaznodziejów, orkiestrę i chóry, dekorując świątynię, wystawiając najbogatsze paramenty liturgiczne.
Do szczególnych czcicieli św. Józefa zaliczał się również św. Jan Bosko. Stawiał on Józefa za wzór swojej młodzieży rzemieślniczej. Miesiąc marzec co roku obchodził jako miesiąc św. Józefa, czcząc Go osobnym, codziennym nabożeństwem i specjalnymi czytankami.
We współczesnych pismach o św. Józefie możemy przeczytać: „Józefa miłujcie jak brata w waszej niedoli. To najbardziej pokorny z ludzi. Tylko tak pokorny człowiek mógł ponieść brzemię odpowiedzialności za Syna Bożego. O, gdybyście widzieli Jego poświęcenie, a także cześć oddawaną Dziecięciu i Maryi! Zewsząd słyszał odgłosy zagrożenia, ale trwał, trwał przy Bogu i wypełniał cicho swoje trudne obowiązki. On nawet w Niebie pozostaje pokornym, ale ma wielką moc wstawienniczą jako nagrodę za opiekę nad Synem Bożym. Józef, wasz Patron, trwa przy was jak przy Jezusie. O, proście, proście waszych Świętych aby łaska ich męczeństwa i chwały spływała na was i pomogła być świętymi” (Tobie Panie zaufałam, Kraków 2004, wyd. Pijarów).
Śladami Oblubieńca Maryi
Nawiedzając Ziemię Świętą, napotykamy na ślady świadczące o życiu Świętej Rodziny w Nazarecie. W odległości ok. 200 m od Bazyliki Zwiastowania, usytuowana jest świątynia pw. św. Józefa, która została zbudowana w 1911 r. na ruinach poprzedniego kościoła z czasów krzyżowców. W 1950 r. dokonano wystroju świątyni. Fresk w centralnej absydzie przedstawia Świętą Rodzinę. W absydach bocznych zostały utrwalone sceny: sen św. Józefa oraz jego śmierć. Witraże w kościele ilustrują Litanię do św. Józefa. Sanktuarium więc związane jest z domem św. Józefa, w którym mieszkała Święta Rodzina.
Także w Betlejem, w pewnej odległości od Bazyliki Narodzenia, przy klasztorze Sióstr Franciszkanek, znajduje się kaplica – Dom św. Józefa. W tym miejscu przez pewien czas mieszkała Święta Rodzina. W chwili gdy przybyli Mędrcy ze Wschodu do Betlejem, „nowo narodzony Król żydowski” nie mieszkał już w grocie. Mędrcy złożyli Mu hołd już we wspomnianym domku. „Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon” (Mt 2, 11).
W Bazylice Narodzenia, w pobliżu groty, w której urodził się Chrystus, usytuowana jest kaplica św. Józefa. Upamiętnia ona wydarzenie, kiedy w czasie snu Józefa zjawił się anioł, aby ostrzec przed niebezpieczeństwem ze strony króla Heroda.
Ostatnia scena ewangeliczna, w której dostrzegamy milczącego św. Józefa, to scena znalezienia 12-letniego Jezusa w świątyni. W tym miejscu mała dygresja: Na 16-tym kilometrze drogi z Jerozolimy do Galilei leży miejscowość Al Bireh. Przed osiedlem znajduje się źródło. Przy tym źródle karawany i grupy pielgrzymkowe wracające z Jerozolimy przez Samarię do Galilei zatrzymywały się na pierwszy postój. Najprawdopodobniej w tym miejscu Maryja i Józef zdali sobie sprawę, że wśród pielgrzymujących nie ma Jezusa. Wobec tego wrócili do Jerozolimy, by Go szukać. Znaleźli Go w świątyni
Resztę informacji o św. Józefie przekazała nam tradycja chrześcijańska. Niestety, ani tradycja, ani Pismo Święte nie wspominają nam o miejscu, gdzie mógłby być pochowany św. Józef. Na terenie, gdzie dziś wznosi się klasztor Sióstr z Nazaretu, znajduje się domniemany grób św. Józefa. Domniemany, ponieważ podczas budowy klasztoru odkryto cmentarzysko i napotkano grób żydowski wykuty w skale. Według osądu Sióstr, mógłby to być grób św. Józefa. Niestety, jak na razie, brak jest na to dowodów.
Na zakończenie pragnę zaproponować krótką modlitwę do świętego Józefa, powierzając się Jego szczególnej opiece i wstawiennictwu:
Akt poświęcenia się świętemu Józefowi
Święty Józefie, mój najmilszy Ojcze, po Jezusie i Maryi najdroższy mojemu sercu, Tobie się powierzam i oddaję, jak powierzyli się Twej opiece Boży Syn i Jego Przeczysta Matka. Przyjmij mnie za swoje dziecko, bo ja na całe życie obieram Cię za Ojca, Opiekuna, Obrońcę i Przewodnika mej duszy. O mój najlepszy Ojcze, święty Józefie, prowadź mnie prostą drogą do Jezusa i Maryi. Naucz mnie kochać wszystkich czystą miłością i być gotowym do poświęceń dla bliźnich. Naucz walczyć z pokusami ciała, świata i szatana i znosić w cichości każdy krzyż, jaki mnie spotka. Naucz pokory i posłuszeństwa woli Bożej. O najdroższy święty Józefie, bądź Piastunem mej duszy, odkupionej Krwią Chrystusa. Czuwaj nade mną, jak strzegłeś Dzieciątka Jezus, a ja Ci przyrzekam wierność, miłość i całkowite posłuszeństwo, bo ufam, że za Twym wstawiennictwem będę zbawiony. Nie patrz na moją nędzę, ale dla miłości Jezusa i Maryi przyjmij mnie pod swą Ojcowską opiekę. Amen.
Modlitwa na Uroczystość św. Józefa, Oblubieńca NMP
Józefie święty, jaką Ty miałeś ogromną wiarę i zaufanie Bogu, że potrafiłeś przyjąć tak niepojętą Tajemnicę. Jak wielkim zaufaniem obdarzył Cię Bóg, skoro Twojej opiece powierzył Jedynego Syna, Jezusa Chrystusa – Boga, która stał się Człowiekiem. Józefie święty – naucz mnie cichości i zasłuchania się w każde Boże natchnienie. Naucz mnie takiego zadziwienia się Bogiem, aby nie mówić żadnego słowa. Józefie dobry, naucz mnie kochać Jezusa i Jego Matkę. Naucz mnie ofiarować każdą moją pracę i każdy mój trud, i moje cierpienie Jezusowi i Jego Matce. Józefie święty, Opiekunie Świętej Rodziny, pierwszego Kościoła w domku nazaretańskim, miej w opiece Ojca Świętego i cały Kościół Chrystusowy. Proszę Cię pokornie, aby moja rodzina była Kościołem domowym. Święty mój Patronie – Ty miałeś tę łaskę umierać na rękach Pana Jezusa. Bądź przy mnie w chwili mej śmierci, przemożny Orędowniku u Boga, mego Pana, pomóż mi wysłużyć sobie – wieczne Bogiem zadziwienie. Amen
opracowała Helena Sosnowska/Fronda.pl
______________________________________________________________________________________________________________
24 MARCA – PIĄTEK IV TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 18.00 – ADORACJA PRZED NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
W CZASIE ADORACJI JEST MOŻLIWOŚĆ SPOWIEDZI ŚW.
GODZ. 18.30 – DROGA KRZYŻOWA
GODZ. 19.00 – MSZA ŚW.
______________________________________________________________________________________________________________
25 MARCA – SOBOTA IV TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
UROCZYSTOŚĆ ZWIASTOWANIA NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY
GODZ. 17.00 – SPOWIEDŹ ŚW.
GODZ. 18.00 – MSZA ŚW.
W OSTATNIĄ SOBOTĘ MIESIĄCA MSZA ŚWIĘTA ODPRAWIANA JEST W INTENCJI WSPÓLNOTY ŻYWEGO RÓŻAŃCA.
PO MSZY ŚWIĘTEJ OGŁASZANE SĄ INTENCJE NA KOLEJNY MIESIĄC
______________________________________________________________________________________________________________
______________________________________________________________________________________________________________
fot. Adam Bujak/wyd. Biały Kruk
***
„Coś ty Polakom zrobił, Janie Pawle…”.
Wstrząsający wiersz Marcina Wolskiego w GPC (9.03.2023)
„Coś ty Polakom zrobił, Janie Pawle, że Cię łajdacy szkalują tak nagle, łasząc się pierwej…” – tak zaczyna się wiersz Marcina Wolskiego „Z Norwida”, opublikowany w dzisiejszej Gazecie Polskiej Codziennie. Poetycka odpowiedź na ataki postkomunistów na świętego Jana Pawła II nawiązuje do wiersza Cypriana Kamila Norwida „Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie…”. Jeden z najważniejszych polskich wierszy kończy się słowami mówiącymi o tym, że wielkość, stająca naprzeciw złu, będzie atakowana także po śmierci: „Każdego z takich, jak ty, świat nie może/ Od razu przyjąć na spokojne łoże,/ I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem./ Bo glina w glinę wtapia się bez przerwy,/ Gdy sprzeczne ciała zbija się aż ćwiekiem/ Później… lub pierwéj…”. Niezwykle mocny wiersz Marcina Wolskiego, oddający dziś uczucia milionów Polaków, zamieszczamy poniżej.
Piotr Lisiewicz | Niezalezna.PL
Z Norwida
Coś ty Polakom zrobił, Janie Pawle,
że Cię łajdacy szkalują tak nagle,
łasząc się pierwej…
Gdy na podstawie starych akt ubeckich
dzieci agentów dawnych służb sowieckich
plują codziennie.
Pamiętam wasze twarze, tak skupione,
wpatrzone w Ciebie jak w świętą ikonę,
te komplementy i te fotografie,
których zrachować nawet nie potrafię…
Świat nam się zmienia, chociaż nie za bardzo,
gdy jego piękno miesza się z ohydą.
Bo kiedy maski i łuski opadną,
święty staje się świętszym,
gnida nadal gnidą.
źródło: Gazeta Polska Codziennie, Niezalezna.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Co ty wiesz o Kościele?
Myśl wyrachowana: Głupstwa pozostają głupstwami nawet wtedy, gdy wypowiadają je ulubieńcy tłumów.
Ostatnio w mediach często pojawiają się i zyskują popularność wypowiedzi aktorów na temat Kościoła. A to się któryś oburzy, a to wyrazi obrzydzenie, a to zadeklaruje apostazję.
Miesiąc temu w antykościelnej stylistyce zabłysnął Bogusław Linda. W rozmowie z Małgorzatą Domagalik na Kanale Sportowym stwierdził, że jest patriotą, ponieważ stara się „zobaczyć ten kraj zarówno historycznie, od zaborów, rozbiorów, średniowiecza, katolicyzmu, który wszedł w którymś momencie i rozpieprzył nasz kraj, czyli od Wazów, którzy zaczęli rządzić, do teraz i do tego, co złego zrobił z nami Kościół, jak rozwalił ten naród w ogóle…”. Jako przykład wskazał stosunek Kościoła do Biblii. „Jak długo nie można było tłumaczyć Biblii? A po co tłumaczyć, jak ludzie zaczną czytać i rozumieć, o czym jest? Lepiej mówić po łacinie Msze, prawda? Dlaczego ludzie mają wiedzieć, że wcześniej nie było piekła, tylko wymyślono to po to, żeby sprzedawać odpusty? Po co to jest wszystko? Kościół utrzymuje głupotę w tym kraju, niestety” – oznajmił.
Oczywiście każdy ma prawo gadać głupstwa, ale gdy robią to aktorzy, zwłaszcza tak dobrzy jak Linda, wzrasta społeczna przyswajalność takich nonsensów. Wynika to z faktu, że kojarzymy tych ludzi z ich ról, na ogół niebanalnych, słyszymy wypowiadane przez nich słowa, zazwyczaj niegłupie, i ulegamy sugestywności ich gestów i mimiki. W efekcie utożsamiamy aktorów z ich rolami, zakładając mimowolnie, że gdy mówią własnym, prywatnym tekstem, też mówią mądrze. Może się na przykład komuś skojarzyć, że skoro Bogusław Linda grał księdza Robaka, to znaczy, że zna się na teologii. Albo że jeśli grał jakąś postać historyczną, to zna się na historii. Należy mu więc przytaknąć zarówno wtedy, gdy twierdzi, że „katolicyzm” wprowadzili w Polsce Wazowie, jak i wtedy, gdy mówi, że „wcześniej nie było piekła”.
Właściwie każde zdanie to manifest ignorancji. Autorom podobnych tekstów nie chodzi o wyjaśnianie czegokolwiek, tylko o wskazanie sprawcy wszystkiego złego. To bardzo wygodna rzecz, taki wróg publiczny numer 1. Wszystkim go można obciążyć – pożarem Rzymu, rządami PiS czy przyczynami własnej frustracji. Przy czarnym charakterze wszyscy inni wyglądają jak jasne charaktery – i zaraz im lepiej. Gdy w czarnej roli występuje Kościół, sytuacja jest idealna, bo można na nim odreagować wszystko, zwłaszcza to, co nie podoba nam się w sobie.
Jasne, że ludzie Kościoła mają swoje za uszami. W ostatnich czasach ujawniono tego dużo, i bardzo dobrze. Niech wychodzi wszystko, bo prawda jest zawsze lecząca. Ale właśnie prawda, a nie insynuacje i pomówienia podawane ludziom jak hasła do linczu. Bo takie gadanie, że Kościół „rozwalił ten naród”, to w istocie praca nad narodem, żeby „rozwalił ten Kościół”.
KRÓTKO:
Pozyskanie głosów
Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia (obaj katolicy) postanowili „oddać głos społeczeństwu” i ogłosili zamiar przeprowadzenia po wygranych wyborach referendum na temat prawa do aborcji. Twierdzą, że ustawy wynikającej z referendum nawet prezydent RP nie ośmieli się zawetować. A na razie, dopóki nie ma odpowiednich zmian prawnych, liderzy PSL i Polski 2050 zaproponowali powrót do „kompromisu aborcyjnego”. Jak sobie to wyobrażają po orzeczeniu TK, stwierdzającym jasno, że nie zezwala na to konstytucja? Nieważne. Ważny jest „głos społeczeństwa” – a konkretnie każdy głos oddany na nich.
Mit burzący
W Polsce przyśpiesza medialny proces „odjaniepawlania” społeczeństwa. Ostatnio Stefan Niesiołowski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdził, że „wszystkie pomniki JPII powinny być dyskretnie usunięte”. Były poseł i senator już wie: „Fakty, jakie są i jeszcze nowe mają być ujawniane, świadczą, że papież po prostu krył pedofilów. I właściwie powoli trzeba zapominać o tej postaci. Pomniki natomiast będą usunięte, prędzej czy później”. Gdyby kogokolwiek prześwietlano tak usilnie i w celu przypisania mu złych intencji, jak dzieje się to z Janem Pawłem II, to żaden autorytet na świecie by się nie ostał. To nie mit zbudował pomniki papieżowi z Polski. Mit powstaje teraz – mit złego Wojtyły. A po co? Stefan Niesiołowski to powiedział: „trzeba zapominać o tej postaci”.
Franciszek Kucharczak/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
O świętości, która parzy Złego
Świętość przyciąga, ale może także przeszkadzać, irytować. Nic dziwnego, że ktoś taki jak św. Jan Paweł II, prawdziwy mąż Boży, budzi złość.
***
Czas umierania i pogrzebu Jana Pawła II był smutny, ale podniosły, na swój sposób piękny, wyzwalający dobro. W prawie wszystkich mediach jednym głosem mówiono o wielkim Karolu Wojtyle, należącym do najwybitniejszych synów polskiego narodu i Kościoła. Hasło: „Santo subito” było dla wszystkich oczywiste. Bo jeśli święty jest tylko Bóg, a święci to ci, w których inni dostrzegają odbicie Boga, to niewątpliwie papież Polak jest święty. Swoim słowem, postawą budził i umacniał w milionach ludzi wiarę, nadzieję i miłość. Wielu, słuchając jego słów, nawróciło się do Boga, do Chrystusowego Kościoła. Wielu doświadczyło skuteczności wstawiennictwa Karola Wojtyły u Boga.
Niestety, antyjanowopawłowy panświnizm Jerzego Urbana okazał się bardziej rozpowszechniony w Polsce, niż w 2005 roku można było przypuszczać. Wielu przyczaiło się, skrywając swą niechęć do wiary katolickiej, do Kościoła, w tym do Jana Pawła II. Jeszcze deklarowali przywiązanie do „tradycyjnych wartości”, łasili się do duchownych, kiedy wydawało im się, że mogą na tym coś zyskać, ale było tylko kwestią czasu, kiedy przyłączą się do noszących koszulki z napisem: „Nie płakałem po papieżu”. Z czasem także wewnątrz Kościoła ujawnili się tacy, którzy odeszli od wcześniejszych deklaracji, że chcą podążać za ukochanym Janem Pawłem II. Zaczęli natomiast kwękać, że za szybko beatyfikowano i kanonizowano papieża, że jednak był zbyt konserwatywny, nie rozumiał zmieniającego się świata itp. Tymczasem nic nie stało się za szybko. Wręcz przeciwnie! Gdyby od razu nie podjęto procesu beatyfikacyjnego, a potem kanonizacyjnego, dziś przeciwnicy nauczania Jana Pawła II mieliby duże szanse, by takie działania zablokować.
UDERZENIE W ŚWIĘTOŚĆ
Krótko po śmierci Ojca Świętego nadszedł pierwszy atak na jego pontyfikat. Atak nie wprost, ale pośredni, przygotowujący atmosferę dla kolejnych. Wykorzystano w tym celu sprawę lustracji. Szybko znalazły się teczki o. Konrada Hejmy OP i zaczęto kreować przekonanie, że oto ten, który organizował audiencje Polaków u papieża, był esbeckim donosicielem. Nie atakowano jeszcze przekonania o świętości Jana Pawła II, ale sugerowano, że jego najbliższe otoczenie wcale nie było takie święte. Po kanonizacji zaczęto jednak nacierać wprost. Stopniowo, coraz bardziej, coraz mocniej. Szczytem tych działań jest hasło, które wypisują cyniczni lub ogłupieni internauci, że Jan Paweł II to żaden święty, tylko „obrońca pedofilów”. Motto, które nie jest owocem jakiejkolwiek znajomości rzeczy, ale po prostu złej woli lub głupoty. Zresztą gdyby chcieć przyłożyć pseudokryteria, które stosuje się wobec papieża Polaka – że mianowicie „musiał wiedzieć, a nic nie zrobił” – do innych spraw, np. do afery reprywatyzacyjnej lub afery Amber Gold, wówczas wielu ludzi, którzy znajdowali się na najwyższych stanowiskach, dawno już powinno odejść z polityki w niesławie.
Uderzenie w świętość Jana Pawła II nie ma oczywiście nic wspólnego z troską o prawdę i dobro, w tym o dzieci zagrożone panseksualizacją, także pedofilią. To dobrze przemyślany plan, w którym chodzi o uderzenie w papieskie dziedzictwo, którego fundamentalnymi aspektami było umiłowanie Chrystusa, Kościoła i ojczyzny. Dziedzictwo świętego papieża jest niewygodne dla tych, którzy chcieliby Polski zlaicyzowanej, podporządkowanej liberalno-lewicowej międzynarodówce. Jest też niewygodne dla tych, którzy chcieliby Kościoła zrewolucjonizowanego w duchu synodu niemieckiego. Co w tej sytuacji robić? Trzeba między innymi dawać świadectwo doświadczenia świętości Jana Pawła II.
MOC PAPIESKIEJ MODLITWY
W liście „Novo millennio ineunte”, ogłoszonym na zakończenie Jubileuszu Roku 2000, papież nakreślił plan duszpasterski dla Kościoła na XXI wiek. Na początek stwierdził, że podstawową perspektywą działalności duszpasterskiej jest „perspektywa świętości”. Wszak „wolą Bożą jest wasze uświęcenie” (1 Tes 4,3), a zatem każdy do świętości i życia w niebie jest powołany. „Podłożem tej pedagogiki świętości powinno być chrześcijaństwo wyróżniające się przede wszystkim sztuką modlitwy”. Jan Paweł II tą sztuką się wyróżniał. Był człowiekiem prostej, ale niebywale intensywnej modlitwy. Był mistykiem odnajdywania się przed Bogiem na modlitwie. Znamy formalnie udokumentowane cuda, które znalazły się w aktach procesów beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego, ale świadectw o uzdrowieniach i innych nadzwyczajnych wydarzeniach przypisywanych Janowi Pawłowi II jest znacznie więcej. Wielu, jak już zauważyliśmy, doświadczyło mocy jego modlitwy wstawienniczej nie tylko po jego śmierci, ale także za jego życia. Wielu każdego dnia zwraca się do św. Jana Pawła II na modlitwie, szczególnie w sprawach małżeńskich, rodzinnych, dotyczących posiadania potomstwa. Wielu Polaków modli się za jego wstawiennictwem za Polskę, którą tak bardzo kochał, będąc jednocześnie otwartym na inne narody, na cały świat. A on wstawia się u Boga za Polaków, choć nie brakuje takich, którzy na niego plują i oszczerczo oskarżają. W żadnym innym kraju Jan Paweł II nie jest tak atakowany. No cóż, diabeł wie, że niszczenie autorytetu Karola Wojtyły właśnie w Polsce może z punktu widzenia piekieł przynieść szczególnie pożądane korzyści.
ŚWIĘTY NIE ZNACZY NIEOMYLNY
Autentyczna świętość przyciąga, ale może także irytować, a nawet parzyć. Nic dziwnego, że ktoś taki jak Jan Paweł II, prawdziwy mąż Boży, wzbudza złość. Często ukrytą. Wystarczy jednak podsunąć zręcznie jakiś pseudomotyw, aby wielu zaczęło otwarcie szydzić i kąsać świętego. Sam Jezus powiedział, że skoro Jego prześladują, będą także prześladować Jego uczniów. Jezusa nazywano bluźniercą, mówiono, że odszedł od zmysłów, wielokrotnie chciano Go zabić, ostatecznie Go ukrzyżowano. Po śmierci i zmartwychwstaniu był i nadal jest obiektem kłamstw, oszczerstw i drwin. Podobny los spotkał wielu świętych. Popatrzmy chociażby na Matkę Teresę z Kalkuty czy na prymasa Wyszyńskiego. A zatem atak na Jana Pawła II jest paradoksalnie świadectwem jego świętości.
Byle kogo by w ten sposób nie atakowano. Zauważyliśmy, że święty odbija świętość Boga. Jest jak księżyc, który świeci światłem odbitym. Bo słońce jest źródłem światła, a Bóg jest źródłem świętości. Nie wynika z tego oczywiście, że świętość jest czymś biernym. Wręcz przeciwnie! Święci współpracowali na różne sposoby z Bożą łaską. Piękny życiorys Karola Wojtyły jest tego przykładem. Ale właśnie dlatego, że świętość jest darem, który opiera się na naturze i z którym trzeba współpracować, święci nie są osobami we wszystkim doskonałymi. W czasie swego doczesnego życia nie są pozbawieni słabości. To nie jacyś mityczni herosowie bez skazy. Jan Paweł II, choć pod wieloma względami wybitny, miał też słabsze strony. Na przykład słuszna wydaje się opinia, że nie miał talentu do prowadzenia tzw. polityki personalnej.
Nie zawsze „miał nosa” do ludzi. Być może m.in. dlatego, że sam, będąc prawym, nie umiał podejrzewać innych o nieprawość. Miał też inne priorytety niż szczegółowe zajmowanie się nominacjami. A dzień ma tylko 24 godziny. Niemniej jednak takie czy inne ograniczenie w niczym nie przekreśla jego świętości. Potwierdza jednak prawdę, że do świętości powołany jest każdy, choć nie wszyscy są w stanie na takie powołanie odpowiedzieć. Papież Polak odpowiedział. Dostrzegały to miliony. Potwierdził to Kościół. A diabeł się piekli.
ks. prof. Dariusz Kowalczyk SJ/Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
Żyjemy w epoce świętych papieży. Czy wynoszenie na ołtarze jest rodzajem docenienia pracy poprzednika i pośmiertną nobilitacją?
***
Zaraz, zaraz… Czy w zalewie hejtu i krytyki nie umknęło nam to, że mamy ogromną łaskę życia w czasach wyniesionych na ołtarze kolejnych biskupów Rzymu?
Media społecznościowe przyzwyczaiły nas do tego, że żyjemy w epoce krytyki, łapania za słówka i komentowania wszelkich posunięć kolejnych papieży. – Kto dał prawo Janowi Kowalskiemu komentowania każdego kroku następcy Piotra? – zapytałem abp. Grzegorza Rysia. – Facebook – odpowiedział. „Herezja” to dzisiaj niezwykle popularne słowo… Herezja tu, herezja tam. A herezja jest uporczywym trwaniem w błędzie co do wiary. Za chwilę będziemy mieli tyle autorytatywnych wykładów wiary, ilu mamy publicystów. Po tym, jak 14 maja 1999 roku Jan Paweł II ucałował Koran, część z nich uznała go za heretyka i nie chciała słyszeć o propozycji, by ogłosić go doktorem Kościoła i patronem Europy. A Jan Paweł II jest kanonizowany, zaś kanonizacja jest uroczystym aktem nauczania papieskiego; więc nie jest tak prosto, jak postulują niektóre środowiska, ją „odwołać”. Czy w ferworze podobnych dyskusji potrafimy jeszcze zachwycić się tym, że Bóg w osobach kolejnych papieży daje nam prawdziwych świadków wiary?
Na ołtarze
Żyjemy w czasach, gdy na ołtarze zostali wyniesieni kolejni następcy świętego Piotra: Jan XXIII (beatyfikowany 3 września 2000 r. i kanonizowany 27 kwietnia 2014 r.), Paweł VI (beatyfikowany 19 października 2014 r., kanonizowany 14 października 2018 r.), Jan Paweł I (beatyfikowany 4 września 2022 r.), i Jan Paweł II (beatyfikowany 1 maja 2011 r. i kanonizowany 27 kwietnia 2014 r.).
Beatyfikacje czy kanonizacje nie są, jak czytam na popularnym portalu (tak, tak, tym samym, który opublikował właśnie perełkę: „W Watykanie ruszyła kampania wyborcza przed konklawe”), „zamieceniem pod dywan wzbudzających dyskusję decyzji” czy „przypudrowaniem rys na nieskazitelnym postumencie”. Nie zamykają ust konstruktywnej krytyce. Nie są jednak, jak często słyszę, rodzajem „docenienia pracy poprzednika i pośmiertną nobilitacją”.
Kanonizacja to uroczysty akt, przez który papież oświadcza, że dana osoba, praktykująca heroiczną cnotę i żyjąca w wierności łasce, jest z Bogiem w niebie i ma być czczona przez cały Kościół. Wciąga się ją wówczas do kanonu świętych (stąd nazwa!). Beatyfikacja jest etapem w tym procesie, a papież pozwala wówczas na publiczny kult osoby w Kościele lokalnym, w obrębie zgromadzenia zakonnego i miejscach, które otrzymują takie pozwolenie. Czczony nad Wisłą Wincenty Kadłubek może być kompletnie nierozpoznawalny poza granicami Polski, a błogosławieni Ślązacy Józef Czempiel i Emil Szramek nieznani na przykład na Mazurach.
Kościół wyniósł do chwały ołtarzy 91 spośród 266 papieży, a więc niemal jedną trzecią z nich. Pamiętajmy jednak, że pierwotnie kanonizacje ogłaszano bez żmudnego procesu i skrupulatnie opracowywanych tomów positio, a pierwszych 52 biskupów Rzymu było „automatycznie” uznawanych za świętych. Tradycja uznaje za męczenników biskupów Rzymu, którzy zasiadali na tronie Piotrowym do czasu edyktu mediolańskiego, który w 313 r. zatrzymał falę prześladowań. I choć nie wszyscy papieże do czasu Konstantyna ginęli za wiarę, 31 z nich uznano za męczenników. Procedury kanonizacyjne wykształciły się dopiero na początku II tysiąclecia, a wcześniej o wyniesieniu na ołtarze decydowało powszechne przekonanie wspólnoty wiernych.
Nie tak łatwo…
Przyzwyczajeni do streszczeń lektur, dróg na skróty i przyspieszonych kursów myślimy często, że można szybko „załatwić” kanonizację. To nie takie proste. Wiedzą o tym doskonale członkowie zgromadzeń, którzy od lat czekają na wyniesienie na ołtarze założycieli swych wspólnot. By uzmysłowić sobie, jak mrówczą pracę trzeba wykonać, warto wziąć do ręki positio. Abp Alfons Nossol żartował, że doktorat różni się od habilitacji tym, że gdy weźmie się tę drugą i „się cylnie, to idzie zabić”. A co dopiero potężną „cegłą” zawierającą setki zeznań, przesłuchań, świadectw, korespondencji, wykładów, opinii, analiz!
Naprawdę niełatwo trafić na „kanonizacyjny dywanik”. Zanim papież lub jego delegat uroczyście odczyta imię nowego błogosławionego, w Tybrze musi upłynąć sporo wody. Proces rozpoczyna się od „powoda” (nazywanego „aktorem”), czyli osoby, ruchu, zgromadzenia, które wnoszą o beatyfikację. W przypadku pochodzącej z terenu obecnych Świętochłowic siostry Dulcissimy było to Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej. O decyzji informuje się episkopat, a gdy przegłosowaną kandydaturę zatwierdzi jego przewodniczący, rusza proces diecezjalny. Najwięcej pracy ma wówczas postulator, odpowiedzialny za zebranie wszelkich dostępnych materiałów potrzebnych w procesie. Same akta ks. Blachnickiego zajęły aż 28 tomów. Jeśli żyją świadkowie pamiętający kandydata na ołtarze, przesłuchuje się ich. Wypowiadają się na temat praktykowania przez kandydata na ołtarze heroiczności cnót: boskich, czyli wiary, nadziei i miłości, oraz kardynalnych – roztropności, umiarkowania, sprawiedliwości i męstwa. W przypadku męczenników zbiera się informacje na temat okoliczności śmierci i motywów, jakimi kierowali się zabójcy. „Czy hitlerowcy wrzucili o. Maksymiliana Kolbego do celi śmierci powodowani nienawiścią do Kościoła?” – pytali sceptycy, gdy toczył się proces franciszkanina. „Tak” – orzekł Watykan. Co ciekawe, o. Kolbe został beatyfikowany jako wyznawca, ale kanonizowany jako męczennik.
Nad przebiegiem procesu etapu diecezjalnego czuwa komisja złożona z biegłych historyków i teologów. Przetłumaczone na włoski kopie akt (tzw. transumpty) wędrują do watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, gdzie zaczyna się żmudny proces ich weryfikacji. Nad zachowaniem norm prawnych czuwa promotor sprawiedliwości. Przygotowuje pytania dla świadków i powołuje biegłych. Gdy papież podpisze dekret o heroiczności cnót, kandydata na ołtarze możemy nazywać czcigodnym sługą Bożym. W czasie tego etapu przygotowywane jest positio, weryfikujące heroiczność cnót i opinie o świętości.
Czekanie na cud
Beatyfikacja i kanonizacja wymagają cudu, który badany jest w kolejnym procesie, znów na poziomie diecezjalnym i w Watykanie. Jest nim nadzwyczajne, niewytłumaczalne naukowo zdarzenie przypisane bezpośrednio wstawiennictwu sługi Bożego, poprawa zdrowia w przypadku ciężkiej choroby. Ma ona nastąpić w krótkim czasie i być trwała. Cud bada Consulta Medica, złożona z wybitnych lekarzy.
Opisuję ten żmudny proces, by pokazać, jak absurdalne są podnoszone dziś argumenty o kanonizacjach jako rodzaju „watykańskiej laurki” czy „próbie nobilitacji poprzednika”.
Przywołam cud przypisywany wstawiennictwu Pawła VI. Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych uznała za niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia uzdrowienie dziecka, u którego w piątym miesiącu ciąży wykryto problemy prowadzące do poważnego uszkodzenia mózgu. W 2001 roku jego matce, Amerykance z Kalifornii, lekarze zaproponowali aborcję, ale ta rozpoczęła modlitwę za wstawiennictwem autora „Humanae vitae”. Dziecko narodziło się zdrowe, a lekarze czekali aż do momentu, gdy osiągnie ono pełną dojrzałość, by móc je szczegółowo przebadać. Okazało się, że uzdrowienie było nie tylko pełne, ale też niemożliwe do wyjaśnienia.
Bunt
Próby negowania świętości ostatnich papieży wypływają często nie ze środowisk nieprzychylnych Kościołowi, ale tych, które nie uznały nauczania soboru zainicjowanego przez Jana XXIII. Część z nich, tzw. sedewakantyści (od sede vacante – „przy nieobsadzonej stolicy”), twierdzi, że zasiadający na tronie papieskim po Piusie XII (zmarł w 1958 r.) są antypapieżami. Źródło tej narracji znajdziemy w pewnej trudnej rozmowie, jaką odbył Paweł VI. Sporo go kosztowała, bo z natury był delikatny i nieśmiały.
„Człowiek nieskończonej uprzejmości” (tak o nim mówiono), który ogłosił doktorami Kościoła pierwsze kobiety: Katarzynę ze Sieny i Teresę z Ávili, na konsystorzu 24 maja 1976 r. alarmował: „Są tacy, którzy pod pretekstem większej wierności Kościołowi i Magisterium systematycznie odrzucają nauczanie soboru i jego stopniowe wprowadzanie przez Stolicę Apostolską oraz konferencje episkopatów pod naszym zwierzchnictwem, którego chce Chrystus. Próbuje się zdyskredytować autorytet Kościoła w imię Tradycji, której wierność, dosłowną i materialną, się głosi. Wierni, za przykładem swych legalnie urzędujących biskupów, zrywają więzi posłuszeństwa ze Stolicą Piotrową. Odrzuca się autorytet dzisiejszy w imię autorytetu wczorajszego”. Jedną z najtrudniejszych rozmów odbył 11 września 1976 roku z abp. Marcelem Lefebvrem: „Wasza Ekscelencja nigdy nie chciał słuchać” – powiedział. „Ufam, że mam przed sobą brata, syna, przyjaciela. Niestety, stanowisko, jakie zajął Wasza Ekscelencja, to stanowisko anty- papieża. Co mam powiedzieć? Nie przystałeś na jakiekolwiek kroki w swoich słowach, czynach, zachowaniu. Wiem, że jestem ubogim człowiekiem. Ale tutaj nie chodzi o osobę, lecz o papieża. A Wasza Ekscelencja uznał papieża za odstępcę od wiary, której jest najwyższym gwarantem. Może dzieje się tak po raz pierwszy w dziejach. Powiedziałeś całemu światu, że papież nie ma wiary, że nie wierzy… To prawda, muszę być pokorny. Ale Wasza Ekscelencja jest w okropnej sytuacji”.
Czy przywoływane w tym roku wyznanie „Wierzę w Kościół” nie zawiera ufności w to, że asystencja Ducha Świętego nie tylko nie opuściła kolejnych konklawe, ale i znajdowała w biskupach Rzymu wybieranych w drugiej połowie XX wieku świadków wiary? Jak mocno brzmią w tym kontekście ostatnie słowa Pawła VI, który 29 czerwca 1978 roku podsumował swój pontyfikat: „Wiary dochowałem! Możemy powiedzieć dziś w pokorze i pewności serca, że nigdy nie zdradziliśmy »świętej prawdy«”.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Kompleks Herostratesa
fot. East News
***
Przygotowując się do rozpoczęcia procesu, spotkałem się z ekspertami, którzy mieli mi pomóc we wskazaniu płaszczyzn badań, jakie należało podjąć.
Wśród zasugerowanych tematów znajdowały się także kwestie związane z osobą założyciela Legionistów Chrystusa Marciala Maciela Degollado i reakcją Jana Pawła II na sygnały o nadużyciach, do których dochodziło w Kościele amerykańskim. Nikt z uczestników spotkania nie dostrzegał nieprawidłowości w podejściu papieża do kwestii nadużyć seksualnych. Podkreślano jednak konieczność przeprowadzenia badań źródłowych, aby nie było wątpliwości co do uczciwości Jana Pawła II w tej sprawie. Pomimo pewnych trudności komisja historyczna temat ten podjęła. Trudności polegały na braku bezpośredniego dostępu do zbiorów archiwum watykańskiego, zawierających dokumenty z ostatnich lat. Były one objęte klauzulą tajności – i nie jest to żaden ewenement. Kolejne zbiory udostępniane są dopiero po upływie okresu przewidzianego przez prawo. Biorąc to pod uwagę, komisja historyczna sformułowała listę pytań, które zostały przekazane Kongregacji ds. Świętych, a ta skierowała je do odpowiednich organów Stolicy Apostolskiej z prośbą o przeprowadzenie kwerendy. Zaprzysiężeni archiwiści zostali zaangażowani w przygotowanie odpowiedzi na postawione pytania. Były wśród nich także te dotyczące stosunku Jana Pawła II do zjawiska pedofilii w Kościele amerykańskim oraz te związane z postacią Maciela Degollado. Odpowiedzi, które otrzymaliśmy, potwierdziły, że Jan Paweł II pozostaje poza jakimikolwiek podejrzeniami dotyczącymi matactwa lub zaniechania w tej dziedzinie. Papież Polak był bardzo wrażliwy na te sprawy. Jeden z biskupów pomocniczych diecezji rzymskiej opowiadał mi o spotkaniu Ojca Świętego z kardynałem wikariuszem, podczas którego padło oskarżenie wobec pewnego kapłana. Reakcja papieża była natychmiastowa: „Jeśli to jest prawda, ten człowiek nie powinien być kapłanem!”. Zarządzono dogłębne zbadanie sprawy. Myślę, że sytuacja ta dobrze ilustruje, jaka była reakcja Jana Pawła II na takie przestępstwa. Jeżeli uczciwie spojrzymy na jego wypowiedzi i działania, to zauważymy, że donioślejszego głosu na temat potrzeby oczyszczenia Kościoła z przestępstw na tle pedofilskim w tamtym czasie nie było. A głos ten pojawił się już w 1993 roku. Papież powiedział wówczas do biskupów amerykańskich, że dla przestępców, którzy krzywdzą najsłabszych, nie ma miejsca w Kościele. Ten głos przybierał na sile wraz z ujawnianiem skali i wagi problemu. Nikt poza Janem Pawłem II w ówczesnym świecie tego tak ostro nie mówił. Oskarżanie go o sprzyjanie czy „zamiatanie pod dywan” przestępstw wykorzystywania seksualnego małoletnich jest absurdem, a przede wszystkim przeczy faktom.
Zdumiewa mnie, że ani w tamtych czasach, ani dzisiaj nie słychać głosów tak jednoznacznie jak papież piętnujących tego typu zachowania w innych środowiskach. Ujawnione i udokumentowane zjawiska pedofilii w różnych grupach społecznych oraz propagowanie idei legalizacji pedofilii przez niektóre ugrupowania i ruchy polityczne w tzw. cywilizowanej Europie nie wzbudziły, jak się wydaje, aż tak radykalnej reakcji wśród tych, którzy dzisiaj tak zagorzale atakują św. Jana Pawła II, wskazując na jego domniemane zaniedbania. Bałbym się nawet pomyśleć, że wcale nie chodzi o walkę ze złem, jakim jest pedofilia w każdym jej wydaniu, ale o cyniczne manipulowanie cierpieniem nieletnich ofiar w walce ideologicznej z Kościołem albo nawet o żałosny kompleks Herostratesa.
ks. Sławomir Oder, Postulator w procesie kanonizacyjnym św. Jana Pawła II/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Bp Sławomir Oder dla “Gościa”:
Jan Paweł II pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem kapłaństwa
fot. Tomasz Gołąb /Gość Niedzielny
***
O tym, jak trudno dziś być księdzem, o życiu w prawdzie i rekolekcjach głoszonych przez św. Jana Pawła II mówi bp Sławomir Oder.
MIRA FIUTAK: Jaka była pierwsza reakcja Księdza Biskupa na wiadomość, że zostaje posłany do diecezji gliwickiej?
BP SŁAWOMIR ODER: Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie sam fakt nominacji na biskupa, Gliwice były drugim elementem tej informacji, jaki mnie zdumiał. Nie spodziewałem się takiego wyboru. Po powrocie z Rzymu moje życie było bardzo zorganizowane, w pełni zintegrowane z pracą i funkcjonowaniem prezbiteratu diecezji toruńskiej, gdzie w 2021 roku biskup powierzył mi piękną i odpowiedzialną funkcję ojca duchownego kapłanów.
W dniu ogłoszenia mojej nominacji w czytaniu z Listu do Hebrajczyków przypomniana została historia Abrahama, któremu Pan powiedział: zostaw wszystko, wyjdź z ziemi twego ojca i idź, gdzie ci wskażę. I Abraham w duchu wiary poszedł. W moim sercu pojawiło się natychmiast pytanie o wiarę. Bo to są sytuacje, które można odczytać w perspektywie ludzkiej – i wtedy rodzą się wątpliwości, pytania, albo w perspektywie wiary – i wtedy przychodzą słowa jak w chwili zwiastowania: „Oto jestem”. Tak jak Maryja zadała pytanie: „Jak się to stanie?”, tak i ja pytam. Przecież wiem, kim jestem, znam swoje ograniczenia, rzeczywistość, w której żyję. Jednak pytanie Maryi nie było pozbawione wiary, było pytaniem o to, co Ona wobec tego wezwania mogła zrobić. U mnie to pytanie też się pojawiło. Tę rzeczywistość można przyjąć tylko w perspektywie wiary. Szczególnie w obecnej sytuacji, kiedy trudno być księdzem, a tym bardziej biskupem, w rzeczywistości postępującej laicyzacji i kontestacji wielu spraw. Moja reakcja to było przede wszystkim pytanie o moją wiarę.
Miał Ksiądz Biskup okazję poznać wcześniej Kościół na Śląsku? Z perspektywy Rzymu pewnie nie było do tego wielu okazji.
Paradoksalnie ta rzeczywistość śląska nie była mi obca, przynajmniej z dwóch powodów, chociaż oczywiście nie mogę powiedzieć, że ją znałem. Podczas procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II jedną z moich najbliższych współpracownic była pani Aleksandra Zapotoczny, która pochodzi właśnie stąd i często mówiła mi o swoim ukochanym Śląsku. Dzięki temu miał on konkretne oblicze; była to rzeczywistość, którą ona reprezentowała. Drugą taką osobą, która w Rzymie utożsamiała dla mnie Śląsk, był ks. prał. Arkadiusz Nocoń.
Jak Ksiądz Biskup powiedział, ten nowy etap rozpoczyna się w niełatwym czasie. Co jest największym wyzwaniem, przed którym stoi dzisiaj Kościół?
Jestem głęboko przekonany, że w rzeczywistości, w której dziś żyjemy, najistotniejsze jest to, żeby Kościół zachował swoją tożsamość. A to znaczy, że musi być wspólnotą wiary. Największym wyzwaniem jest życie w prawdzie i życie w wierze, co wcale nie jest takie oczywiste. Wiemy, jak łatwo obecnie żyć pomiędzy dwoma światami – wirtualnym i rzeczywistym, światem przybranych masek społecznych i życia osobistego. O tym mówił Benedykt XVI, przypominając, że dzisiaj największym problemem Kościoła i korzeniem tego, co złe, jest niedostatek autentycznej wiary. Kiedy byłem młodym chłopakiem – a wyjeżdżałem z Polski w 1985 roku, kiedy kościoły były jeszcze pełne i przeżywaliśmy niesamowitą radość na fali wyboru Jana Pawła II – nie rozumiałem do końca pytania Chrystusa o to, czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy ponownie przyjdzie. A dzisiaj to jest główny problem, nad którym musimy pracować.
W jaki sposób?
Chodzi o autentyczną wiarę, bo jest ona rzeczywistością wieloaspektową. Wierzymy w Boga, który istnieje, wierzymy w słowo, które nam przekazuje, ale to nie wszystko. Chodzi o to, żeby uwierzyć Bogu, stworzyć osobistą relację z Nim. Bardzo łatwo być tylko urzędnikiem czy szafarzem, nawet bardzo poprawnym. Ale to jest jeszcze mało. Dzisiaj wiarygodność Kościoła zależy od autentyczności jego wiary. Trzeba wierzyć w Boga i wierzyć Bogu, a to oznacza autentyczną relację z Nim. I co za tym idzie, życie prawdą – i w wymiarze osobistym, i całego Kościoła. Jeżeli w moim sercu jest Chrystus, Jego Ewangelia, miłość do Kościoła i troska o Kościół, to wydaje się, że nie mamy się czego bać. Chrystus nie obiecał, że Kościół będzie rzeczywistością wielkich liczb, ale mówił: „Będziecie solą ziemi, światłością świata, zaczynem”. Zadaniem Kościoła jest być inspiratorem, spiritus movens, tym, który niepokoi sumienie. A można to zrobić tylko poprzez prawdę, którą się głosi własnym życiem. Mamy iść do świata jako ci, przez których emanuje światło Ewangelii, którzy zaciekawiają, pokazują, jak można żyć w różnych trudnych sytuacjach. Właśnie te sytuacje ekstremalne są momentem, kiedy człowiek staje wobec konieczności powiedzenia o swojej wierze. Łatwo na co dzień powiedzieć: „Pewnie, że wierzę”, ale przyjąć w duchu wiary przeciwności życia – to już wcale nie jest takie oczywiste.
Jaka tutaj jest rola wspólnot i ruchów, które Ksiądz Biskup szczególnie zaprosił do czuwania w przeddzień uroczystości w katedrze?
Wbrew temu, co czasami się dzisiaj głosi o kryzysie i trudnościach, Duch Święty działa. Wszystkie ruchy i grupy, które powstają, są autentycznym przejawem żywotności Kościoła i działania w nim Ducha. Trzeba o nie dbać, bo są darem Boga dla nas. Ich rola jest charyzmatyczna, polega na przyjęciu tego daru Ducha Świętego, który trafia do konkretnego człowieka, jego wrażliwości, jego człowieczeństwa. Pozwala mu głębiej spotkać się z Chrystusem i przeżywać tę radość także we wspólnocie. W tym kontekście również powraca problem autentycznej wiary w Boga, który jest centrum mojego życia, którego doświadczam w konkretnej rzeczywistości, żeby coraz bardziej być świadkiem spotkania z Nim. To niezwykle istotne, by kształtować autentycznych chrześcijan, uczniów Chrystusa, ludzi zakochanych w Nim, bo przede wszystkim to dzisiaj przemawia do świata.
Drugą zaproszoną grupą do tego wieczernika są ludzie młodzi.
Nie mając młodzieży, trudno myśleć o przyszłości. Nie jest prawdą, że dzisiejsza młodzież jest stracona dla Kościoła, że nie potrzebuje niczego duchowego, bo zadowala się życiem wirtualnym albo konsumpcją dóbr, które przemijają. Wielokrotnie spotykałem młodych ludzi, którzy temu przeczą. Wcale nie mówię, że są to masy. Jan Paweł II potrafił gromadzić masy i to był jego szczególny charyzmat. Te rzesze, które za nim szły, były przejawem tego, że w człowieku, zwłaszcza młodym, jest głód czegoś więcej. Przy Janie Pawle II to była fascynacja prawdą jego życia. Dzisiaj w młodym człowieku również jest takie pragnienie, poszukiwanie autentyczności życia, czegoś, co nie przemija. Jest tęsknota za czymś, co nadaje sens naszej egzystencji. Mamy wiele przejawów altruizmu w życiu młodych ludzi, np. wolontariat. Doświadczenie i przeżywanie wspólnoty Kościoła pozwala im odkryć, że źródłem i korzeniem tego, co naprawdę dobre, głębokie, szlachetne i nieprzemijające, jest Chrystus.
Co w formacji księży, którą zajmował się Ksiądz Biskup w Toruniu, jest dziś szczególnie ważne? Co można przenieść do naszej diecezji?
Każda wspólnota jest inna, ma swoje własne doświadczenia i tożsamość, dlatego nie chciałbym tutaj mówić o tym, co można by przenieść. Bardzo istotnym wydaje mi się fakt, że dzisiaj jest znacznie trudniej niż kiedyś odpowiedzieć na powołanie Chrystusa. Świat oferuje więcej możliwych dróg realizowania się w swoim człowieczeństwie. Głos Pana jest mocno zagłuszany. Obecnie młodzi kapłani potrzebują bardzo dużo wsparcia, bo ten otaczający świat nie odpuszcza, dlatego istotne jest budowanie wspólnoty kapłańskiej. Nie chodzi o jakieś „kolesiostwo”, grupę kolegów kursowych z seminariów czy na placówce duszpasterskiej, ale o budowanie braterstwa kapłańskiego opartego na świadomości tego, kim się jest, do czego zostało się przez Chrystusa wybranym i przeznaczonym. To budowanie więzi na modlitwie i pragnieniu pogłębienia własnej duchowości. Potrzebny jest braterski krąg ludzi życzliwych, gdzie to braterstwo jest autentycznie zakorzenione w umiłowaniu Chrystusa i kapłaństwa. Drugi aspekt, co już po raz kolejny powtarzam, to prawda w życiu, która musi być nieustannie weryfikowana przez głębokie życie duchowe. Bardzo łatwo wejść w pewne schematy myślenia, funkcjonowania, działania, a my nie mamy być managerami, funkcjonariuszami jakiejś instytucji ludzkiej; jesteśmy posłani do dzisiejszego świata jako słudzy Ewangelii, świadkowie Chrystusa i płynącej ze spotkania z Nim nadziei.
Co nie jest łatwe, bo jednocześnie trzeba być trochę managerem.
Oczywiście, że tak. Nie ma realizacji powołania chrześcijańskiego bez odniesienia do rzeczywistości, w której żyjemy. W nią mamy wnosić to, co duchowe, a wtedy ona nas nie zniewoli, nie oczaruje, nie zdominuje, bo w tym wszystkim, co będziemy robić, będziemy kapłanami. To jest sekret wolności kapłańskiej. W naszej relacji z Chrystusem jest autentyczna wolność, przede wszystkim od samego siebie, od przywiązania do rzeczy, które mają charakter drugorzędny. Człowiek żyjący głęboką prawdą o tym, kim jest, nie pozwoli się uwikłać w układy polityczne, sentymentalne czy towarzyskie.
Co najmocniej przemówiło do Księdza Biskupa w postaci Jana Pawła II podczas pracy postulatora jego procesu kanonizacyjnego?
To był to dla mnie czas wielkich rekolekcji, które on mi głosił. Jana Pawła II charakteryzuje przede wszystkim kapłaństwo. Patrzymy na niego jak na wielkiego papieża, człowieka, który swoją posługą zmienił historię świata – i rzeczywiście tak było. A zrobił to dlatego, że był autentycznym kapłanem. Człowiekiem zakochanym w Chrystusie, żyjącym w prawdzie, wolnym. Pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem kapłaństwa, które tak bardzo ukochał; które jest też głęboko w moim sercu i które osobiście bardzo kocham. To był dla mnie wielki dar i rzeczywistość, która mnie ukształtowała jako już dojrzałego kapłana. Pamiętam też spotkania z nim w seminarium rzymskim w święto patronki Madonny della Fiducia, Matki Bożej Zawierzenia. Kiedyś rozważaliśmy fragment z Ewangelii św. Jana – dialog między Piotrem a Chrystusem, z pytaniem: „Czy miłujesz Mnie?”. Ulubiony przez Jana Pawła II, który prowadząc wtedy medytację, powiedział: „Każdy kapłan, nawet papież, musi pozostać w swoim sercu seminarzystą”. Nigdy nie da się odpowiedzieć na to pytanie w sposób ostateczny. Musimy stale być w szkole Chrystusa, być Jego uczniami i do tej odpowiedzi na pytanie o miłość dorastać.
Mira Fiutak/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Kard. Cantalamessa:
Jezus ma być w centrum Kościoła, a nie w tle
Zsekularyzowany świat robi wszystko co w jego mocy, aby ilekroć jest mowa o Kościele, imię Jezusa były przemilczane czy spychane na dalszy plan. I niestety tak rzeczywiście się dzieje. My natomiast musimy robić wszystko, aby było on obecne – mówił kard. Raniero Cantalamessa w drugim kazaniu wielkopostnym dla papieża i Kurii Rzymskiej. Podkreślił, że nie chodzi tu o to, by Kościół ukrywał się za osobą Jezusa, ale by wiedział, że to On jest jego siłą i życiem.
***
Swe rozważanie papieski kaznodzieja poświęcił ewangelizacji. Podkreślił, że będzie ona skuteczna tylko wtedy, gdy będziemy świadomi, że istotą chrześcijańskiego przepowiadania jest Jezus. Dlatego dzisiejszy Kościół, poraniony i często skompromitowany w oczach świata, musi wyjść na nowo od osoby Chrystusa, który nie może stanowić tylko tła dla naszej działalności, lecz być w centrum. Wszelka ewangelizacja musi prowadzić do osobistego spotkania ze Zbawicielem.
„Spróbujmy zrozumieć, na czym polega to słynne osobiste spotkanie z Chrystusem. Jest to niczym spotkanie z człowiekiem na żywo, po tym jak znało się go przez lata tylko na fotografii. Można znać książki o Jezusie, doktryny, herezje o Jezusie, koncepcje o Jezusie, ale nie znać Go żywego i obecnego. Nalegam zwłaszcza na te dwa przymiotniki: Jezus zmartwychwstały i żyjący oraz Jezus obecny! Dla wielu, nawet ochrzczonych i wierzących, Jezus jest postacią z przeszłości, a nie żywą osobą w teraźniejszości” – zaznaczył kard. Cantalamessa.
Aby zrozumieć tę różnicę, „pomyślmy o przemianie, jaka zachodzi w kimś, kto się zakochał. Można wiedzieć wszystko o jakiejś kobiecie czy mężczyźnie: jak się nazywa, ile ma lat, jakie studia odbył, do jakiej rodziny należy… Aż pewnego dnia pojawia się iskra i zakochanie. Wszystko się zmienia” – tłumaczył papieski kaznodzieja.
„Co zrobić, aby ta iskra zapłonęła w innych względem osoby Jezusa? Nie zapłonie ona w tych, którzy słyszą przesłanie Ewangelii, jeśli nie zapali się ona najpierw w tych, którzy ją głoszą. Były i są wyjątki; słowo Boże ma własną moc i może działać, czasami, nawet gdy wypowiadają je ci, którzy nim nie żyją; ale to są wyjątki. (…) W większości przypadków, które znam z mojego życia, odkrycie Chrystusa było spowodowane spotkaniem z kimś, kto już doświadczył tej łaski, uczestnictwem w spotkaniu, wysłuchaniem świadectwa, doświadczeniem Bożej obecności w czasie wielkiego cierpienia, a także – nie mogę tego przemilczeć, bo zdarzyło się to również mnie – otrzymaniem tzw. chrztu w Duchu Świętym” – wyznał kardynał.
Radio Watykańskie/Kai
______________________________________________________________________________________________________________
Mistyczne spotkania z Jezusem?
To normalne, że odwiedza się przyjaciół
METROPOLITAN MUSEUM OF ART, NOWY JORK
***
Jezus ukazał się apostołom przemieniony. Od tamtej pory ukazuje się wciąż – i to przemienia nas.
Podobno ptaki całymi gromadami zlatywały się ze szczebiotem, gdy Franciszek z Asyżu wchodził na Alwernię. Święty już od pewnego czasu trwał w duchowym napięciu, odczuwając dziwną mieszaninę uniesienia i udręczenia. Zamierzał zaszyć się na 40 dni wśród skalnych rozpadlin tej dzikiej góry. Zapowiedział braciom z tworzącego się zakonu, że będzie to dla niego czas postu. Bardzo chciał poznać i wypełnić wolę Bożą, a przeczuwał, że Bóg chce go obdarzyć łaską cierpienia razem z Ukrzyżowanym.
Rankiem 14 września 1224 roku, w święto Podwyższenia Krzyża, chwila nadeszła. Kiedy modlił się na zboczu góry, zobaczył nad sobą postać wiszącą na krzyżu, z przybitymi do belek rękami i nogami. Miała ona sześć skrzydeł, tak jak przedstawia się serafinów – dwa skrzydła nad głową, dwa jakby rozciągnięte do lotu, a dwa okrywające ciało.
„Widząc to, Franciszek zdumiał się gwałtownie, a gdy nie umiał wytłumaczyć, co by znaczyło to widzenie, wtargnęła mu w serce radość pomieszana z żałością. Cieszył się z łaskawego wejrzenia, jakim Serafin patrzył na niego, ale przybicie do krzyża przeraziło go. Natężył umysł, by pojąć, co mogłaby znaczyć ta wróżba, i duch jego silił się trwożnie nad jakimś jej zrozumieniem. Otóż podczas gdy szukając wyjaśnienia na zewnątrz, poza sobą, nie znalazł rozwiązania, nagle objawiło mu je w nim samym odczucie bólu” – zapisał brat Tomasz z Celano, biograf Biedaczyny z Asyżu i jeden z pierwszych jego towarzyszy. Święty Bonawentura dodał później, że między serafinem a Franciszkiem toczyła się rozmowa „tajemna i poufna”. Opisujący tę scenę podkreślają mistyczne piękno ukrzyżowanego człowieka, ale nie piszą wprost, że był to Chrystus.
Ból, który odczuł Franciszek, wynikał ze stygmatyzacji. „Natychmiast bowiem na jego rękach i nogach zaczęły jawić się znaki gwoździ, jak to na krótko przedtem widział u Męża ukrzyżowanego, ponad sobą w powietrzu” – relacjonuje Tomasz z Celano. Dodaje, że także „prawy bok, jakby przebity lancą, miał na sobie czerwoną bliznę, która często broczyła i spryskiwała tunikę oraz spodnie świętą krwią”.
Znaki męki Chrystusa na ciele założyciela Zakonu Braci Mniejszych zdumiały świat chrześcijański. Franciszek stał się pierwszym w historii świętym, obdarzonym uznanymi przez Kościół stygmatami, jemu samemu zaś przyniosły określenie alter Christus (drugi Chrystus).
Zdarzenie na górze Alwerni wyjątkowo mocno pokazuje, że spotkanie z żywym Bogiem nie pozostawia człowieka takim samym, jakim był wcześniej. To spotkanie przemieniające, czasem tak, jak to było w przypadku Mojżesza, gdy po rozmowie z Bogiem jego twarz promieniała. To także spotkanie umacniające przed nadchodzącą próbą, tak jak to było z apostołami, świadkami przemienienia Jezusa na górze. To wreszcie spotkanie mówiące o wielkiej miłości Boga, który już tu na ziemi chce być blisko człowieka, tak jak to było z wieloma świętymi.
Pierścień niewidzialny
Wśród osób, które osobiście i bezpośrednio spotykały Chrystusa, wyróżnia się św. Katarzyna ze Sieny. W połowie XIV wieku, gdy miała około siedmiu lat, zobaczyła Pana Jezusa, idąc z bratem jedną ze sieneńskich uliczek. Zbawiciel był ubrany w białą kapę i miał na głowie złocistą tiarę. Nic wtedy nie powiedział, uśmiechnął się tylko i spojrzał dziewczynce głęboko w oczy, po czym ją pobłogosławił.
Spotkanie to zapadło w serce Katarzyny tak mocno, że odtąd bezustannie myślała o Jezusie. Paliło ją pragnienie ujrzenia Go ponownie. Chciała nawet opuścić miasto, żeby z dala od zgiełku myśleć o Nim na pustkowiu. Kiedy to jednak zrobiła, jeszcze tego samego dnia w niepojęty sposób znalazła się z powrotem w Sienie. Żyła więc jako dominikańska tercjarka, prowadząc życie pustelnicy pośród miejskiego gwaru. Jej mały pokoik, wydzielony w jej rodzinnym domu, był świadkiem duchowych zmagań i wielu mistycznych doświadczeń Katarzyny. Do najważniejszych należą mistyczne zaślubiny, które miały miejsce pod koniec karnawału 1367 r. Kiedy w całym mieście rozbrzmiewały odgłosy zabawy, Katarzyna intensywnie się modliła. W pewnej chwili ujrzała Jezusa. „Ponieważ pogardziłaś próżnymi przyjemnościami, oddając całe serce Mnie, twemu Stwórcy i Zbawicielowi, poślubiam cię w wierze. Bądź mężna! Mocą twej wiary zwyciężysz!” – powiedział Chrystus. Następnie nałożył na palec Katarzyny złoty pierścień z czterema perłami i diamentem, mówiąc: „Zaślubiam cię w wierze, Ja, twój Stwórca i Zbawiciel. I dopóki w niebie nie będziesz ze mną odprawiać godów wiecznych, niech ten ślub będzie nienaruszony. A teraz, moja córko, bądź mężna, bez żadnej zwłoki wykonuj wszystko, co zarządzi moja Opatrzność, bo jesteś zbrojna mocą wiary i wszystkie przeciwności szczęśliwie pokonasz”.
Odtąd święta zawsze ten pierścień widziała, ale tylko ona. Tego dnia serce mistyczki ściśle przylgnęło do Serca Jezusa. Biografowie piszą, że w tym okresie pozostawała w ciągłym kontakcie ze świętymi. Podczas jednej z ekstaz przeżyła śmierć mistyczną, gdy na kilka godzin zamarły jej funkcje życiowe i sądzono, że nie żyje. Kiedy powróciła do życia, przez trzy dni płakała z tęsknoty za tym, co widziała. W 1375 roku otrzymała stygmaty, których nie było widać na zewnątrz, a które pojawiły się na jej ciele po śmierci.
To już inna księga
Z mistycznych doświadczeń zasłynęła także św. Teresa od Jezusa, odnowicielka zakonu karmelitańskiego. Jedno z nich genialnie wyraził w marmurze Gianlorenzo Bernini. Wykonana przez niego rzeźba, zatytułowana „Ekstaza św. Teresy”, znajduje się w kościele Santa Maria della Vittoria w Rzymie. Przedstawia uśmiechniętego anioła, który zamierza przebić serce zakonnicy trzymaną w ręku strzałą. Jest to zgodne z opisem, jaki sama Teresa zawarła w autobiografii. Święta relacjonuje, że anioł w postaci cielesnej, którego widziała, był niewysokiego wzrostu, ale bardzo piękny. „Z twarzy jego płonącej niebieskim zapałem znać było, że należy do najwyższego rzędu aniołów, całkiem jakby w ogień przemienionych. Musiał być z rzędu tych, których nazywają cherubinami” – czytamy. W ręku anioła Teresa ujrzała złotą włócznię z grotem jakby z ognia. „Tą włócznią kilka razy przebijał mi serce, zagłębiając ją aż do wnętrzności. Za każdym wyciągnięciem włóczni miałam to uczucie, jakby wraz z nią wnętrzności mi wyciągał. Tak mnie pozostawił całą gorejącą wielkim zapałem miłości Bożej” – zapisała Teresa. Dalej zaznaczyła, że to „niewypowiedziane męczeństwo” było jednocześnie słodkie „ponad wszelki wyraz”, co sprawiało, że, jak zanotowała, „najmniejszego nie czuję w sobie pragnienia, by ono się skończyło i w niczym innym dusza moja nie znajduje zadowolenia, tylko w samym Bogu”. Nie jest to bowiem ból cielesny, ale duchowy, choć, jak przyznaje Teresa, także ciało ma w nim znaczny udział. „Taka mu towarzyszy słodka, między Bogiem a duszą, wymiana oznak miłości, że opisać jej nie zdołam, tylko Boga proszę, aby w dobroci swojej dał zakosztować jej każdemu, kto by mnie nie wierzył” – stwierdza mistyczka.
Nic nie zapowiadało takiej intensywności przeżyć duchowych Teresy. Gdy dobiegała czterdziestki, wpadła w oziębłość, ulegając „demonowi południa”, zwanemu acedią. Jako zakonnica spełniała swoje obowiązki, ale bez zaangażowania, i czuła, że jest nieautentyczna. Wtedy, w Wielki Poście, przywieziono do klasztoru obraz przedstawiający bardzo poranionego Chrystusa. „Czułam się cała poruszona, gdyż on dobrze przedstawiał to, co Pan dla nas przeszedł. Serce mi się rozdzierało i upadłam tuż przy Nim, cała zalana łzami, błagając Go, aby mnie już raz na zawsze umocnił, abym Go już nie obrażała… Wydaje mi się, że powiedziałam Mu wówczas, że nie podniosę się stamtąd, dopóki nie sprawi tego, o co Go błagałam. Od tamtego czasu bardzo zaczęłam się poprawiać” – czytamy.
To był punkt zwrotny. „Odtąd jest to już inna, nowa księga, to znaczy inne, nowe życie. To aż dotąd było moje. Natomiast obecne jest tym, którym Bóg żył we mnie” – zanotowała Teresa. Zgodnie ze swym imieniem zakonnym była już naprawdę „od Jezusa”. Jej zażyłe relacje ze Zbawicielem uświadamiały zaskoczonym obserwatorom, że Bóg naprawdę chce z nami przebywać jak z przyjaciółmi i dzielić się niesłychanymi tajemnicami swojego serca.
Kiedy miała 67 lat, jej życie dobiegło kresu. Gdy przyjęła Komunię, powiedziała: „Już czas, mój Oblubieńcze, abyśmy się spotkali”. W gruncie rzeczy byli ze sobą stale.
Kwestia decyzji
Mistyczne spotkania z Jezusem nie są doświadczeniem tylko odległych pokoleń. Ojciec Pio czy Faustyna Kowalska to wyraziste przykłady świętych ostatnich czasów, dla których relacja ze Zbawicielem „twarzą w twarz” była w swojej nadnaturalności czymś naturalnym. Takich osób było i jest wiele, choć tylko nieliczne z nich Kościół wyniósł do chwały ołtarzy. Poniekąd każdy z nas powinien spotkać Chrystusa na swój oryginalny sposób. Mistyczny potencjał każdego chrześcijanina czeka na ożywienie, a to dzieje się zawsze wtedy, gdy człowiek decyduje się zaufać Bogu i po prostu robić to, o co On prosi.
Franciszek Kucharczak/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Czy Jezus musiał zginąć?
(ze zbiorów lwowskiej galerii obrazów)
***
… Całe życie Jezusa było drogą na krzyż. Ukrzyżowanie było konsekwencją Jego wolności: zrezygnował z siebie, aby żyć dla Boga i dla ludzi. Nie szukał ani cierpienia, ani śmierci. Przyjął je, kiedy okazały się ceną za miłość.
Czy śmierć Jezusa była konieczna? Czy Bóg nie mógł zbawić świata inaczej? Jako pierwsza nasuwa się odpowiedź: „Bóg nic nie musi, może wszystko”. Oczywiście, człowiek ma prawo pytać. Czy jednak naprawdę chce słuchać odpowiedzi? Czy nie sadzamy Boga na ławie oskarżonych? Tam, gdzie myśl chce dominować, tam, gdzie człowiek zbyt natarczywie domaga się, by Bóg mu się z wszystkiego wytłumaczył, tam pojawia się niebezpieczeństwo rozminięcia się z Jego przesłaniem i Nim samym. Pokorną mowę krzyża słyszą pokorni. Tylko oni mają szansę cokolwiek zrozumieć. Piłat próbował być bezstronnym świadkiem, chciał zachować bezpieczny dystans, zimną krew, próbował nawet być sprawiedliwy. Podpisał wyrok śmierci na niewinnego. Krzyż Chrystusa wiąże się z naszym życiem na znacznie głębszym poziomie niż intelektualne rozważanie. Drzewo, na którym zginął Jezus, sięga swoimi korzeniami najgłębszej prawdy mojego życia. Nie ma neutralnych kazań pasyjnych. Krzyż Chrystusa krzyżuje się z moimi drogami, z wyborami, powołaniem, grzechem, bólem, samotnością, miłością, śmiercią.
Sprawiedliwemu nie jest łatwo
Pytając o przyczyny śmierci Jezusa, nie powinniśmy za szybko przeskakiwać na poziom wysokiej teologii, zastanawiając się, czy Bóg Ojciec tego chciał, czy nie. Trzeba wyjść od ludzkiej historii tej zbrodni. Ukrzyżowanie zostało spowodowane przez ludzi, a nie przez Boga. Jezus od początku swej działalności narażał się starotestamentalnym strażnikom kultu i Prawa Bożego. Burzył ich spokój, prowokował. W sytuacji narastającego konfliktu o wyroku skazującym zadecydowała mieszanka zwykłych grzechów: złości, głupoty, zazdrości, przywiązania do schematów, drobiazgowości, sekciarskiego myślenia, niewdzięczności, lęku o swoją pozycję itd. Sąd nad Jezusem był jednym z wielu ludzkich sądów, które skazują sprawiedliwego i niewinnego. Takie rzeczy działy się i dzieją nadal. Cztery wieki przed Chrystusem Platon pisał w „Państwie”, że sprawiedliwy musi być na tym świecie prześladowany – „Powiedzą zatem, że sprawiedliwy w tych okolicznościach zostanie ubiczowany, torturowany, związany, że wypalą mu oczy i że wreszcie po tych wszystkich mękach zostanie ukrzyżowany”. Chrześcijanin czyta ten tekst Platona ze wzruszeniem. Głęboka filozofia przeczuwa coś z dramatu krzyża.
Bardzo podobna intuicja pojawiła się w Starym Testamencie. W Księdze Mądrości znajdujemy budzące grozę rozważania, które snuje grupa ludzi: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszym sprawom, zarzuca nam łamanie prawa, wypomina nam błędy naszych obyczajów. Chełpi się, że zna Boga, zwie siebie dzieckiem Pańskim. Jest potępieniem naszych zamysłów, sam widok jego jest dla nas przykry, bo życie jego niepodobne do innych i drogi jego odmienne. Uznał nas za coś fałszywego i stroni od dróg naszych jak od nieczystości. Kres sprawiedliwych ogłasza za szczęśliwy i chełpi się Bogiem jako ojcem. Zobaczmyż, czy prawdziwe są jego słowa, wybadajmy, co będzie przy jego zejściu. Bo jeśli sprawiedliwy jest synem Bożym, Bóg ujmie się za nim i wyrwie go z ręki przeciwników. Dotknijmy go obelgą i katuszą, by poznać jego łagodność i doświadczyć jego cierpliwości. Zasądźmy go na śmierć haniebną, bo – jak mówił – będzie ocalony” (2,12–20). Moralna prawość kłuje w oczy. Stąd pomysł, by zlikwidować sprawiedliwego. Mechanizm stary jak świat.
Bóg ma słabość do człowieka
Nie jest jednak tak, że śmierć Jezusa była tylko jedną z wielu niesprawiedliwości popełnionych w majestacie prawa. Piłat i inni, zabijając Jezusa, sądzili, że pozbywają się jeszcze jednego niewygodnego buntownika, a w rzeczywistości zabili kogoś więcej. Jezus został osądzony i umierał na krzyżu jako Syn Ojca, jako prawdziwy Bóg. Dochodzimy tutaj do progu tajemnicy, której każde wyjaśnienia brzmią nieporadnie. Krzyż uczy, że każdy, kto krzywdzi niewinnego, zamierza się na samego Boga. Każde zło, które spada na człowieka, spada także na Boga.
Wciąż jednak nurtuje pytanie, dlaczego Bóg na to pozwolił? Czy mamy wyobrażać sobie Boga jako kogoś, kto żąda zamordowania swego Syna, aby ułagodzić swój gniew lub uczynić zadość sprawiedliwości? Taki obraz wyłania się z wielu pobożnych rozważań. Jest on jednak zupełnie fałszywy. Powtórzmy: Bóg niczego nie musi. On nas kocha, bo chce kochać. Dobrowolnie stał się człowiekiem. Wcielił się, wszedł w ludzki los, aby ratować człowieka, każdego bez wyjątku. Wobec zła obecnego w świecie, Bóg staje po stronie tych, którzy doświadczają krzywdy, niesprawiedliwości, bólu. Jest z wszystkimi, którzy zostają niewinnie osądzeni, odrzuceni, poniżeni, ukrzyżowani.
Dlaczego Jezus nie zszedł z krzyża i w ten sposób nie rozprawił się ze złem? Dostojewski tłumaczy tak: „Nie zszedłeś z krzyża, ponieważ nie chciałeś zniewolić człowieka cudem i pragnąłeś wiary wolnej, a nie wiary przez cud. Pragnąłeś wiary wolnej, a nie pokornego zachwytu niewolnika wobec potęgi, która go raz na zawsze przejęła grozą” („Bracia Karamazow”). To bardzo ciekawa intuicja. W propozycji zejścia z krzyża słychać echo kuszenia na pustyni, gdzie szatan sugerował Jezusowi dokonanie spektakularnego cudu, który objawi Bożą moc.
Tym, co wyróżnia skazańca-Jezusa od wszystkich innych niesprawiedliwie skazanych, jest jego całkowita niewinność i pełna wolność. Jezus naprawdę nie musiał na to się godzić. On mógł w każdej chwili zejść z krzyża. Decyduje się oddać życie. Dlaczego? Bo kocha. Czyni to, co wynika z jego najgłębszej istoty. Daje siebie do końca, bo taka jest miłość. Nie ma granic, nigdy nie mówi: „to już za wiele”. Wszechmoc Boga objawia się pod pozorem Jego totalnej bezsilności. Krzyż odsłania najgłębsze oblicze Boga, którym jest tajemnicza „słabość”. Skąd ona się bierze? Ten, kto kocha, ten staje się podatny na cios. Kto kocha, ten ryzykuje, że zostaje zraniony, odrzucony. Kiedy kogoś kochamy, mówimy: „mam do ciebie słabość”. Bóg ma słabość do człowieka. Dokładnie o tym mówi krzyż Chrystusa.
Jest wyjście
Całe życie Jezusa było drogą do krzyża. Ewangelie ukazują Jezusa jako wędrowca do Jerozolimy, świętego miasta, które zabija proroków. Wspominają, że trzykrotnie sam zapowiada najbliższym swoją mękę, śmierć i zmartwychwstanie. Jezus liczy się z tym, że zostanie odrzucony, a jednocześnie ufa bezgranicznie Ojcu. Droga na Golgotę jest ostatnim etapem tej samej wędrówki. W stronę całkowitego wydania siebie. Autor Listu do Hebrajczyków opisuje ten podstawowy azymut Jezusowej drogi słowami: „Oto idę, abym spełniał wolę Twoją” (Hbr 10,9). Syn wypełnia posłannictwo, które zlecił mu Ojciec, aż po ostatnie „wykonało się”. Przy czym polecenie Ojca nie brzmiało „daj się zabić, potrzebuję Twojej krwi”, ale „ukochaj mój lud, pokaż im, jak bardzo ich kocham, daj się im cały, zbaw ich, ocal. Za każdą cenę, byleby tylko zostali ocaleni”.
Jezus jako człowiek poczuł lęk, gdy zobaczył, że cena, którą musi zapłacić za swoją wierność, będzie najwyższa. Modli się do Ojca „oddal ode mnie ten kielich”, ale powtarza „nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie”. Dotykamy tu czegoś, co dzieje się we wnętrzu samego Boga: miłości Ojca i Syna. Do końca nigdy tego nie zrozumiemy. Krzyż uczy, że wierność kosztuje, że kochać to oddać życie za tych, których kochamy. Kto kocha, ten pojmuje to bez wielkich słów.
Nie uciekniemy od swojego krzyża. Przychodzimy na świat z jego zalążkiem ukrytym w naszej śmiertelnej kruchości. W każde ludzkie powołanie wpisany jest krzyż. Każde powołanie ma swój ciężar, który trzeba udźwignąć i donieść do końca. Każde dobro napotyka opór. Ziarno musi obumrzeć, aby był owoc. Nieraz to umieranie jest rozłożone na raty: nieprzespane noce, niespokojne bicie serca, łzy, bezsilne czekanie, zmienianie bandaży lub pampersów, modlitwa przy łóżku konającego.
Nasz wybór przedstawia się ostatecznie tak: albo dźwigamy swój krzyż razem z Ukrzyżowanym, albo mój krzyż pozostanie tylko narzędziem tortury, źródłem rozpaczy. Ukrzyżowany mówi nam: „Przeszedłem tę drogę przed Wami. Nie dajcie się zwieść beznadziejnym ciemnościom. Jest wyjście. Pójdźcie za mną. Ja was przeprowadzę”.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Św. Josemaria Escriva: Jaki jest cel Kościoła?
***
– Tak, jak w Chrystusie są dwie natury – ludzka i boska, tak i w Kościele, analogicznie, istnieje pierwiastek ludzki i boski. Element ludzki nie umyka niczyjej uwadze – dla każdego jest oczywisty. Kościół na tym świecie jest złożony z ludzi i dla ludzi. Gdy mówimy o ludziach, to mówimy o wolności, o możliwościach wielkości i małostkowości, bohaterstwa i upadków, jakie niesie ona ze sobą. Gdybyśmy przyjęli tylko tę ludzką cząstkę Kościoła, nie zrozumielibyśmy go nigdy, ponieważ nie doszlibyśmy do bram tajemnicy. Pismo Święte używa wielu terminów wziętych z ziemskiego doświadczenia, aby nazwać Królestwo Boże i jego obecność wśród nas, w Kościele. Porównuje je do zagrody, do owczarni, do domu, do nasienia, do winnicy, do pola, na którym Bóg sadzi lub buduje. Ale wyróżnia się jedno określenie, które streszcza wszystko: Kościół jest Ciałem Chrystusa – pisze św. Josemaria Escriva de Balaguer.
Nadprzyrodzony cel Kościoła
1.
Na początek przypomnijmy słowa, św Cypriana. “Kościół uniwersalny przedstawia się nam jako lud, który czerpie swoją jedność z jedności Ojca, Syna i Ducha Świętego” (1). Niech was nie dziwi przeto, ze w święto Trójcy Przenajświętszej kazanie dotyczy Kościoła, a to dlatego, ze Kościół tkwi korzeniami w fundamentalnej tajemnicy naszej wiary katolickiej Boga jedynego w swej istocie istniejącego w trzech osobach
Kościół ześrodkowany w Trójcy – tak go zawsze widzieli Ojcowie Jakże jednoznaczne są słowa św. Augustyna “Bóg więc zamieszkuje w swojej świątyni; nie tylko Duch Święty, ale także Ojciec i Syn… Dlatego Kościół święty jest świątynią Boga, świątynią całej Trójcy Świętej” (2)
Kiedy w najbliższą niedzielę znowu się zbierzemy, rozważać będziemy inny wspaniały aspekt Kościoła Świętego Wkrótce wygłosimy go w Credo Po wyśpiewaniu naszej wiary w Ojca, w Syna i w Ducha Świętego mówimy et unam, sanctam, catolicam et apostolicam Ecclesiam (3), wyznajemy ze jest Jeden tylko Kościół, Święty, Katolicki i Apostolski.
Wszyscy, którzy naprawdę kochali Kościół, potrafili związać te cztery cechy z niezbadaną tajemnicą naszej świętej religii, tajemnicą Trójcy Przenajświętszej. “My wierzymy w Kościół Boży, Jeden, Święty, Katolicki i Apostolski, w którym otrzymujemy doktrynę, poznajemy Ojca i Syna i Ducha Świętego i jesteśmy chrzczeni w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego” (4).
Trudne chwile
2.
Trzeba, abyśmy często rozważali, po to, by tego nie zapomieć, że Kościół jest głęboką tajemnicą, która nie może być nigdy ogarnięta na tej ziemi. Jeżeliby rozum zamierzał wytłumaczyć ją sam z siebie, widziałby jedynie zgromadzenie ludzi, którzy przestrzegają pewnych przepisów, którzy myślą w podobny sposób. Ale to nie byłby Kościół Święty.
W Kościele Świętym my, katolicy odnajdujemy naszą wiarę, normy naszego postępowania, naszą modlitwę, znaczenie braterstwa, łączność ze wszystkimi braćmi, którzy zmarli i którzy przebywają w Czyśćcu – z Kościołem cierpiącym, i Kościołem triumfującym – tymi, co radują się już błogosławionym widzeniem – na wieki wieków miłującym Boga trzy razy Świętego Jest to Kościół, który trwa tu, a zarazem wykracza poza historię Kościół, który zrodził się pod płaszczem Najświętszej Marii Panny i nie zaprzestaje – na ziemi i w niebie – wychwalać Jej jako Matki.
Utwierdźmy się w wierze w nadprzyrodzony charakter Kościoła, wyznajmy to – jeżeli trzeba – wielkim głosem, ponieważ dzisiaj wielu jest takich, którzy -choć fizycznie są wewnątrz Kościoła, a często nawet na górze – zapomnieli o tych podstawowych prawdach i usiłują kreować wizję Kościoła, który nie jest Święty, który nie jest Jeden, który nie może być Apostolski, ponieważ nie opiera się na skale Piotrowej, który nie jest Katolicki, ponieważ jest popękany w wyniku różnych nieprawidłowości będących często wymysłem zachcianek ludzkich.
Nie jest to nic nowego. Odkąd Jezus Chrystus Nasz Pan założył Kościół Święty, ta Matka nasza stale cierpiała prześladowania. Być może w innych epokach napaści bywały organizowane bardziej otwarcie, jawnie, teraz w wielu wypadkach chodzi o prześladowanie ukryte. Jak wczoraj, tak dzisiaj prześladowanie Kościoła trwa.
Powiem wam to jeszcze raz: ani z temperamentu, ani z przekonania nie jestem pesymistą. Jak można być pesymistą, jeżeli Pan Nasz przyrzekł, że będzie z nami aż do skończenia świata? (5)
Zesłanie Ducha Świętego uczyniło ze zgromadzenia uczniów w Wieczerniku pierwszą publiczną manifestację Kościoła (6).
Nasz Bóg Ojciec – ten Ojciec kochający, który troszczy się o nas jak “o źrenicę swego oka” (7) – jak to obrazowo podaje Pismo, byśmy lepiej pojęli – nie przestaje uświęcać, przez Ducha Świętego, Kościoła założonego przez Swego najukochańszego Syna. Ale Kościół przezywa obecnie trudne dni: są to lata wielkiego zamętu dusz. Wśród hałasu i wrzawy ze wszystkich stron, odradzają się wszelkie błędy, które zdarzały się juz na przestrzeni wieków.
3.
Wiara. Potrzebujemy wiary. Jeśli patrzy się oczyma wiary, odkrywa się, że “Kościół niesie w sobie samym i głosi wokół siebie swą własną apologię. Kto go rozważa, kto studiuje oczyma miłującymi prawdę, powinien przyznać, że on – niezależnie od ludzi, którzy się nań składają, i praktycznych form działania, w których się przejawia – niesie w sobie orędzie światła uniwersalnego i jedynego, uwalniającego i potrzebnego, boskiego” (8).
Kiedy słyszymy głosy herezji – tak właśnie trzeba to nazwać, nigdy nie lubiłem eufemizmów – kiedy obserwujemy, że atakuje się bezkarnie świętość małżeństwa i świętość kapłaństwa, niepokalane poczęcie Najświętszej Marii Panny Naszej Matki i jej dziewiczość wiecznąze wszystkimi przywilejami i darami, którymi Bóg ją ozdobił; że atakuje się cud nieustannej obecności Jezusa Chrystusa w Przenajświętszej Eucharystii, prymat Piotra, samo Zmartwychwstanie Naszego Pana -jak można nie czuć smutku duszy? Ale bądźmy ufni – Kościół Święty nie może ulec zepsuciu. “Kościół zachwiałby się, gdyby jego fundament się zachwiał, ale czy Chrystus może się zachwiać? Dopóki Chrystus się nie zachwieje, dopóty Kościół nie osłabnie – nigdy aż do skończenia czasów” (9).
To, co ludzkie i to, co boskie w Kościele
4.
Tak, jak w Chrystusie są dwie natury – ludzka i boska, tak i w Kościele, analogicznie, istnieje pierwiastek ludzki i boski. Element ludzki nie umyka niczyjej uwadze – dla każdego jest oczywisty. Kościół na tym świecie jest złożony z ludzi i dla ludzi. Gdy mówimy o ludziach, to mówimy o wolności, o możliwościach wielkości i małostkowości, bohaterstwa i upadków, jakie niesie ona ze sobą. Gdybyśmy przyjęli tylko tę ludzką cząstkę Kościoła, nie zrozumielibyśmy go nigdy, ponieważ nie doszlibyśmy do bram tajemnicy. Pismo Święte używa wielu terminów wziętych z ziemskiego doświadczenia, aby nazwać Królestwo Boże i jego obecność wśród nas, w Kościele. Porównuje je do zagrody, do owczarni, do domu, do nasienia, do winnicy, do pola, na którym Bóg sadzi lub buduje. Ale wyróżnia się jedno określenie, które streszcza wszystko: Kościół jest Ciałem Chrystusa.
“I On ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi celem budowania Ciała Chrystusowego” (10). Św. Paweł pisze także, że “wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a każdy z osobna jesteśmy nawzajem dla siebie członkami” (11). Jak świetlana jest nasza wiara! Wszyscy jesteśmy w Chrystusie, ponieważ “On jest Głową Ciała-Kościoła” (12).
5.
To jest wiara, którą chrześcijanie zawsze wyznawali. Posłuchajmy słów św. Augustyna: “i od tej pory cały Chrystus jest ukształtowany z głowy i ciała; oto prawda, którą, nie wątpię, znacie dobrze. Głową jest sam nasz Zbawca, który cierpiał pod Ponckim Piłatem i teraz, po tym jak zmartwychwstał spośród umarłych, siedzi po prawicy Ojca. Jego zaś Ciałem jest Kościół. Nie ten, czy tamten kościół, lecz Kościół, który rozprzestrzenił się na cały świat. I nie tylko ten, który istnieje tu i teraz, wśród żyjących, ponieważ należą do niego również ci, którzy żyli przed nami i ci, którzy będą istnieć w przyszłości aż do skończenia świata. Zatem cały Kościół, będący zgromadzeniem wiernych – ponieważ wszyscy wierni są członkami Chrystusa – za Głowę ma Chrystusa, który rządzi swoim ciałem z Nieba. I, chociaż ta Głowa znajduje się poza zasięgiem widzenia ciała, to jednak jest z Nim zjednoczona przez miłość” (13).
6.
Rozumiecie teraz, dlaczego nie można rozłączyć Kościoła widzialnego od Kościoła niewidzialnego. Kościół jest jednocześnie ciałem mistycznym i ciałem prawnym. Przez “sam fakt, że jest ciałem, poznaje się Kościół oczyma” (14), nauczał Leon XIII. W ciele widzialnym Kościoła – w zachowaniu się ludzi, którzy się na niego składają tu na ziemi – zauważamy wiele nędzy, chwiejności, zdrady. Ale na tym Kościół ani się nie kończy, ani też tym bardziej z tak błędnym zachowaniem się nie utożsamia. Z drugiej strony nie brakuje tu i teraz przykładów wielkoduszności, heroicznych zachowań, świętego życia, które bez rozgłosu spala się z radością w służbie braciom w wierze i wszystkim duszom.
Zważcie nadto, że gdyby nawet upadki liczebnie przewyższały męstwo, pozostawałaby jeszcze owa rzeczywistość mistyczna – jasna, niezaprzeczalna, chociaż nie dostrzegamy jej zmysłami – to jest Ciało Chrystusa, sam Nasz Pan, działanie Ducha Świętego, pełną miłości obecność Ojca.
Kościół jest zatem jednocześnie ludzki i boski. “Jest społecznością boską a przez swe pochodzenie nadprzyrodzoną ze względu na cel i środki, które bezpośrednio do tego celu wiodaj ale o tyle, o ile złożony jest z ludzi, jest wspólnotą ludzką” (15). Żyje i działa w świecie, ale jego cel i moc nie są na ziemi, lecz w Niebie.
Popełniają straszliwy błąd ci, którzy zmierzają do wydzielenia Kościoła charyzmatycznego, który był tym naprawdę założonym przez Chrystusa, od innego, prawnego czy instytucjonalnego, który byłby dziełem ludzi i zwykłym wynikiem wypadków historycznych Jest tylko jeden Kościół. Chrystus założył jeden jedyny Kościół: widzialny i niewidzialny, którego ciało jest hierarchiczne i zorganizowane, osadzony w prawie bożym z własnym życiem nadprzyrodzonym, które go porusza, podtrzymuje i ożywia.
Trzeba więc pamiętać, ze kiedy Pan ustanowił swój Kościół, “nie pojmował go, ani nie uformował w taki sposób, aby mieścił w sobie mnogość wspólnot podobnych w swoim rodzaju, ale różnych i nie złączonych owymi więzami, które czynią Kościół niepodzielnym i jednym… I tak, kiedy Jezus Chrystus mówiło tym mistycznym gmachu, wspominał tylko o jednym Kościele, który nazywał swoim: zbuduję Kościół mój (Mt 16,18). Jakikolwiek inny Kościół, nie będąc założonym przez Niego, nie może być Jego prawdziwym Kościołem” (16).
Jeszcze raz powtarzam: wiara Pomnóżmy naszą wiarę prosząc o nią Trójcę Przenajświętszą, której uroczystość dziś obchodzimy. Może zdarzyć się wszystko, ale nie zdarzy się, ze Bóg trzy razy Święty opuści swą Oblubienicę.
Cel Kościoła
7.
Św Paweł, w pierwszym rozdziale listu do Efezjan, stwierdza że tajemnica Boga ogłoszona przez Chrystusa realizuje się w Kościele. Bóg Ojciec “wszystko poddał pod Jego stopy, a Jego samego ustanowił nade wszystko Głową dla Kościoła, który jest Jego Ciałem, Pełnią Tego, który napełnia wszystko wszelkimi sposobami” (17). “Tajemnica Boża jest dla dokonania pełni czasów, aby wszystko na nowo zjednoczyć w Chrystusie jako Głowie: to, co w niebiosach, i to, co na ziemi” (18).
Jest to tajemnica niepojęta wypływająca z najczystszej niezgłębionej miłości: “wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem” (19) z miłości. Miłość Boża nie ma granic – św. Paweł głosi również, ze Zbawiciel nasz “pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy” (20).
Taki, a nie inny jest cel Kościoła: zbawienie dusz – co do jednej. Na to Ojciec posłał Syna: “Jak Ojciec Mnie posłał tak i Ja was posyłam” (21). Stąd nakaz nauczania prawd wiary i udzielania chrztu, aby w duszy zamieszkała przez łaskę Trójca Przenajświętsza: “Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (22).
Są to proste i wzniosłe słowa epilogu Ewangelii św. Mateusza. Tu podkreślany jest obowiązek głoszenia prawd wiary, nagląca potrzeba życia sakramentalnego, Chrystusowa obietnica stałej opieki nad swym Kościołem. Nie jest się wiernym Chrystusowi jeśli zaniedbuje się tę rzeczywistość nadprzyrodzoną: nauczanie prawd i moralności chrześcijańskiej, przystępowanie do Sakramentów. Na tym nakazie Chrystus buduje swój Kościół. Wszystko inne jest drugorzędne.
W Kościele jest nasze zbawienie
8.
Nie możemy zapominać, że Kościół jest czymś więcej niż drogą do zbawienia: jest jedyną drogą. I nie jest to wymysłem ludzi, lecz wyrazem woli Chrystusa: “Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (23). Dlatego właśnie twierdzi się, że Kościół jest środkiem koniecznym do zbawienia. Już w II wieku pisał Orygenes: “jeżeli ktoś chce się zbawić, niech przyjdzie do tego domu, ażeby mógł to osiągnąć… Niech nikt nie oszukuje samego siebie: z dala od tego domu, to jest z dala od Kościoła, nikt się nie zbawi” (24) A Św. Cyprian mówił: “Jeśli ktoś ocalał z potopu uciekłszy z Arki Noego, wówczas moglibyśmy przyjąć ze ktoś, kto porzuca Kościół może uniknąć potępienia” (25).
Extra Ecclesiam, nulla salus. Jest to ustawiczne ostrzeżenie Ojców Kościoła: “poza Kościołem katolickim można znaleźć wszystko – przyznaje św. Augustyn – oprócz zbawienia. Można mieć godność, można mieć sakramenty, można śpiewać alleluja, można odpowiadać amen, można podtrzymywać Ewangelię, można mieć wiarę w Ojca, w Syna i w Ducha Świętego, i głosić ją; ale nigdzie poza Kościołem katolickim nie można znaleźć zbawienia” (26).
Mimo to, jak ponad dwadzieścia lat temu ubolewał Pius XII, “niektórzy sprowadzają do pustej formułki konieczność należenia do prawdziwego Kościoła dla osiągnięcia wiecznego zbawienia” (27). Ten dogmat wiary stanowi bazę zbawczej misji Kościoła, on akcentuje odpowiedzialność apostolską chrześcijan. Chrystus kategorycznie podkreśla – pośród innych poleceń – konieczność włączenia się do Jego Ciała Mistycznego przez chrzest. “I nasz Zbawiciel nie tylko dał przykazanie, aby wszyscy wchodzili do Kościoła, ale także postanowił, żeby Kościół był pośrednikiem zbawienia, bez którego nikt nie może dojść do królestwa chwały niebieskiej” (28).
Jest obowiązkiem wierzyć, że nikt, kto nie należy do Kościoła nie będzie zbawiony, i że nikt, kto się nie ochrzci, nie wchodzi do Kościoła. Usprawiedliwienie “po ogłoszeniu Ewangelii, nie może mieć miejsca bez odradzającego obmycia, lub pragnienia tego“, postanowił Sobór w Trydencie (29).
9.
Jest to stałe wymaganie Kościoła, które, z jednej strony, stanowi dla naszej duszy zarzewie żarliwości apostolskiej, z drugiej, okazuje także jasno nieskończone miłosierdzie Boże dla stworzeń.
Św. Tomasz tłumaczy to w sposób następujący: “w dwojaki sposób rozumieć można brak sakramentu chrztu. Po pierwsze, kiedy nie otrzymało się go ani faktycznie, ani pragnieniem; jest to przypadek tego, kto ani się nie ochrzcił, ani nie chce się ochrzcić. Taka postawa u osób, które osiągnęły wiek dojrzałości oznacza lekceważenie sakramentu. I w konsekwencji, ci którzy z tej racji nie są ochrzczeni nie mogą wejść do królestwa niebieskiego, ponieważ ani sakramentalnie, ani duchowo nie wcielają się w Chrystusa; a jedynie od Niego pochodzi Zbawienie. Po drugie, może brakować pewnej osobie sakramentu chrztu, ale nie pragnienia go, jak jest w wypadku pragnącego ochrzcić się, którego zaskakuje śmierć przed otrzymaniem sakramentu. Człowiek ten może się zbawić nawet bez chrztu rzeczywistego, przez samo pragnienie sakramentu, pragnienie, które pochodzi z wiary działającej przez miłość, przez którą Bóg, który nie związał swojej władzy z sakramentami widzialnymi, uświęca wewnętrznie tego człowieka” (30).
Bóg nasz Pan, nie odmawia nikomu szczęścia wiecznego i naprzyrodzonego -jest to całkowicie darowane, to nam z żadnego tytułu nie przysługiwało, zwłaszcza po grzechu: Jego wspaniałomyślność jest nieskończona. “Jest rzeczą wiadomą, że ci, co cierpią na nieprzezwyciężoną nieznajomość naszej przenajświętszej religii, a starannie przestrzegają prawa naturalnego i jego przepisów, wykutych przez Boga w sercach wszystkich, i są gotowi być posłusznymi Bogu i prowadzą życie uczciwe i prostolinijne, mogą osiągnąć życie wieczne przez skuteczne działanie światła bożego i łaskę” (31).
Tylko Bóg wie, co się dzieje w sercu każdego człowieka i On nie traktuje dusz jako masy, tylko każdą indywidualnie. Nikomu na tej ziemi nie przysługuje prawo sądzenia o zbawieniu czy potępieniu wiecznym w jakimś konkretnym przypadku.
10.
Ale nie zapominajmy, że sumienie może z własnej winy ulec spaczeniu, stwardnieć w grzechu i opierać się zbawczemu działaniu Boga. Stąd potrzeba głoszenia nauki Chrystusowej, prawd wiary i norm moralnych; i stąd także potrzeba Sakramentów, ustanowionych przez Jezusa Chrystusa jako narzędzie przyczynowe Jego łaski (32) i środek na nędzę spowodowaną stanem naszej upadłej natury (33). Wynika z tego, że korzystne jest częste przystępowanie do spowiedzi i Komunii Eucharystycznej.
Stąd też, jasno skonkretyzowana przez rady Św. Pawła, ogromna odpowiedzialność wszystkich w Kościele, a szczególnie pasterzy: “Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, w porę wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią- będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom” (34).
Czas próby
11.
Nie potrafię powiedzieć, ile razy spełniły się te prorocze słowa Apostoła. Ale tylko ślepy nie zauważyłby, że obecnie sprawdzają się prawie co do joty. Odrzuca się wymogi przykazań Prawa Bożego i Kościelnego, wypacza się sens błogosławieństw, napełniając je treścią polityczno-społeczną. I ten, kto stara się być pokornym, łagodnym, czystego serca, jest traktowany jako ignorant albo zacofany prymitywny obserwant. Nie wytrzymuje się jarzma czystości i wymyśla się tysiąc sposobów, aby ominąć boskie przepisy Chrystusa.
Jest pewien symptom, który zawiera w sobie wszystkie pozostałe: zamysł zmiany nadprzyrodzonych celów Kościoła. Przez sprawiedliwość niektórzy nie rozumieją już życia w świętości, tylko określoną walkę polityczną, mniej lub więcej pokrewną marksizmowi, co nie jest do pogodzenia z wiarą chrześcijańską. Wyzwolenie nie oznacza dla nich podjęcia osobistych zmagań w ucieczce od grzechu, tylko zadanie ludzkie, które może być szlachetne i słuszne samo w sobie, ale dla chrześcijanina pozbawione jest sensu, jeżeli oznacza zniszczenie tego, co jedynie jest potrzebne (35) – zbawienia wiecznego dusz, każdej pojedynczo.
12.
Z powodu ślepoty spowodowanej odejściem od Boga: “ten lud czci mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode mnie” (36), tworzy się obraz Kościoła, który nie ma żadnego związku z tym, który założył Chrystus. Nawet Święty Sakrament Ołtarza – odnowa Ofiary dokonanej na Kalwarii – jest profanowany, albo redukowany do zwykłego symbolu, który zwą komunią ludzi między sobą. Co stałoby się z duszami, gdyby Nasz Pan nie był oddał się za nas aż do ostatniej kropli Swojej drogocennej Krwi! Jak to jest możliwe, że się wzgardzą tym nieustannym cudem realnej obecności Chrystusa w Tabernakulum? Pozostał, abyśmy z Nim obcowali, abyśmy Go uwielbiali, abyśmy poznawszy przedsmak przyszłej chwały raz i na zawsze zdecydowali się iść Jego śladami.
Czasy te są czasami próby i winniśmy błagać Pana, wołaniem nieustannym (37), aby je skrócił, aby spojrzał miłosiernie na swój Kościół i udzielił na nowo nadprzyrodzonego światła duszom pasterzy i duszom wszystkich wiernych. Nie ma powodu, aby Kościół starał się schlebiać ludziom, ponieważ ludzie – ani pojedynczo, ani zbiorowo – nigdy nie dadzą zbawienia wiecznego. Jedynym, który zbawia jest Bóg.
Synowska miłość Kościoła
13.
Trzeba dzisiaj głośno powtórzyć słowa św. Piotra do dostojników w Jerozolimie: “On jest kamieniem, odrzuconym przez was budujących, tym, który stał się głowicą węgła. I niema w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (38).
Tak mówił pierwszy Papież – opoka, na której Chrystus zbudował swój Kościół – powodowany swoim synowskim nabożeństwem do Pana i swoją troską o całą trzódkę, która została mu powierzona. Od niego i od reszty Apostołów nauczyli się pierwsi chrześcijanie kochać z całego serca Kościół.
A widzieliście z jakim brakiem miłosierdzia mówi się codziennie o naszej Świętej Matce-Kościele? Jakąż ulgę i radość przynosi czytanie żarliwych wyznań gorącej miłości do Kościoła Chrystusowego Ojców Kościoła! “Kochajmy Pana, Boga Naszego; kochajmy Jego Kościół – pisze św. Augustyn. Jego jako Ojca, jego Kościół jako Matkę. Niech nikt nie mówi: tak, chodzę jeszcze do bożków, radzę się opętanych i czarnoksiężników, ale nie opuszczam Kościoła Bożego, jestem katolikiem. Możecie być jeszcze zjednoczeni z Matką, ale obrażacie Ojca. Ktoś inny mógby powiedzieć: Broń Boże; nie radzę się czarowników, nie wypytuję opętanych, nie słucham przepowiedni świętokradzkich, nie chodzę adorować demonów, nie służę bogom z kamienia, ale jestem z partii Donata. Na co przyda się nie obrażać Ojca, jeżeli On pomści Matkę, którą obrażacie?” (39) Św. Cyprian zadeklarował krótko: “nie może mieć Boga za Ojca, kto nie ma Kościoła za Matkę” (40).
Dzisiaj wielu nie chce słuchać prawdziwej nauki o Świętej Matce, Kościele. Niektórzy pragną przekształcić instytucję, występują z szaleńczym pomysłem wprowadzenia do Mistycznego Ciała Chrystusa demokracji w stylu takim, jak się ją pojmuje w społeczności cywilnej albo, prawdę rzekłszy, w stylu, w którym zamierza się, aby była wprowadzona: wszyscy równi we wszystkim. I nie chcą zrozumieć, że z boskiego postanowienia, Kościół składa się z Papieża, biskupów, księży, diakonów i świeckich. Chrystus chciał, aby tak właśnie było.
14.
Kościół, z woli bożej, jest instytucją hierarchiczną. “Społecznością hierarchicznie zorganizowaną” – nazywa go Sobór Watykański II (41), gdzie “ministrowie mają władzę sakralną” (42). Hierarchia nie tylko jest w zgodzie z wolnością, ale pozostaje w służbie wolności dzieci Bożych (43).
Pojęcie demokracji nie ma sensu w Kościele, który – powtarzam – jest hierarchiczny z bożej woli. Ale hierarchia oznacza władanie święte i ład sakralny, w żadnym wypadku samowładztwo ludzkie, czy nieludzki despotyzm. W Kościele Pan zarządził ład hierarchiczny, który nie przerodzi się w tyranię, ponieważ sama władza jest służbą, tak, jak jest nią posłuszeństwo.
W Kościele jest równość: raz ochrzczeni wszyscy jesteśmy równi, ponieważ jesteśmy dziećmi tego samego Boga, naszego Ojca. Na skutek chrztu nie ma jakiejkolwiek różnicy między Papieżem i najmniejszym, który się wciela do Kościoła. Ale ta powszechna równość nie zawiera możliwości zmiany istoty Kościoła w tym, co zostało postanowione przez Chrystusa. Z oczywistej woli bożej mamy różnorodność funkcji, stosownych do otrzymanych zdolności, niezatarty charakter święceń udzielanych księżom w Sakramencie Kapłaństwa. Na szczycie tego porządku jest następca Piotra i z nim, i pod nim, wszyscy biskupi: ze swoją potrójną misją uświęcania, rządzenia i nauczania.
15.
Darujcie mi uporczywe naleganie, prawd wiary i moralności nie ustala się większością głosów: stanowią depozyt wiary – depositum fidei – oddany przez Chrystusa wszystkim wiernym i powierzony w swoim wykładzie i miarodajnej nauce, Nauczycielskiej Władzy Kościoła.
Byłoby błędem myśleć że, skoro ludzie nabyli być może większą świadomość więzów solidarności, które ich łączą wzajemnie, powinno się zmodyfikować tożsamość Kościoła, aby go zaktualizować. Czasy nie należą do ludzi, niezależnie czy sąoni w Kościele, czy też poza nim; czasy należądo Boga, który jest Panem historii. I Kościół może dać zbawienie duszom tylko wtedy, jeśli pozostaje wiernym Chrystusowi w swoim założeniu, w swoich dogmatach, w swojej moralności.
Odrzućmy więc myśl, że Kościół – zapominając o kazaniu na górze – szuka szczęścia ludzi na ziemi, ponieważ wiemy, że jego jedynym zadaniem jest prowadzenie dusz do chwały wiecznej w raju; odrzućmy wszelkie rozwiązania naturalistyczne, które nie doceniają pierwszorzędnej roli łaski bożej; odrzućmy opinie materialistyczne, które usiłują zatrzeć znaczenie duchowych wartości w życiu człowieka; odrzućmy na równi teorie sekularyzujące, które starają się identyfikować cele Kościoła Bożego z celami ziemskich państw, mieszając istotę, instytucje i działania o cechach przypominających w jakiś sposób te, które obserwujemy w społeczeństwie ziemskim.
Przepaść mądrości Bożej
16.
Przypomnijcie sobie rozważania św. Pawła, które czytaliśmy w liście: “O, głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Lub kto Go pierwszy obdarował, aby nawzajem otrzymać odpłatę? Albowiem z Niego, i przez Niego, i dla Niego wszystko. Jemu chwała na wieki. Amen” (44). Jakże nędzne są w świetle słów Bożych ludzkie próby zmieniania tego, co Bóg postanowił!
Nie taję, że pewna niezwykła właściwość człowieka rozlewa się dziś na wszystkie strony: nie osiągnąwszy nic przeciw Bogu, wyładowuje się na drugim człowieku, jest strasznym instrumentem zła, okazją i bodźcem popychającym do grzechu, siewcą tego zamieszania, które prowadzi do tego, że popełnia się czyny same w sobie złe, przedstawiając je jako dobre.
Zawsze istniała ignorancja, ale teraz ignorancja najbardziej brutalna w rzeczach wiary i moralności stroi się nieraz w głośne imiona rzekomo teologiczne. Dlatego zadanie dane przez Chrystusa jego Apostołom – dopiero co słyszeliśmy je w Ewangelii – nabiera, jeśli można tak powiedzieć, przynaglającej aktualności: “idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (45). Nie możemy być głusi, nie wolno nam siedzieć z założonymi rękami, zamykać się w sobie. Stańmy, na Boga, do walki, do wielkiej rozprawy o pokój, równowagę ducha, doktrynę!
17.
Mamy być wyrozumiali, okrywać wszystko serdecznym płaszczem dobroci. Dobroci, która utwierdzi nas w wierze, pomnoży naszą nadzieję i uczyni nas mocnymi, zdolnymi powiedzieć głośno, że Kościół nie jest tym obrazem, który proponują niektórzy. Kościół jest z Boga i zmierza do jednego celu: zbawienia dusz. Zbliżmy się do Pana, rozmawiajmy z Nim twarzą w twarz w modlitwie, prośmy Go o przebaczenie naszych nędz osobistych i uczyńmy zadośćuczynienie za nasze grzechy i grzechy innych ludzi, którzy być może – w tej atmosferze zamieszania – nie zdają sobie sprawy, jak ciężko obrażają Boga. W dzisiejszej Mszy św., w bezkrwawym odnowieniu krwawej ofiary Kalwarii, Jezus – Kapłan i Ofiara – oddaje się za grzechy ludzi. Obyśmy nie zostawili Go w osamotnieniu, niech wznieci się w piersi naszej gorące pragnienie bycia z Nim u stóp Krzyża; niech wzmaga się nasze wołanie do Ojca, Boga miłosiernego, by przywrócił pokój światu, pokój Kościołowi, pokój sumieniom.
Gdy tak uczynimy, spotkamy – pod Krzyżem – Najświętszą Maryję Pannę, Matkę Boga i Matkę naszą. Prowadzeni Jej błogosławioną ręką dojdziemy do Jezusa, a przez Niego do Ojca i Ducha Świętego.
bł. Josemarla Escriva de Balaguer
Pismo Poświęcone Fronda nr 7 (1996)
* Kazanie wygłoszone 28 V 1972 r. na uroczystość Trójcy Przenajświętszej. Niniejszy tekst jest fragmentem książki: bł. Josemaria Escriva de Balaguer “Kochać Kościół”, Wydawnictwo Św. Jacka, Katowice
Przypisy:
1. ŚW. CYPRIAN, De oratione dominica, 23 (PL 4, 553).
2. ŚW. AUGUSTYN, Enchiridion, 56,15 (PL 40, 259).
3. Credo Mszy św.
4. ŚW. JAN DAMASCEŃSKI, Adversum Icon., 12 (PG 96, 1358 D).
5. Por. Mt28, 20.
6. Ecclesia, quae iam concepta, ex latere ipso secundi Adami velut in cruce dormientis orta erat, sese in lucern hominum insigni modo primitus dedit die celeberrima Pentecostes. Ipsaąue die beneficia sua Spiritus Sanctus in mystico Christi Corpore prodere coepit. LEON XIII, Enc. Divinum illud munus, AAS 29, s. 648.
7. Pwt32, 10.
8. PAWEŁ VI, Przemówienie, 23 VI 1966.
9. ŚW. AUGUSTYN, Enarrationes in Psalmos, 103,2,5 (PL 37,1353).
10. Ef4, 11-12.
11. Rzl2, 5. 12 Koi 1, 18.
13. ŚW. AUGUSTYN, Enarrationes in Psalmos, 56, 1 (PL 36, 662).
14. LEON XIII, Enc. Satis cognitum, AAS 28, s. 710.
15 Tamże, s. 724.
16 Tamże, s. 712-713.
17. Ef 1,22-23.
18. Ef 1, 10.
19. Ef 1,4.
20. 1 Tym 2, 4.
21. J 20, 21.
22. Mt28, 18-20.
23. Mk 16, 16.
24. ORYGENES, In Jesu nave hom„ 5, 3 (PG 12, 841).
25. ŚW. CYPRIAN, De catholicae Ecclesiae unitate, 6 (PL 4, 503).
______________________________________________________________________________________________________________
***
KOMUNIĘ ŚWIĘTĄ PRZYJMUJEMY Z NALEŻNYM USZANOWANIEM DO UST
ALBO NA RĘKĘ – WTEDY CIAŁO PAŃSKIE SPOŻYWAMY W OBECNOŚCI KAŁANA.
PRZYJMUJĄC KOMUNIĘ ŚWIĘTĄ – NA SŁOWA KAPŁANA: CIAŁO CHRYSTUSA – ODPOWIADAMY: AMEN.
*************************************************************************************************
Co oznacza nasze „Amen”, które wypowiadamy podczas Komunii św. przyjmując „Ciało Chrystusa”?
Kapłanowi, który rozdając Eucharystię mówi tobie: „Ciało Chrystusa”, odpowiadasz: „Amen” – to znaczy uznajesz łaskę i zaangażowanie, jakie pociąga za sobą stanie się Ciałem Chrystusa. Gdy przyjmujesz bowiem Eucharystię, stajesz się Ciałem Chrystusa. To bardzo piękne! Komunia, jednocząc nas z Chrystusem, wyrywając z naszego egoizmu, otwiera nas i jednoczy ze wszystkimi, którzy są jedno w Nim. Oto cud Komunii Świętej: stajemy się Tym, Którego otrzymujemy!
Benedykt XVI –Jan Paweł II – Wielki Tydzień 2004
______________________________________________________________________________________________________________
“TEN, KTO MNIE SPOŻYWA, BĘDZIE ŻYŁ PRZEZE MNIE” (J 6,57)
„Wiara Kościoła jest istotową wiarą eucharystyczną, a więc sakramentalną, i karmi się ona w szczególny sposób przy stole Eucharystii”. (papież Benedykt XVI)
______________________________________________________________________________________________________________
MODLITWA ANIOŁA Z FATIMY
“O mój Boże, wierzę w Ciebie, wielbię Cię, ufam Tobie i kocham Cię!
Błagam Cię o przebaczenie dla tych, którzy w Ciebie nie wierzą,
nie wielbią Cię, nie ufają Tobie i Ciebie nie kochają!”
“Trójco Przenajświętsza, Ojcze, Synu i Duchu Święty,
uwielbiam Cię w najgłębszej pokorze, ofiarując najdroższe Ciało i Krew,
Duszę i Bóstwo Pana naszego Jezusa Chrystusa,
obecne na wszystkich ołtarzach świata jako wynagrodzenie za zniewagi,
świętokradztwa i obojętność jakimi jest On obrażany.
I przez nieskończone zasługi Jego Najświętszego Serca i Niepokalanego Serca Maryi,
proszę Ciebie o łaskę nawrócenia biednych grzeszników”. Amen.
***************
OBJAWIENIA ANIOŁA PORTUGALII
Rok przed objawieniami Najświętszej Maryi Panny trójka pastuszków: Łucja, Franciszek i Hiacynta – Łucja de Jesus dos Santos i jej kuzyni Franciszek i Hiacynta Marto – mieszkająca w wiosce Aljustrel, należącej do parafii fatimskiej – miała trzy objawienia Anioła Portugalii, zwanego też Aniołem Pokoju.
Pierwsze zjawienie się Anioła
Pierwsze objawienie Anioła miało miejsce wiosną lub latem 1916 roku, przed grotą przy wzgórzu Cabeço, w pobliżu Aljustrel, i miało, zgodnie z opowiadaniem siostry Łucji, następujący przebieg:
Bawiliśmy się przez pewien czas, gdy nagle silny wiatr zatrząsł drzewami, co skłoniło nas do popatrzenia, co się dzieje, ponieważ dzień był pogodny. Wtedy ujrzeliśmy w oddali, nad drzewami rozciągającymi się ku wschodowi, światło bielsze od śniegu, w kształcie przezroczystego młodego mężczyzny, jaśniejszego niż kryształ w promieniach słońca.
W miarę jak się przybliżał, mogliśmy rozpoznać jego postać: młodzieniec w wieku około 14–15 lat, wielkiej urody. Byliśmy zaskoczeni i przejęci. Nie mogliśmy wypowiedzieć ani słowa.
Gdy tylko zbliżył się do nas, powiedział:
– Nie bójcie się. Jestem Aniołem Pokoju. Módlcie się ze mną.
I klęcząc nachylił się, aż dotknął czołem ziemi. Pobudzeni nadprzyrodzonym natchnieniem, naśladując Anioła, zaczęliśmy powtarzać jego słowa:
– O Mój Boże, wierzę w Ciebie, wielbię Cię, ufam Tobie i kocham Cię. Błagam Cię o przebaczenie dla tych, którzy nie wierzą w Ciebie, nie wielbią Cię, nie ufają Tobie i nie kochają Cię.
Po trzykrotnym powtórzeniu tych słów podniósł się i powiedział:
– Módlcie się tak. Serca Jezusa i Maryi uważnie słuchają waszych próśb.
I zniknął. Atmosfera nadprzyrodzoności, jaka nas ogarnęła, była tak silna, że przez dłuższy czas prawie nie zdawaliśmy sobie sprawy z naszego własnego istnienia, pozostając w tej samej pozycji, w której nas Anioł zostawił, i powtarzając ciągle tę samą modlitwę. Obecność Boga była tak silna i tak dogłębna, że nie ośmieliliśmy się nawet odezwać do siebie. Następnego dnia jeszcze czuliśmy się ogarnięci tą atmosferą, która znikała bardzo powoli.
Żadne z nas nie zamierzało mówić o tym zjawieniu, ale zachować je w tajemnicy. Taka postawa sama się narzucała. Było to tak dogłębne, że nie było łatwo powiedzieć o tym choćby słowa. Zjawienie to zrobiło na nas większe wrażenie, chyba dlatego, że było pierwsze.
Drugie zjawienie się Anioła
Po raz drugi Anioł pojawił się latem 1916 roku, przy studni domu Łucji, blisko której bawiły się dzieci. Oto jak siostra Łucja opowiada to, co Anioł powiedział jej samej i jej kuzynom:
– Co robicie? Módlcie się! Módlcie się dużo! Przenajświętsze Serca Jezusa i Maryi chcą okazać przez was miłosierdzie. Ofiarowujcie nieustannie modlitwy i umartwienia Najwyższemu.
– Jak mamy się umartwiać? – zapytałam.
– Z wszystkiego, co możecie, zróbcie ofiarę Bogu jako akt zadośćuczynienia za grzechy, którymi jest obrażany, i jako uproszenie nawrócenia grzeszników. W ten sposób sprowadźcie pokój na waszą Ojczyznę. Jestem Aniołem Stróżem Portugalii. Przede wszystkim przyjmijcie i znoście
z pokorą i poddaniem cierpienia, które Bóg wam ześle.
I zniknął. Te słowa Anioła wyryły się w naszych umysłach jak światło, które pozwoliło nam zrozumieć, kim jest Bóg, jak nas kocha, jak chciałby być kochany. Pozwoliły nam również pojąć wartość umartwienia, jak ono Bogu jest miłe i jak dzięki niemu nawracają się grzesznicy.
Trzecie zjawienie się Anioła
Trzecie objawienie miało miejsce końcem lata i początkiem jesieni 1916 roku. Także i tym razem w grocie Cabeço. Potoczyło się ono, zgodnie z opisem siostry Łucji, w następujący sposób:
Gdy tylko tam przyszliśmy, padliśmy na kolana i dotknąwszy czołami ziemi, poczęliśmy powtarzać słowa modlitwy Anioła: „O Mój Boże wierzę w Ciebie, wielbię Cię, ufam Tobie i kocham Cię etc.!”
Nie pamiętam, ile razy powtórzyliśmy tę modlitwę, kiedy ujrzeliśmy błyszczące nad nami nieznane światło. Powstaliśmy, aby zobaczyć, co się dzieje, i ujrzeliśmy Anioła trzymającego kielich w lewej ręce, nad którym unosiła się hostia, z której spływały krople krwi do kielicha. Zostawiwszy kielich i hostię zawieszone w powietrzu, Anioł uklęknął z nami i trzykrotnie powtórzyliśmy z nim modlitwę:
– Przenajświętsza Trójco, Ojcze, Synu, Duchu Święty, wielbię Cię z najgłębszą czcią i ofiaruję Ci najdroższe Ciało, Krew, Duszę i Bóstwo Jezusa Chrystusa, obecnego we wszystkich tabernakulach świata, jako przebłaganie za zniewagi, świętokradztwa i zaniedbania, którymi jest On obrażany! Przez nieskończone zasługi Jego Najświętszego Serca i Niepokalanego Serca Maryi błagam Cię o nawrócenie biednych grzeszników.
Następnie powstając, wziął znowu w rękę kielich i hostię.
Hostię podał mnie, a zawartość kielicha dał do wypicia Hiacyncie i Franciszkowi, jednocześnie mówiąc:
– Przyjmijcie Ciało i pijcie Krew Jezusa Chrystusa straszliwie znieważanego przez niewdzięcznych ludzi. Wynagradzajcie zbrodnie ludzi i pocieszajcie waszego Boga.
Potem znowu schylił się aż do ziemi, powtórzył wspólnie z nami trzy razy tę samą modlitwę: „Przenajświętsza Trójco… etc.” i zniknął.
Natchnieni nadprzyrodzoną siłą, która nas ogarniała, naśladowaliśmy Anioła we wszystkim, to znaczy uklękliśmy czołobitnie jak on i powtarzaliśmy modlitwy, które on odmawiał. Siła obecności Boga była tak intensywna, że niemal zupełnie nas pochłaniała i unicestwiała. Wydawała się pozbawiać nas używania cielesnych zmysłów przez długi czas. W ciągu tych dni wykonywaliśmy nasze zewnętrzne czynności, jakbyśmy byli niesieni przez tę samą nadprzyrodzoną istotę, która nas do tego skłaniała.
Spokój i szczęście, które odczuwaliśmy, były bardzo wielkie, ale tylko wewnętrzne, całkowicie skupiające duszę w Bogu. A również osłabienie fizyczne, które nas ogarnęło, było wielkie.
Nie wiem, dlaczego objawienia Matki Bożej wywołały w nas zupełnie inne skutki. Ta sama wewnętrzna radość, ten sam spokój i to samo poczucie szczęścia, ale zamiast tego fizycznego osłabienia, pewna wzmożona ruchliwość. Zamiast tego unicestwienia w Bożej obecności, wielka radość. Zamiast trudności w mówieniu, pewien udzielający się entuzjazm. Lecz pomimo tych uczuć odczuwałam natchnienie, aby milczeć, zwłaszcza o niektórych rzeczach. Podczas przesłuchań czułam wewnętrzne natchnienie, które mi wskazywało odpowiedzi, aby nie odbiegając od prawdy, nie ujawniać tego, co wtenczas powinnam była ukryć.
Objawienia Anioła w roku 1916 poprzedzone były trzema innymi wizjami. W okresie między kwietniem a październikiem 1915 roku, Łucja wraz z trzema innymi dziewczynkami, Marią Rosą Matias, Teresą Matias i Marią Justiną, ujrzały, z tego samego wzgórza Cabeço, ponad lasem znajdującym się w dolinie, zawieszony w powietrzu jakiś obłok bielszy od śniegu, przezroczysty,
w kształcie ludzkiej postaci. Była to postać, jakby ze śniegu, którą promienie słoneczne czyniły nieco przezroczystą. Jest to opis samej siostry Łucji.
z książki: “Fatima – orędzie tragedii czy nadziei?” autorstwa A. Borellego
______________________________________________________________________________________________________________
______________________________________________________________________________________________________________
ŻYWY RÓŻANIEC
Aby Matka Boża była coraz bardziej znana i miłowana!
„Różaniec Święty, to bardzo potężna broń.
Używaj go z ufnością, a skutek wprawi cię w zdziwienie”.
(św. Josemaria Escriva do Balaguer)
***
INTENCJA ŻYWEGO RÓŻAŃCA
NA MIESIĄC MARZEC 2023
Intencja papieska:
*Módlmy się za tych, którzy cierpią z powodu zła wyrządzonego im przez członków wspólnoty kościelnej, aby właśnie w Kościele znaleźli konkretną odpowiedź na swój ból i swoje cierpienia.
więcej informacji – Vaticannews.va: Papieska intencja
Intencje Polskiej Misji Katolickiej w Glasgow:
* za naszych kapłanów, aby dobry Bóg umacniał ich w codziennej posłudze oraz o nowe powołania do kapłaństwa i życia konsekrowanego.
* za papieża Franciszka, aby Duch Święty prowadził go, a św. Michał Archanioł strzegł.
* Co zrobić, aby Wielkopostne wołanie do nawrócenia nie zniechęciło mnie? Przecież tyle razy słyszałem już ten Głos. Dlatego proszę Cię Panie, abyś dał mi odwagę otworzyć oczy i zobaczyć drogę, którą idę a która prowadzi z Jerozolimy do Emaus. W moim upadaniu nie mam wątpić, ale nieustannie powstawać. I to jest możliwe tylko dzięki Tobie, Panie, który jesteś nieustanną Obecnością a moje oczy tak często są jeszcze na “uwięzi”. Św. Jan Maria Vianney zwykł mawiać: „Gdybyś naprawdę prosił Pana o nawrócenie, byłoby ci to dane”. Więc proszę – szczerze i z całego serca…
***
Intencja dodatkowa dla Róży Matki Bożej Częstochowskiej (II),
św. Moniki i bł. Pauliny Jaricot:
* Rozważając drogi zbawienia w Tajemnicach Różańca Świętego prosimy Bożą Matkę, która jest również i naszą Matką, aby wypraszała u Syna swego a Pana naszego Jezusa Chrystusa właściwe drogi życia dla naszych dzieci.
*****
25 marca: w Uroczystość Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny członkowie Żywego Różańca mogą uzyskać odpust zupełny .
_________________________________
ŚWIĘCI WYBRANI NA PATRONÓW NASZYCH RÓŻ:
Róża 1 – św.Jana Pawła II
Róża 2 – św. Faustyny
Róża 3 – bł. ks. Jerzego Popiełuszki
Róża 4 – św. Maksymiliana Marii Kolbego
Róża 5 – św. brata Alberta Chmielowskiego
Róża 6 – św. Jadwigi
Róża 7 – bł. ks Michała Sopoćki
Róża 8 – bł. Karoliny Kózkówny
Róża 9 – św. Andrzeja Boboli
Róża 10 – św. Teresy Benedykta od Krzyża
Róża 11 – św. Moniki
Róża 12 – bł. męczenników o. Michała i o. Zbigniewa
Róża 13 – św. Hiacynty i św. Franciszka
Róża 14 – Matki Bożej Częstochowskiej I
Róża 15 – Matki Bożej Częstochowskiej II
Róża 16 – Matki Bożej Gietrzwałdzkiej
Róża 17 – Matki Bożej Miłosierdzia
Róża 18 – Matki Bożej Różańcowej
Róża 19 – bł. kardynała Stefana Wyszyńskiego
Róża 20 – bł. Paulina Jaricot
Róża 21 – św. Filomena
_____________________________________________________________________________
Tajemnice Różańcowe wraz intencjami zostały wysłane na maila we wtorek 28 lutego: e-rozaniec@kosciol.org (jeśli ktoś nie otrzymał, bardzo proszę o kontakt z Zelatorem Róży, albo na adres: rozaniec@kosciolwszkocji.org)
Na stronie Żywego Różańca: zr.kosciol.org – znajdują się intencje, Tajemnice Różańcowe, Patroni Róż oraz ogłoszenia.
___________________________________________________________________________________________
Odpusty dla odmawiających różaniec
„Wiedz, że jakiekolwiek są już liczne odpusty udzielone Mojemu Różańcowi, Ja ubogacę go jeszcze więcej na każdą pięćdziesiątkę „Zdrowaś Maryja” dla tych, którzy będą go odmawiali bez grzechu śmiertelnego i pobożnie na kolanach. Każdemu zaś, kto wytrwa w odmawianiu go rozmyślając jego piętnaście tajemnic, uproszę jako nagrodę za tak dobrą przysługę, aby w końcu życia zostały mu całkowicie odpuszczone winy i kara za wszystkie jego grzechy… Niech ci się to nie wydaje niemożliwe, ponieważ łatwo Mi jest to uczynić, gdyż jestem Matką Króla Niebios, tego, który nazywa Mnie Pełną łaski; jeżeli więc jestem nią wypełniona, to mogę ją rozdzielać i udzielę jej obficie Moim drogim synom”. (MB do bł. Alana de Rupe)
Czym jest odpust?
Zgodnie z nauczaniem Kościoła: „Odpust jest to darowanie przed Bogiem kary doczesnej za grzechy, zgładzone już co do winy. Dostępuje go chrześcijanin odpowiednio usposobiony i pod pewnymi, określonymi warunkami, za pośrednictwem Kościoła, który jako szafarz owoców odkupienia rozdaje i prawomocnie przydziela zadośćuczynienie ze skarbca zasług Chrystusa i świętych.
(…). Każdy wierny może uzyskać odpusty dla siebie lub ofiarować je za zmarłych” (KKK 1471).
„Przebaczenie grzechu i przywrócenie komunii z Bogiem pociągają za sobą odpuszczenie wiecznej kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne. Chrześcijanin powinien starać się, znosząc cierpliwie cierpienia i różnego rodzaju próby, a w końcu godząc się spokojnie na śmierć, przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech. Powinien starać się przez dzieła miłosierdzia i miłości, a także przez modlitwę i różne praktyki pokutne uwolnić się całkowicie od «starego człowieka» i «przyoblec człowieka nowego»” (KKK 1473).
a) Odpust zupełny – uwalnia od wszystkich kar doczesnych, należnych za grzechy odpuszczone co do winy w sakramencie pokuty.
b) Odpust cząstkowy – darowanie części kary doczesnej.
„Przez odpusty wierni mogą otrzymać dla siebie, a także dla dusz w czyśćcu, darowanie kar doczesnych, będących skutkiem grzechów” (KKK 1498).
Kiedy uzyskujemy odpust różańcowy?
Odpust zupełny możemy uzyskać wówczas, gdy modlitwę różańcową odmawiamy:
• w kościele,
• w miejscu publicznych modlitw,
• w rodzinnym gronie,
• w zakonnej wspólnocie,
• w pobożnym stowarzyszeniu.
Gdy modlitwie różańcowej towarzyszą inne okoliczności, Kościół wtedy mówi o udzieleniu odpustu cząstkowego.
Warunki, które należy wypełnić dla uzyskania odpustu zupełnego:
1. Odmówić w całości przynajmniej jedną z czterech części różańca (pięć tajemnic określonej części).
2. Medytacji nad tajemnicami różańcowymi musi towarzyszyć modlitwa ustna.
3. Podczas publicznego odmawiania różańca muszą być – w sposób dla danego miejsca właściwy – zapowiadane poszczególne tajemnice. W przypadku gdy modlitwę różańcową odmawiamy sami, wystarcza, że recytujemy modlitwy i że towarzyszy temu rozważanie stosownych tajemnic. Ważne jest, byśmy nie przerywali modlitwy, nim ją skończymy*
Pozostałe warunki dla uzyskania każdego odpustu zupełnego:
• Być w stanie łaski uświęcającej; a jeśli trzeba, przystąpić do sakramentu pokuty.
• Przyjąć Komunię świętą.
• Wykluczyć wszelkie przywiązanie do grzechu, nawet powszedniego, tzn. tolerowanie u siebie złych przyzwyczajeń lub dobrowolne trwanie w jakimś nałogu.
• Wykonać z pobożnością dzieło obdarzone odpustem.
• Odmówić modlitwę w intencjach Ojca Świętego (np. Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo).
Odpust zupełny można uzyskać tylko jeden raz w ciągu dnia, a cząstkowy – kilka razy dziennie. Należy wzbudzić intencję uzyskania odpustu. Odpusty możemy uzyskać dla siebie lub za zmarłych. Nie można ich przekazać żyjącym.
za: http://parafia.prabuty.pl/
*„Dla uzyskania odpustów za odmawianie Różańca świętego, kiedyś należało odmawiać przynajmniej jedną trzecią część w całości, bez przerywania. Tylko członkowie wpisani do bractwa mieli przywilej i to jedynie przy odmawianiu obowiązującego w ciągu tygodnia różańca, że mogli oddzielać jeden dziesiątek od drugiego, bez względu na czas między jednym dziesiątkiem a drugim. Jednak św. Pius X zezwolił na to wszystkim wiernym. Dzisiaj więc wszyscy mogą zyskiwać odpusty różańcowe, odmawiając nawet każdy dziesiątek oddzielnie... Dlatego nikt nie może twierdzić, że brak mu czasu na częste, a nawet codzienne odmówienie chociażby jednej cząstki Różańca”. (o. Ludwik Fanfani OP) – za: https://rozaniec.maryjni.pl/
______________________________________________________________________________________________________________
Ja trzymam różaniec – Maryja mnie
… zwrócenie się ku Matce Bożej, aby od Niej czerpać wzór i duchowe siły.
… zastanówmy się nad sensem i znaczeniem Różańca.
*****
Pamiętasz swój pierwszy różaniec? Pewnie z utęsknieniem czekałeś na moment, gdy w czasie przygotowań do I Komunii św. otrzymasz go z książeczką i medalikiem. Być może twój dziecięcy wzrok nie potrafił jeszcze wtedy wznieść się ponad ziemskie piękno koralików i schludnego futerału. I może nawet do dziś po prostu „nie czujesz” Różańca. Nie martw się. Św. Tereskę nużył i nie od razu umiała odkryć jego piękno. Bo z Różańcem jest jak z drzewem. Nie zachwycasz się samym pniem. Mimo że jest najważniejszy, to sam w sobie jest nudny. W podziw wprawia nas dopiero widok owoców. Różaniec również zachwyci cię dopiero wtedy, gdy po czasie zobaczysz jego owoce.
Precz z nudą!
Czy powtarzanie tych samych formułek na okrągło, przez pół godziny, nie jest bezsensownym i nudnym klepaniem? Bezsensowne to nie jest na pewno. A nudę da się pokonać. Po pierwsze – warto się wyleczyć z tego specyficznego rodzaju „stresu”, w jaki sami siebie wpędzamy: „muszę kontrolować uciekające myśli”, „muszę się skupić tylko na wypowiadanych słowach”. Stop! A kto tak każe? Gdzie znalazłeś nakaz bezwzględnego koncentrowania całej uwagi wyłącznie na kolejnych słowach „zdrowaśki”? Nie wymagaj od siebie myślenia o każdym słowie wypowiadanych formuł. One mają ci pomóc wejść w prawdziwą modlitwę. Modlitwę sercem. Regularnie wypowiadane słowa mają je „ukołysać”, by zaczęło medytować! Tak! Bo Różaniec to modlitwa medytacyjna! Tutaj chodzi o rozważanie konkretnych tajemnic, jakby przy „melodii” powtarzanych słów. Mam się skupiać na kolejnych tajemnicach, a nie na kolejnych „paciorkach”. Sens i piękno Różańca nie polega na panicznym skupianiu uwagi na nim samym, ale na „dostrojeniu serca”. Dzięki niemu dusza staje się otwarta na rozważanie prawd z życia Jezusa i Maryi, a po czasie zaczyna z nich czerpać mądrość do własnego życia.
Co to znaczy „rozważać”?
Modlitwa „Zdrowaś Maryjo” jest jak sama Matka Boża: pokorna, a niesłychanie potężna. Ma niezwykłą właściwość: potrafi koić duszę, wyciszać serce i skupiać uwagę na rozważanych tajemnicach. Żeby głęboko je rozważać, warto sobie pomóc gotowymi tekstami. Czyta się je przed każdą „dziesiątką”. Gdzie je znaleźć? Najlepsza jest Biblia. Znajdziesz w Ewangelii fragmenty pasujące do każdej tajemnicy. Piękniejszych rozważań nie ma. Poza tym połączenie owej „modlitwy otwartego serca” ze Słowem Bożym jest dla duszy jak skondensowana dawka najbardziej wartościowego pokarmu. Rozważania są też w modlitewnikach albo po prostu w necie i często opierają się nie tylko na Biblii, ale także na tekstach świętych autorów. Po przeczytaniu rozważania zaczynasz daną dziesiątkę. Na ustach masz „Zdrowaś Maryjo”, a w sercu przedłuża się spotkanie z Jezusem, tyle że już bez kartki. Rozważanie ma dać ci impuls. Resztę zrobi twoje serce, kołysane rytmem powtarzanych słów.
Nie dobranocka, lecz kołysanka
Różaniec możesz mówić lub śpiewać. Samemu albo wspólnie. Głośno albo szeptem. Tradycyjnie bądź „z dopowiedzeniami”. Niezależnie od formy – na pewno podziała na osoby, które omadlasz, i na ciebie, który się modlisz. Zawsze, gdy trzymasz różaniec w ręku, wiedz, że ciebie za rękę trzyma Maryja. A tam, gdzie jest Ona, zawsze wylewa się łaska. I zawsze zstępuje Duch Święty, który jest Dawcą pokoju i mądrości. Nie bój się, gdy w czasie modlitwy nagle się „rozproszysz” i przed oczami staną ci aktualne problemy czy bliskie osoby. O to właśnie chodzi! Różaniec tak działa. Maryja celowo wydobywa z serca na wierzch to, co je obciąża. I zaczyna to sortować. Porządkuje myśli. Pomaga rozeznać sytuację i podjąć decyzję. Wielu ludzi zaraz po zakończeniu Różańca doświadcza „dziwnego” spokoju. Inni wstając od modlitwy, nagle wiedzą, co mają robić, mimo że nawet nie prosili o jasność w danej sprawie. Gdy więc spostrzeżesz, że na modlitwie atakują cię jakieś myśli o sprawach i ludziach – od razu zanurzaj je w tej modlitwie! Oddawaj Matce Bożej! Uczyń z rozproszeń intencję modlitewną. I pozwól, by ta modlitwa dalej kołysała twoją duszę. To jest właśnie medytacja. Pokój wlewa się do serca. Wnętrze się kołysze, ale ty wcale nie usypiasz.
I promise!
Nie sposób wymienić wszystkich obietnic, jakie do Różańca przywiązuje Maryja. W objawieniach wskazuje na niego jako skuteczne narzędzie nawrócenia człowieka i jego bliskich. Odmawianie Różańca ma moc wyproszenia i zachowania pokoju w świecie. Na różańcu można wymodlić cuda, uzdrowienie, a nawet zatrzymanie wojen. Historia już nieraz potwierdziła nadzwyczajne ingerencje Boga w sprawy omadlane Różańcem. Warto wspomnieć choćby o Hiroszimie, wojnie na Bałkanach czy niedawnym odbiciu kolumbijskiej senatorki Ingrid Betancourt przez wojsko, które do akcji przygotowywało się przez Różaniec! Święci nazywali go „biczem na szatana”, a sam Chrystus powiedział św. Gertrudzie, że „Zdrowaś Maryjo” to „moneta, za którą nabywa się niebo”. Różaniec to taka niebiańska kroplówka, dzięki której za każdą „zdrowaśką” do twojego duchowego organizmu sączy się kolejna kropla mądrości i pokoju. Ten, kto odmawia Różaniec, zmusza diabła do kapitulacji, a siebie i świat na nowo chowa pod płaszcz Maryi.
Módlmy się za wszystkie kobiety, aby Niepokalana była zawsze wzorem do naśladowania w ich życiu i uczyła wiernie trwać przy Chrystusie
ks. Tomasz Podlewski/Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
Oto polski cud różańcowy, który wydarzył się w czasie II wojny światowej
reprod. z „Naszego Dziennika” fot.Robert Sobkowicz
*****
POTĘGA RÓŻAŃCA PRZED WYSTAWIONYM NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
“Różaniec Święty, to bardzo potężna broń. Używaj go z ufnością, a skutek wprawi cię w zdziwienie” (św.Josemaria Escriva do Balaguer).
Działo się to w Polsce w czasie II wojny światowej. Ciągle trzeba o tym mówić, szczególnie młodzieży, co czynili Niemcy w Polsce w czasie II wojny. Jakiej ruinie uległa cała Polska; spalone wioski, miasta, zniszczone fabryki. Ile milionów ludzi zginęło w Polsce w czasie wojny (35 mln Polaków było w 1939r. 23 mln W 1945r.). Ludzie ginęli na frontach wojny, podczas bombardowań miast i wsi, ginęli w obozach koncentracyjnych, więzieniach, byli rozstrzeliwani, wieszani na ulicach, ginęli od mrozu, głodu w obozach śmierci. Pojawienie się żołnierzy niemieckich w jakiejś miejscowości oznaczało śmierć nawet wielu mieszkańców. Bardzo często żołnierze niemieccy, którzy przyjechali do jakiejś miejscowości strzelali do napotkanych na ulicy ludzi tak jak do zwierząt w lesie. Są w Polsce miejscowości, parafie, które straciły nawet do 60 80% mieszkańców.
JEST TYLKO JEDNA PARAFIA W POLSCE, KTÓREJ MIESZKAŃCY NIE ZAZNALI W/W NIESZCZĘŚĆ I TRAGEDII.
Nikt z tej parafii nie zginął w czasie wojny!
Wszyscy żołnierze powrócili z wojny do swoich rodzin!
Przez cały czas wojny, żaden Niemiec nie przekroczył granicy tej parafii!
TO JEST CUD! Jak to się stało, że ta parafia doznała tego cudu?
Parafia ta nazywa się Garnek. Leży w centrum Polski, około 70 km od Warszawy. W 1939r. liczyła 7 tys. mieszkańców. Dnia 1.IX. 1939r. gdy Niemcy zaatakowały Polskę w parafii w/w proboszczem był bardzo mądry i pobożny kapłan. W tym tragicznym dniu w tamtejszym kościele zgromadziło się trochę ludzi na Mszy świętej był to pierwszy piątek miesiąca.
Proboszcz do zgromadzonych w kościele ludzi powiedział wtedy takie słowa: Dziś Niemcy pod wodzą Hitlera zaatakowały Polskę. Hitler to człowiek opętany przez szatana. Hitler wyrządzi straszliwe zło Polsce i całej Europie. Zginą miliony ludzi, Europa ulegnie wielkiemu zniszczeniu. Czy jest jakiś ratunek? Czy możemy uniknąć śmierci, uratować nasze domy, gospodarstwa, zakłady pracy ? Tak, jest ratunek ! Tym ratunkiem jest różaniec przed wystawionym w monstrancji Najświętszym Sakramentem ! Od dzisiaj, aż do końca wojny, (nie wiemy ile będzie trwać ta wojna), każdego dnia w naszym kościele będzie odmawiany Różaniec przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Zapraszam wszystkich każdego dnia na to nabożeństwo.
Wojna trwała 6 lat, Różaniec w kościele trwał 6 lat. Proboszcz podał ludziom godz. nabożeństwa. Na to nabożeństwo ludzie zaczęli przychodzić. Odmawiali cząstkę Różańca (5 tajemnic) po Różańcu proboszcz udzielał błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem. Początkowo ludzi było niewiele, ale w miarę upływu wojny przychodziło coraz więcej. Kościół codziennie był zapełniony ludźmi. Gdy spostrzeżono, jaka jest potęga tego nabożeństwa, tzn. że nikt z tej parafii nie zginął (w innych zginęło już wielu), na Różaniec codziennie gromadziło się tyle ludzi, że kościół nie mógł wszystkich pomieścić!
Nie było w Polsce miejscowości, do której by nie dotarli żołnierze niemieccy w czasie wojny. Nawet do najdalej położonych wiosek, 300 400 km od Warszawy. Docierali nawet do tych wiosek, które nie miały szosy (dojeżdżali końmi), a ta parafia jest w centrum Polski, tak blisko Warszawy. A więc: JAK WIELKA JEST POTĘGA MODLITWY RÓŻAŃCOWEJ W KOŚCIELE PRZED WYSTAWIONYM NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM!
Z tej parafii przed IX 1939r. wielu młodych mężczyzn zostało zmobilizowanych do wojska. Jedni walczyli (we wrześniu 1939r). z Niemcami, inni z Rosjanami. Nikt z nich nie zginął na froncie! Część z nich wróciła do domów po ustaniu walk, część dostała się do niewoli. Jedni byli w obozach niemieckich, inni w rosyjskich, również na dalekiej Syberii. Wszyscy powrócili do swoich rodzin ! A więc cudowną opieką w/w modlitwy zostali otoczeni żołnierze z tej parafii, którzy byli nawet kilkanaście tys. km od niej (Syberia).
Jak to wszystko zrozumieć? Jak to wszystko wytłumaczyć? Można stwierdzić z całą pewnością, że Różaniec w kościele przed wystawionym w monstrancji Najświętszym Sakramentem jest wielką potęgą. Okazał się silniejszy, niż wszystkie bomby, czołgi, armaty, karabiny maszynowe itp. Silniejszy niż cała potęga hitlerowskich Niemiec.
Czy tylko w czasie wojny? A czy dziś nie ma już tej samej mocy, potęgi, skuteczności w innych dziedzinach ludzkiej egzystencji? Wstępną informację podał +ks.Bp Zbigniew Kraszewski na spotkaniu Kapłańskiego Ruchu Maryjnego.
“Różaniec to Credo, które stało się modlitwą” (bł.John Henry Newman).
adonai.pl/Fronda.pl
______________________________________________________________________________________________________________
***
Demon w Watykanie.
Św. Jan Paweł II jako egzorcysta
Św. Jan Paweł II nieraz stawał twarzą w twarz z demonem, zdarzało mu się też poddawać egzorcyzmom przybyłych do Watykanu wiernych. Za czasów swojego pontyfikatu wspierał egzorcystów, których posługa była wcześniej postrzegana jako relikt średniowiecza i z tej racji często lekceważona. Fabio Msrchese Ragona, włoski dziennikarz w swojej najnowszej książce „Mam na imię Szatan. Historie egzorcyzmów od Watykanu do Medjugorje” odnalazł jedną z najbliższych Karolowi Wojtyle osób, aby przekonać się, w co warto wierzyć, a co lepiej włożyć między bajki. Przeczytaj fragment książki.
Na przestrzeni lat opowiadano o odprawianych przez polskiego papieża rytuałach najróżniejsze historie. Oficjalnie możemy przeczytać przynajmniej o trzech odprawionych przez ojca świętego egzorcyzmach, jeden odbył się w 1982, drugi w 1984, a trzeci w 2000 roku. Nie można jednak wykluczyć, że takich epizodów, skrzętnie ukrywanych przed oczami świata, było więcej.
24 maja 1987 roku, przemawiając do wiernych w sanktuarium św. Michała Archanioła w Monte Sant’Angelo nieopodal Foggii, Jan Paweł II powiedział: „Ta walka z demonem, tak często kojarzona z postacią archanioła Michała, nadal jest aktualna, ponieważ demon wciąż żyje i działa na tym świecie. W istocie zło, które w nim jest, panujący w społeczeństwie nieład, niekonsekwencja człowieka i wewnętrzny rozłam, którego tenże człowiek staje się ofiarą, są nie tylko efektem grzechu pierworodnego, lecz także skutkiem nieustających i ukrytych poczynań szatana, owego zagrażającego naszej moralnej równowadze burzyciela, którego św. Paweł nie waha się nazywać «bogiem tego świata»”.
Świadectwo
Spotykam się w Rzymie z człowiekiem, który przez dwadzieścia siedem lat żył u boku Jana Pawła II, podążając za nim jak cień i robiąc miliony fotografii. To Arturo Mari, oficjalny fotograf papieża – urodzony w 1940 roku, dystyngowany, zawsze elegancki w swoich ciemnych garniturach. Mówi z charakterystycznym dla regionu Lacjum akcentem. – Miewałem lepsze dni – wyjaśnia z porozumiewawczym śmiechem, zanim rozmowa schodzi na temat egzorcyzmów. – Opowiem jedynie to, co widziałem na własne oczy, pomijając rzeczy, które znam z opowieści – dodaje, a ja mogę tylko zaakceptować tę jakże uprzejmą i szczerą propozycję. Zaczynamy od „najnowszego” egzorcyzmu. Karol Wojtyła odprawił go przed dwudziestu laty, we wrześniu 2000 roku, na dziewczynie o imieniu Sabrina. Arturo, który był świadkiem tej sceny, poprawia krawat, robi głęboki wdech i sięga pamięcią do tamtych szczególnych chwil. Kiedy audiencja generalna na placu św. Piotra dobiegła końca, ks. Stanisław (Dziwisz, będący wówczas osobistym sekretarzem Jana Pawła ii) podszedł do papieża, aby uprzedzić go, że jedna z obecnych tam młodych kobiet najprawdopodobniej jest opętana. Ojciec święty pobłogosławił wiernych z papamobile, po czym skierował się ku sektorowi, w którym przebywała dziewczyna, i polecił kierowcy się zatrzymać. Było to przy Bramie Dzwonów, w dość ustronnym miejscu. Dziewczyna była drobna, mogła ważyć trzydzieści pięć–czterdzieści kilogramów.
Obok stało czterech papieskich tragarzy, a także dwóch watykańskich żandarmów. Wszyscy byli słusznej postury, można by rzec: prawdziwe osiłki! A jednak nie potrafili zapanować nad dziewczyną. Ojciec święty wysiadł z jeepa, przeżegnał się i zaczął się niespiesznie posuwać w stronę opętanej, odmawiając półgłosem łacińskie modlitwy. Im był bliżej, tym gwałtowniej dziewczyna złorzeczyła. Ciskała przekleństwa gardłowym głosem, który brzmiał jak głos mężczyzny. Wołała: „kuternoga!”, „przeklęty!”, „idź sobie!”, „dziad!”. Papież nie przestawał się modlić, a ona miotała się, tocząc z ust żółtą pianę. Nagle rozległ się krzyk demona: „Wiesz, że nie dam ci rady!”. Trwało to cztery, może pięć minut, które jednak wydawały się wiecznością. W dziewczynę jakby wstąpiły niespożyte siły. Szarpała się i wyrywała żandarmom. Gdy Jan Paweł II dokończył modlitwę i podszedł jeszcze bliżej, diabeł ponownie się rozjuszył: „Nie dotykaj mnie! Odejdź, przeklęty!”. Wtedy papież musnął czoło dziewczyny i udzieli jej błogosławieństwa. Powietrze rozdarł przerażający krzyk. Opętana osunęła się na ziemię i przez chwilę wyglądała, biedaczka, jak nieżywa. Potem z rozpromienioną twarzą wyciągnęła ręce, a ojciec święty uścisnął je i ją pogładził. Gdy doszła już do siebie, poszliśmy dalej.
Królestwo zła istnieje
W marcu 1981 roku, odprawiając w Bazylice św. Piotra przedświąteczną mszę dla studentów, Karol Wojtyła przypominał młodzieży: Chrystus potwierdza istnienie złego ducha i jego królestwa, w którym panują ściśle określone zasady. Zasady te wymagają nadzwyczaj logicznych działań, ponieważ to właśnie dzięki logice „królestwo zła” nie tylko istnieje, lecz także rozwija się w ludziach, ku którym się kieruje. Szatan nie może działać wbrew własnym zasadom, zły duch nie może przepędzić złego ducha. Tak mówi Chrystus. I pozostawiając wysnucie ostatecznych wniosków słuchaczom, dodaje: „A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże” ( Łk 11, 20).
Arturo Mari nadal pamięta te słowa. I determinację, z jaką polski papież od pierwszych chwil po wyborze na biskupa Rzymu toczył boje z demonem. Papieski fotograf przypomina sobie również inny niewielki, ale jakże znaczący epizod z pierwszych lat pontyfikatu Jana Pawła II: otóż pewnego dnia, gdy Wojtyła odprawiał w Pałacu Apostolskim nabożeństwo różańcowe, demon zaznaczył swoją obecność.
Zgromadziliśmy się w Auli Błogosławieństw. To było w czasie, gdy ojciec święty nie miał jeszcze nadmiaru obowiązków i w każdą sobotę wieczorem odmawiał różaniec z wiernymi, którzy przybywali do Pałacu Apostolskiego na modlitwę. Kiedy robiłem zdjęcia, wydarzyło się coś, co z miejsca przykuło moją uwagę. Zauważyłem dziewczynę, stała przy barierkach, które oddzielały wiernych od papieża. W pewnym momencie, gdy wszyscy recytowali różaniec, uklękła na posadzce i zaczęła powtarzać dziwnym głosem: „Zabierz mnie stąd, zabierz mnie stąd”. Papież modlił się żarliwie, młoda kobieta prawdopodobnie umknęła jego uwadze. Kiedy ponownie odwróciłem się w jej stronę, pełzła w kierunku wyjścia. Po chwili już jej nie było. Ten jakże osobliwy, jedyny w swoim rodzaju epizod wywarł na Arturze tak wielkie wrażenie, że chociaż minęło już niemal czterdzieści lat, fotograf nadal go pamięta. W jego wspomnieniach żyje również przemowa, którą Jan Paweł II wygłosił bez przygotowania we wrześniu 1988 roku, zwracając się po wspólnym obiedzie do osiemnastu biskupów oraz grupki salezjanów, którzy przyjęli go w stolicy Piemontu. „Turyn – powiedział wówczas Wojtyła – był dla mnie zagadką. Dzieje zbawienia uczą nas jednak, że tam, gdzie są święci, pojawia się również ktoś inny. Ktoś, kto przedstawia się cudzymi imionami, zamiast podać własne. Nazywa się go księciem tego świata, demonem. Któraż partia, któraż ideologia nie chciałaby być księciem tego świata?”. Te ostre jak nóż słowa wywarły na zgromadzonych wielkie wrażenie, a zarazem dowiodły, że ochrona wiernych przed niecnymi poczynaniami diabła bezustannie zaprzątała myśli Wojtyły.
Fabio Msrchese Ragona/„Mam na imię Szatan. Historie egzorcyzmów od Watykanu do Medjugorje”
Fronda.pl
______________________________________________________________________________________________________________
***
Szatan istnieje naprawdę.
Egzorcysta dostał od złego ducha…
Przytaczamy wywiad pt.: “Niewidzialni wrogowie” przeprowadzony z ks. Marianem Rajchelem.
Podobno wielu księży nie wierzy w istnienie złego ducha i w opętanie?
Przytoczę słowa złego ducha usłyszane podczas przeprowadzania egzorcyzmu: “Bo wielu księży myśli, że ja jestem tylko w piekle”. Nie, zły duch jest tam, gdzie ludzie go wpuszczą.
W wielu diecezjach, seminariach w Polsce i na świecie nie mówi się o piekle, złym duchu i opętaniach. Dlaczego?
Również zadaję sobie to pytanie. Był to temat tabu. W Kościele egzorcyzmy stały się jakby sprawą wstydliwą, II Sobór Watykański ją ominął. Uważam, że doświadczenia egzorcystów powinno się zebrać i włączyć do nauki teologii i ascezy, czyli wierności na co dzień Panu Bogu. Powinniśmy się uczyć, jak rozpoznać wroga, przewidzieć, kiedy i w jaki sposób zły duch zaatakuje. W ten sposób łatwiej będzie nam się przed nim bronić.
W większości ludzie także nie wierzą w istnienie piekła i działanie diabła…
W 1972 roku papież Paweł VI powiedział, że zły duch rządzi światem, że wtargnął w historię za pozwoleniem ludzi. Po tej wypowiedzi świat był oburzony, a media opluwały papieża, grzmiąc: Jak w XX wieku można mówić o szatanie! Ale w tym samym czasie w wielu państwach rejestrowano kościoły satanistów, kościół Lucyfera. Tak wygląda nasza cywilizacja: oficjalnie mówi się co innego, a w praktyce jest co innego.
Ludzie nie wierzą w istnienie piekła, bo jest to dla nich łatwiejsze, a ukrywanie swojego działania wobec ludzi leży w interesie złego ducha, stanowiąc zarazem jedną ze skuteczniejszych jego akcji.
Czy musimy wierzyć w istnienie diabła, aby się zbawić i być w Kościele? Nigdy przecież nie stwierdzono dogmatu o istnieniu złych duchów. Dlaczego?
Bo nigdy w Kościele nie było z tą prawdą problemów. Kościół nigdy nie wątpił w istnienie i szkodliwe działanie złego ducha. Biblia wyraźnie stwierdza, kto skusił pierwszych rodziców do grzechu, kto kusił Pana Jezusa. Tu nie ma wątpliwości! Pytanie dotyczy konieczności uwierzenia. Mamy obowiązek wierzyć w prawdy wiary, choć nie wszystkie zostały zdogmatyzowane. Trzeba wierzyć zarówno w istnienie aniołów, jak i złych duchów. Bez tej wiary nie da się być w Kościele.
Egzorcyści
Słysząc o szatanie, ludzie boją się i myślą: “Jeśli zostawię złego ducha w spokoju, to i on zostawi mnie, a jeśli będę z nim walczył, to on mnie zaatakuje”. Czy boi się ksiądz diabła?
Oczywiście, że się go boję! I nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Chciałbym go mocą Bożą wyrzucać z ludzi jak najczęściej. Nie ma co ryzykować. Czy jest taki człowiek, który się go nie boi?! To wielki błąd, jeśli ktokolwiek udaje, że jest mocniejszy od złego ducha.
Czy zły duch uprzykrza życie i utrudnia posługę również egzorcyście?
Świeży przykład może być? Wczoraj o godzinie 23.54, po modlitwie nad opętaną dziewczyną, dostałem bardzo “miły” SMS (zachowałem wiadomość w poczcie, jakby ktoś nie wierzył): “Pożałujesz tego, marny klecho, dotknij mnie jeszcze raz tymi wyświęconymi łapami i swoimi zabawkami, a cię zabiję! Dość już tego, dość, dość, dość… Dość mówię!”. Aż się z tego ucieszyłem. Dlaczego? Bo niekiedy się wydaje, że nasze modlitwy nic nie znaczą, a gdy zły duch się wścieka, to znaczy, że mocno ucierpiał i jest porządnie trafiony.
Inny SMS był taki: “Zdechniesz za to, co zrobiłeś, nie boję się Pani Niebieskiej ani ciebie z tymi zabawkami”. Znowu kłamstwo w wydaniu złego ducha: “nie boję się”, a równocześnie “zdechniesz za to, co zrobiłeś”. Można wyczuć, z kim ma się do czynienia!
Módlcie się za egzorcystów, gdyż nie wolno nam popełnić żadnego błędu, bo wtedy rzeczywiście zły duch może się zemścić.
Arcybiskup Emmanuel Milingo był egzorcystą w Afryce i we Włoszech. Jednak wystąpił z Kościoła.
A dlaczego Judasz odszedł od Pana Jezusa?…
bo człowiek jest wolny…
…tylko u Pana Boga jest wolny! U złego ducha jest zniewolony! Bóg nigdy nie zmusza człowieka, tylko składa propozycje: “Jeśli chcesz, to pójdź za mną”. Pan Bóg namawia, podaje argumenty, podsuwa projekty, ale nigdy nie zmusza. A działanie i opętanie złego ducha polega na przymusie, wzięciu człowieka we władanie, zniewoleniu go i degradacji.
Czy ze złym duchem można rozmawiać?
Spotkałem egzorcystów, którzy przyjmowali jak objawienie wszystko, co zły duch im powiedział. Uważam, że tego robić nie wolno, gdyż zły duch to ojciec kłamstwa. On, nawet przymuszony rozkazem wyznania jakiejś prawdy, dorzuci jeszcze jakiegoś śmiecia. Kiedyś zapytałem złego ducha: “Co zrobić, żebyś z tej osoby wyszedł?”. “Odmówić “Ojcze nasz” po francusku” – usłyszałemodpowiedź. I dwie osoby z zespołu egzorcystów odmówiły modlitwę po francusku! Mówiłem im, że tego nie trzeba robić, lecz one się pomodliły, co oczywiście nic nie pomogło.
Niekiedy sam zły duch rozpoznaje nasze myśli. Pewnego razu zastanawiałem się, czy osoba jest opętana, dręczona, czy tylko udaje. I w myślach rozkazywałem złemu duchowi: “Jeśli jesteś w tej osobie, to w Imię Jezusa powiedz, jakie jest twoje imię”. Po chwili ciszy zły duch objawił się w tej osobie. “Chcesz znać moje imię? Powiem ci” – przemówił.
Czasem trzeba rozkazywać złemu duchowi, by podał imię, to pomaga przy uwolnieniu.
Czytałem, że w Polsce jest około sześćdziesięciu księży egzorcystów i każdego dnia mają co robić. Co znaczy dla księdza być egzorcystą?
Przyznam się, że dla mnie posługa egzorcysty jest teologią praktyczną, której w seminarium nie było. Dzięki niej wiele douczyłem się o Bogu, o człowieku i złym duchu. To nie jest tylko problem dręczeń. Ile satanizmu jest w naszym życiu społecznym, narodowym, a nawet kulturalnym. Ile kłamstw, obłudy, podpuszczania…
Bardziej rozumiem, że Chrystus przyszedł nas wybawić od potwornego zła. Zbawiciel aż taką wielką cenę za nas zapłacił. Gdyby był to drobiazg, Bóg wysłałby anioła. Jezus sam przyszedł jako człowiek, by pokazać nam sposób życia w prawdzie i świętości oraz unaocznić niebezpieczeństwa grożące człowiekowi. To dają mi egzorcyzmy.
Z drugiej strony posługa ta pokazuje mi, że ludzie często nie wiedzą, co w życiu czynią. Nie wiedzieli, bo skazali niewinnego Chrystusa i jeszcze z Niego szydzili. Nie wierzyli, że jest Bogiem i mieli silnego kusiciela. Ludzie opętani i dręczeni na początku dziwią się mojej życzliwości, bo uważają się za odsuniętych, potępionych, napiętnowanych, a tymczasem spotykają się z radością, miłością i słowami: “Dobrze, dziecko Boże, że wracasz”. My, egzorcyści, cieszymy się każdym dobrem i martwimy każdym ustępstwem na rzecz zła. To pogłębia duszpasterską więź z przychodzącymi do nas ludźmi. Niedawno pewna pani powiedziała: “Ja tak bardzo bałam się przyjechać do księdza”. Później pozbyła się tego strachu.
Zastanawiam się, dlaczego jeden egzorcyzm nie wystarczy, lecz trzeba go powtarzać.
Kiedyś dziewczyna zdiagnozowana jako opętana zachowywała się na egzorcyzmie spokojnie, cicho, tylko delikatnie drżąc. Za drugim razem było tak samo, czyli bez większych objawów opętania. Wówczas wziąłem ją na bok i zapytałem, co robi w trakcie egzorcyzmu – czy odnawia pakt z szatanem. Kiwnęła głową, że tak: aby nie było objawów, w tym czasie ona ponownie oddawała się złemu duchowi. Na co taki egzorcyzm? Na nic! Nigdy modlitwa nie działa wbrew woli człowieka.
U osób, które nie chcą być uwolnione, zło wraca. Jeśli zaś człowiek wytrwa na egzorcyzmie – niekiedy całe miesiące – to wyjdzie spod wpływu złego ducha.
Czy zdarza się, że egzorcyzm w jakimś przypadku nie skutkuje?
Niestety, może tak być. Mamy jako egzorcyści świadomość, że nie wszystko może się udać. Zdarza się, że na skutek działania złego ducha nie dochodzi do egzorcyzmu. W pewnym przypadku szatan tak bał się egzorcyzmu, że doprowadził do samobójstwa młodego chłopaka, zanim udało mu się ze mną spotkać. Jak opowiadali później jego koledzy, którzy wieźli go do mnie, chłopak nie wysiadł normalnie z samochodu, ale coś go wydarło przez okienko w drzwiach, i od razu pobiegł do Sanu odebrać sobie życie.
Czy można egzorcyzmować kogoś wbrew jego woli?
Nie. Egzorcyzm to nie czary, wymaga zaangażowania opętanego, konieczna jest jego chęć poprawy i powrotu do Boga. On sam musi walczyć o uwolnienie od złego ducha. Jeżeli tego nie robi, modlitwa egzorcysty nic nie pomoże. Opętanie to stopniowa degradacja, a egzorcyzm jest procesem powrotu do Boga.
Ile egzorcyzmów ksiądz przeprowadził?
Nie wiem, bo ich nie liczę. Trochę by się tego uzbierało. Kiedyś w jednym miesiącu miałem sto dwadzieścia spotkań (wiele zakończonych egzorcyzmowaniem).
Czy miał ksiądz jakiś widowiskowy egzorcyzm?
Wszystkie egzorcyzmy takie są… Kiedyś modliliśmy się nad chłopakiem, maturzystą. Objawy opętania wystąpiły w szkole. Młodzież natychmiast szukała księdza. Pytałem ich, jak poznali, że potrzebna jest pomoc egzorcysty, przecież mogli zadzwonić po psychologa czy psychiatrę? Chłopcy powiedzieli: “Bo ten szczupły chłopak miał taką siłę, żeśmy w czterech nie mogli mu dać rady”, a dziewczyny stwierdziły: “Bo takim wzrokiem na nas patrzył, jakby chciał nas wszystkich w klasie pozabijać”. Odbył się pierwszy egzorcyzm, podczas którego chłopak krzyczał: “Ja wam tego nie daruję!”, a po chwili ciszy spokojne powiedział: “Macie szczęście, że On tu jest i Ona!” (zły duch bardzo niechętnie wypowiada imiona Jezusa i Maryi; jego słowa znaczyły, że wspiera nas Pan Jezus i Maryja). Czego więcej potrzeba! To był najkrótszy egzorcyzm w mojej karierze, dwa razy spotkaliśmy się na modlitwie i spokój. Czy to nie jest widowiskowe?
Fronda.plmp/Za: katolik.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Droga na Golgotę
TYCJAN (TIZIANO VECELLI)
*****
„Jeśli kto chce pójść za Mną…” Naśladować Jezusa znaczy pójść Drogą Krzyżową. Nie dlatego, że Bóg lubuje się we krwi i śmierci. Ale dlatego, że miłość oznacza zgodę na danie siebie bez względu na cenę.
Gdy Go wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem. A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: »Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły«”. Wtedy zaczną wołać do gór: »Padnijcie na nas«; a do pagórków: »Przykryjcie nas!«. Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”. Przyprowadzono też dwóch innych – złoczyńców, aby ich z Nim stracić. Gdy przyszli na miejsce zwane „Czaszką”, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Jezus zaś mówił: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. A oni rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy. Łk 23,26-34
Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je. Mk 8,34-35
Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się stać? – śpiewał Bob Dylan. Bez wątpienia przez wiele. Wśród nich pojawi się też droga krzyżowa. Prędzej czy później spotkamy krzyż, który trzeba ponieść. Choroba, wypadek, jakaś niesprawiedliwość, grzech własny lub cudzy, samotność… A może ciężar samego życia, które ułożyło się tak, a nie inaczej. Krzyża nie bierze się na siebie, nie wybiera, on raczej spada na nas, często znienacka. Leci się wtedy na zbity pysk, bezwładnie, twarzą do ziemi. Ewangelie nie opisują szczegółowo drogi na Golgotę. Jan poświęca jej tylko jedno lakoniczne zdanie. Chrześcijanie czuli potrzebę modlitewnego towarzyszenia Jezusowi. Tak powstało nabożeństwo Drogi Krzyżowej. Jest ono czymś więcej niż tylko pobożnym opisem Jego cierpień, upadków i spotkań. Rozważając 14 symbolicznych stacji na tej drodze, widzimy w nich jak w lustrze nasze własne stacje: cierpienia, upadki, spotkania. Rozumiemy, że te dwie drogi: Jego i moja muszą się spotkać. W tym spotkaniu jest nasza nadzieja i nasze zbawienie.
Pomocnik z Bożej łaski
Krzyżowanie było rzymską karą przejętą od ludów wschodnich. Była to tortura przewidziana dla niewolników, zbrodniarzy, ludzi z prowincji. Chodziło nie tylko o uśmiercenie, ale i o publiczne napiętnowanie. Skazaniec sam niósł na miejsce egzekucji poziomą belkę (patibulum) mierzącą ok. 1,8 metra, która mogła ważyć nawet do 50 kg. Dźwigając ten kawał nieheblowanego drewna, nie mógł amortyzować upadku ani podpierać się ręką, więc każdy upadek powodował ciężkie urazy kolan i twarzy. Jezus zmaltretowany przesłuchaniem, biczowaniem i biciem nie miał żadnych szans donieść samodzielnie krzyża. Świadectwo o wymuszonej pomocy niejakiego Szymona z Cyreny potwierdza tę opinię. Szymon został wplątany w tę ponurą sprawę przypadkiem. Zwykły człowiek, przechodzień. Miał swój świat, swoje obowiązki i plany na ten dzień. Wracał z pola, pewnie przygotowywał się do świętowania Paschy. Jego droga skrzyżowała się z drogą Jezusa. Przymuszono go, by niósł narzędzie tortur Jezusa na Golgotę. Musiał nieźle się napocić, zabrudzić krwią, poodzierać ręce, wziąć udział w poniżającym widowisku, na co nie miał najmniejszej ochoty. Być może klął pod nosem. Pomocnik z Bożej łaski. Po latach pewnie błogosławił Boga za te chwile. Wiadomo bowiem, że już po Wielkanocy należał razem ze swoimi synami Aleksandrem i Rufusem do wspólnoty chrześcijańskiej. Okazać się przydatnym Bogu to wielka łaska. Czasem zostajemy jak Cyrenejczyk wplątani w los drugiego człowieka bez własnej woli. Dobro wymuszone nie jest dobrem, a jednak Boże plany i Boża logika przerastają nasze wyobrażenia. Nawet przymusowa sytuacja może okazać się błogosławieństwem. Nieraz wydaje się nam, że okazujemy komuś łaskę, poświęcamy się, a tak naprawdę otrzymujemy o wiele więcej, niż daliśmy. Odruchowo uciekamy przed krzyżem, stronimy od słabych, przegranych, wyśmianych, brudnych, od takich, z których nic nie ma. Nie chcemy się brudzić cudzym potem i krwią. Ale takie „ubrudzenie” może okazać się początkiem czegoś wielkiego i pięknego – początkiem przemiany serca, obudzeniem uśpionych pokładów dobra, wrażliwości, współczucia, ofiarności. Więc może lepiej nie szemrać przeciwko Bogu, kiedy wciąga nas w jakąś przegraną, beznadziejną historię. On wie lepiej. Chwile po ludzku przeklęte mogą okazać się błogosławione.
Płaczcie nad sobą
Jezusowi w drodze na Golgotę towarzyszyły kobiety, które „zawodziły i płakały”. Wschodni zwyczaj nakazywał opłakiwanie zmarłych, ale zakazane było głośne użalanie się nad skazańcem. Być może kobiety złamały ów zakaz i wyrażały w ten sposób swoje przekonanie o niewinności Jezusa. Pan wypowiada swoje ostatnie pouczenie: „Nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!”. Dodaje do tego przerażające proroctwo o zniszczeniu Jerozolimy. Słowa, które brzmią bardzo twardo. A przecież sam Jezus zapłakał nad grobem swojego przyjaciela, płakał także nad tragicznym losem, który czeka Jerozolimę. Parę linijek dalej będzie wstawiał się za swoimi oprawcami „przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Łzy mogą być formą ucieczki od prawdy. „Wylewamy łzy i czujemy się przez to uwolnieni od winy i odpowiedzialności” – zauważa celnie ks. Jan Twardowski. Przed tym właśnie przestrzega Jezus. On wcale nie odrzucił współczucia niewiast jerozolimskich. Zaprosił je tylko do tego, aby nie poprzestały na emocjach, ale szukały głębszego sensu wydarzeń, które oglądają.
To wezwanie pozostaje aktualne. Rozważanie męki Pańskiej może zatrzymać się tylko na uczuciowym uczestnictwie w ludzkich cierpieniach Zbawiciela. Takie współczucie jest czymś wartościowym, ale to za mało. Towarzyszenie Jezusowi na Drodze Krzyżowej musi prowadzić do odkrycia prawdy o sobie, o moim grzechu, o mojej winie. Jezus został skazany i cierpi przeze mnie! Więc ja nie mogę się tylko przyglądać, nie mogę być jedynie widzem, nawet zaangażowanym emocjonalnie, bo jestem częścią tego dramatu. Nawrócenie zaczyna się często od wstrząsu: „Co ja narobiłem?!”. Czasem Bóg pozwala nam zobaczyć przerażające skutki naszych czynów, słów, zaniedbań, głupoty, nieodpowiedzialności. Grzech niszczy, rani, powoduje cierpienie niewinnych, zabija. Krzyż Chrystusa pokazuje, że mój grzech dosięga samego Boga, chce Go przekreślić, wymazać, wyrzucić, zabić. Owszem, potrzebujemy łez, ale takich, które prowadzą do skruchy, do uderzenia się we własne piersi, do głębokiego żalu za grzechy. Potrzebujemy łez nawrócenia, takich, jakie popłynęły po twarzy Piotra, gdy po trzykrotnym zaparciu się Mistrza jego wzrok napotkał cierpiące i nadal kochające oblicze Pana.
Jezus wciąga nas w krzyż
Jezus wciąga nas w tajemnicę krzyża na poziomie jeszcze głębszym. Zapowiedzi zniszczenia Jerozolimy nie przypadkiem znalazły się w kontekście opisu męki Pańskiej. Nie przypadkiem Jezus umiera w czasie świąt paschalnych, podczas których zabijano baranki. Świątynia jerozolimska była miejscem kultu Boga i miejscem pojednania. Ale już prorocy Starego Testamentu zwracali uwagę, że krew z cielców i kozłów nie może oczyścić człowieka. Oczekiwano więc jakiegoś nowego kultu. To przeczucie proroków wypełnia się w krzyżu. Jezus – „Baranek Boży” wziął na siebie grzechy świata i zgładził je. „W Chrystusie Bóg pojednał świat ze sobą” (2 Kor 5,19) – napisze św. Paweł. Miejsce świątyni jerozolimskiej zajął Chrystus. On sam jest ołtarzem, kapłanem i ofiarą. Benedykt XVI w drugim tomie „Jezusa z Nazaretu” mocuje się z pojęciem ekspiacji, czyli pokuty, wynagrodzenia za grzechy, wyrównania sprawiedliwości. „Czy Bóg domagający się nieskończonej ekspiacji nie jest Bogiem okrutnym?” – pyta papież. To pytanie raz po raz powraca w historii. Niektórzy teologowie tłumaczyli bowiem sens krzyża w taki sposób: ludzki grzech znieważył nieskończony majestat Boga, dlatego konieczna jest nieskończona ofiara Syna Bożego dla zmycia tej winy. Akcent padał tu bardziej na sprawiedliwość, konieczność wynagrodzenia za zło niż na miłość. Papież nie odrzuca pojęcia ekspiacji, ale je pogłębia. Podkreśla mocno dwie prawdy. Pierwsza: zło jest czymś realnym, nasz grzech rzeczywiście niszczy świat i zaciemnia obraz Boga, nie należy więc tej rzeczywistości lekceważyć. Druga prawda: kluczem jest miłość. „Nie jest tak, że okrutny Bóg domaga się czegoś nieskończonego. Jest dokładnie odwrotnie. Sam Bóg czyni siebie miejscem pojednania i w swoim Synu bierze na siebie cierpienie. Sam Bóg ofiarowuje światu w darze nieskończoną czystość”. „Gdzie świat z całą swą niesprawiedliwością i z wszelkim okrucieństwem dotyka nieskończenie Czystego, tam On, Czysty jest równocześnie mocniejszy. Poprzez ten kontakt brud świata jest prawdziwie wchłonięty, zniweczony, przemieniony przez nieskończoną miłość” (Benedykt XVI). Przypomina się Weronika. Milczą o niej Ewangelie. Ale ta postać, nawet jeśli tylko symboliczna, wyraża to, o czym teologicznym językiem mówił papież. Chrystus niszczony przez zło, przez mój grzech, opluty, pobity, wyszydzony, dotknięty nieludzkim okrucieństwem zachowuje Twarz jaśniejącą pięknem. To piękno nieskończonej miłości. Chusta Weroniki pozostaje symbolem takiego przeżywania krzyżowej drogi, które zostawia głęboki ślad głębszy niż wzruszenie. Nieść w sobie, w swoim sercu, w sumieniu Twarz Chrystusa, pieczęć Jego Miłości silniejszej niż zło. Stawać się podobnym do Niego. Pięknym Jego pięknem. Jezus idzie uliczkami Jerozolimy, idzie ulicami naszego świata, mija nas, przechodniów. Wciąga w tajemnicę swojego krzyża, bo w Nim dokonuje się nasze zbawienie, pojednanie z Bogiem, oczyszczenie z grzechów. „Pójdź za mną”, mówi Pan zmierzający na Golgotę. Weź swój krzyż, swój grzech, swoje cierpienie. Idź po moich śladach. Ja ci pomogę wytrwać w posłuszeństwie Bogu, w wierności. Ja cię nauczę miłości, która jest do końca. Razem ze mną powstaniesz ze wszystkich upadków. Poniesiesz ciężar swojego powołania aż na szczyt. Ze Mną zostaniesz przybity do swojego krzyża. Oddasz Bogu chwałę, staniesz się darem, barankiem ofiarnym, pokonasz zło dobrem. Wygrasz życie. Umrzesz, aby zmartwychwstać.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Czym jest prawdziwe nawrócenie?
o. Piotr Rostworowski:
Bez niego nie można wejść do królestwa niebieskiego
W naturze miłości bowiem jest delikatność, w naturze miłości jest, że ona prosi o przyjaźń, lecz do niej nie zmusza, puka do drzwi, lecz ich nie wyważa. W naturze miłości jest, że chce być przyjęta jedynie przez akt zupełnie wolny, a więc przez akt miłości. Ale z tego wynika, że może być również odrzucona…
Przyczyną niejednej trudności w zrozumieniu problemu wiary jest zbyt intelektualistyczne podejście do niego, tak jakby przyjęcie wiary było wyłącznie albo przede wszystkim przyjęciem pewnego światopoglądu. Taka koncepcja staje się przyczyną zrozumiałych oporów u ludzi, bo obraz Boga, jaki za nią stoi, jest nieprawdziwy i jakiś nieludzki, a więc i nie Boży.
Nie możemy się wewnętrznie zgodzić na takie oblicze Boga, który, nie bardzo wiadomo dlaczego, żądałby od człowieka przyjęcia takiego czy innego światopoglądu, i to pod karą utraty zbawienia. Bóg nie jest profesorem, który za nienauczenie się lekcji stawia dwóję. Nie możemy Go sobie również wyobrazić w roli nowoczesnego dyktatora, narzucającego całemu społeczeństwu oficjalny i obowiązujący światopogląd. Od kiedy chrystianizm w pojęciu szerokiego ogółu stał się jedynie systemem doktrynalnym, jedną z licznych interpretacji świata, czyli jednym ze światopoglądów – problem wiary zabrnął w uliczkę, z której niełatwo go wyprowadzić, a dusze ludzkie najeżyły się przeciwko wierze zupełnie nieuzasadnionymi oporami.
Apostołowie Jezusa nie byli filozofami światopoglądowymi, ale świadkami napełnionymi Duchem Świętym i mocą, aby świadczyć o tym, co widzieli i słyszeli. Jakaż była treść tego świadectwa? Mówili o Jezusie z Nazaretu, który przeszedł dobrze czyniąc, uzdrawiając chorych, wyrzucając czarty, wskrzeszając umarłych, który został ukrzyżowany w Jeruzalem, a Bóg Go wskrzesił na trzeci dzień i ukazał się żywy wielu świadkom, którzy Go widzieli, a niektórzy z nich rozmawiali z Nim i dotykali Go po Zmartwychwstaniu. Świadczyli, że Ten jest, o którym przepowiadali dawni Prorocy, w którym ziściły się wszystkie obietnice Starego Testamentu i nie masz innego imienia danego ludziom, w którym moglibyśmy dostąpić zbawienia.
Te świadectwa uczniów, tchnące szczerością i mocą w swej lapidarnej zwięzłości i prostocie, są wszystkie do siebie podobne (Dz 2,22–36; 3,12–26; 4,8–12; 5,29–32; 10,34–43; 13,16–41; Rz 1,1–5).
Nie chodzi tu o system filozoficzny ani o naukową interpretację świata, ale o fakt, o centralny fakt historii, iż w pewnym momencie Bóg nie tylko przemówił, ale osobiście wszedł w dzieje ludzkości i ten fakt jest centralnym punktem dziejów, do którego wszystkie poprzednie wieki zdążają, do którego wszystkie następne wieki się odnoszą. Zadaniem uczniów Chrystusa jest głosić, że to się stało, że ten Bóg, który na świat przyszedł, zwraca się do całej ludzkości, do wszystkich społeczności i narodów, zwraca się też do każdego pojedynczego człowieka i każdy człowiek winien się do tego faktu jakoś osobiście ustosunkować. Od tego, jak się ustosunkuje, zależy los jego życia i wieczności.
Oczywiście, że jeżeli Dobra Nowina (czyli Ewangelia) jest prawdą, to z konieczności wynika z niej jakiś „światopogląd chrześcijański”, który jest koniecznym jej następstwem, bo nie jest możliwe, by to „nowe”, które idzie, które się wdziera w mroczne nasze dusze strumieniami światła miłości i dobroci, dając nam poznanie Boga i „tajemnic Jego Królestwa”, nie przemieniło do gruntu naszej wizji świata i naszych poglądów na sens tego życia, a więc nie stworzyło faktycznie światopoglądu. Ten światopogląd oczywiście obowiązuje, jak samo przyjęcie Boga, z którym jest ściśle związany.
Jest jednak rzeczą dla nas bardzo doniosłą, że Jezus nie powiedział: „Ja wskazuję drogę, nauczam prawdy i prowadzę do żywota”, ale Ja jestem drogą i prawdą, i życiem (J 14,6). Właśnie tu leży najbardziej zasadnicza różnica między chrześcijaństwem a wszelkimi innymi systemami religijnymi i filozoficznymi: chodzi o przyjęcie Boga-Człowieka, nie tylko Jego nauki, ale w pierwszym rzędzie Jego Osoby. Chrystus sam jest życiem naszym. Apostołowie więc nie teoretyzują. Mowa ich jest konkretna, żywa, zwracają się nie tylko do umysłu człowieka, ale i do jego woli, jego serca, żądają gruntownej przemiany: „Czyńcie pokutę, tzn. przemieńcie się wewnętrznie, otwórzcie się, zrzućcie z serca pychę i twardość, bądźcie gotowi przyjąć dobrą nowinę, która do was jest skierowana”. Oni się czują przede wszystkim heroldami Wcielonego Syna Bożego, z Nim są złączeni, Nim żyją, Jego głoszą. Przykładem takiego niezwykle konkretnego sposobu mówienia jest umiłowany uczeń Chrystusa, św. Jan, który tak rozpoczyna pierwszy swój list:
co było od początku,
cośmy usłyszeli o Słowie życia,
co ujrzeliśmy własnymi oczami,
na co patrzyliśmy
i czego dotykały nasze ręce –
bo życie objawiło się:
myśmy je widzieli,
o nim zaświadczamy
i oznajmiamy wam życie wieczne,
które było w Ojcu,
a nam zostało objawione –
cośmy ujrzeli i usłyszeli,
oznajmiamy także wam,
abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami.
A mieć z nami współuczestnictwo, znaczy:
mieć je z Ojcem i z Jego Synem
Jezusem Chrystusem.
Piszemy to w tym celu,
aby nasza radość była pełna (1 J 1,1–4).
Słowa Apostoła jeszcze są gorące od tej wizji Syna Bożego. Niosą one nam nie tylko nagie poświadczenie faktu, ale wezwanie do udziału w tym życiu nowym, które się ukazało zdumionym oczom ludzkości.
A więc dobra nowina to nie propozycja nowej interpretacji świata, ale zaproszenie do współżycia z Bogiem, ofiarowanie osobistej przyjaźni człowiekowi ze strony samego Boga. Przeto problem wiary to nie w pierwszym rzędzie przyjęcie światopoglądu, ale przyjęcie Boga samego. Osoby zaś spotkać się mogą tylko na drodze wzajemnego otworzenia się. I właśnie tą rzeczą niesłychaną, którą Ewangelia głosi, jest nowina, że Bóg ze swej strony się człowiekowi otworzył. On niedostępny, niepojęty objawia nam tajemnice swego życia wewnętrznego.
Pierwszym i najważniejszym przedmiotem Objawienia nie jest nowy pogląd na świat, ale tajemnica Trójcy Świętej, wewnętrzne życie Boga. Człowiek wprawdzie z natury swej jest zdolny Boga poznać siłami przyrodzonego rozumu, jako pra-przyczynę, jest zdolny na tej drodze dojść do poznania pewnych przymiotów Bożych, jak nieskończoność, wszechmoc itd., ale żadne stworzenie nie może się nawet przybliżyć do poznania Ojca, Syna i Ducha Świętego, bo to jest życie wewnętrzne Boga. Jeżeli więc Bóg otworzył przed nami swoje własne życie wewnętrzne, to jest równoznaczne z powiedzeniem, że ofiarował nam swą przyjaźń, bo przyjaźń jest właśnie tym wzajemnym otworzeniem i dopuszczeniem drugiego do swych tajemnic najbardziej intymnych i osobistych. Boże Objawienie nie jest więc żądaniem przyjęcia doktryny, ale jest przede wszystkim ofiarowaniem przyjaźni, a przyjęcie Objawienia jest w pierwszym rzędzie przyjęciem Osoby, przyjęciem Ojca, przyjęciem Chrystusa, przyjęciem Ducha Świętego, zgodzeniem się na przyjaźń z Bogiem ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Rzecz oczywista, iż nie można przyjąć Boga i Jego przyjaźni inaczej, jak dając Mu swe pełne zaufanie i swe posłuszeństwo, które musi znaleźć wyraz w przyjęciu tego wszystkiego, co On mówi, tzn. wszystkich prawd objawionych. Dokonywanie wyboru, jak się to dziś często robi, między prawdami wiary w ten sposób, że się przyjmie niektóre z nich, a inne odrzuca (np. stworzenie świata, Kościół, nierozerwalność małżeństwa, piekło…) jest odrzuceniem Boga, a więc odpadnięciem od wiary i od przyjaźni Bożej.
W tej perspektywie już o wiele łatwiej zrozumieć, że przyjęcie lub nieprzyjęcie nauki Kościoła decyduje o zbawieniu, bo odrzucenie Ewangelii jest odrzuceniem Boga, który z niej wychodzi na spotkanie człowieka. Powiedziałbym, że samo nawet trudne zagadnienie potępienia, które w koncepcji „profesorskiej” jest prawie nie do przyjęcia, staje się w tej perspektywie bardziej zrozumiałe, i można powiedzieć – chociaż to się wyda paradoksem – że potępienie jest możliwe dlatego, że Bóg jest miłością!
W naturze miłości bowiem jest delikatność, w naturze miłości jest, że ona prosi o przyjaźń, lecz do niej nie zmusza, puka do drzwi, lecz ich nie wyważa. W naturze miłości jest, że chce być przyjęta jedynie przez akt zupełnie wolny, a więc przez akt miłości. Ale z tego wynika, że może być również odrzucona, a odrzucenie miłości Boga jest równoznaczne z potępieniem. Bo potępienie nie jest niczym innym, jak utratą tego, co jedynie może być życiem i szczęściem wiecznym dla istoty duchowej, jaką jest człowiek, a tym może być tylko Bóg. Szum tej ziemi, mnóstwo różnych rzeczy, trosk, prac, rozrywek itd. przytłumia ostrość odczucia tej pustki, jaka jest w duszy, która opuściła Boga, ale skoro śmierć zabierze nam wszystkie te nieistotne głupstwa, w których się kryjemy przed Bogiem i przed naszą własną rzeczywistością, wówczas przed człowiekiem, który odrzucił Boga, objawi się jego własne potępienie z całą przerażającą swą grozą.
Aktem, którym człowiek wychodzi naprzeciw przychodzącemu doń Bogu i przyjmuje dobrą nowinę o odkupieniu i wszystko, co mówi doń Bóg, jest akt wiary. Dlatego też wiary i przede wszystkim wiary domaga się od ludzi Chrystus. Wiara jest tym jedynym pomostem między naturą i nadprzyrodzonością, tym co daje dostęp do Boga i życia nadprzyrodzonego. Jedynie dzięki wierze możliwy jest ten tajemny, a jakże realny, kontakt z Bogiem, z którego płynie całe życie nadprzyrodzone. I dlatego mówi Autor Listu do Hebrajczyków:
Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi wierzyć, że [Bóg] jest i że wynagradza tych, którzy Go szukają (Hbr 11,6).
Z tych wszystkich rozważań wynika, że problemu wiary niepodobna oddzielić od problemu miłości. Jeżeli z jednej strony prawdą jest, że miłość płynie z wiary, to z drugiej strony również prawdą jest, że to „zawierzenie” Bogu, które się realizuje już w pierwszym akcie wiary, jest już nabrzmiałe miłością i bez miłości jest niemożliwe. Prawda ta zasługuje na szczególne podkreślenie jako bardzo ważna. Dopóki bowiem nawrócenie będzie rozumiane wyłącznie intelektualnie, jako suche i „obiektywne” przyjęcie światopoglądu, a nie jak powrót dziecka do domu Ojca, dopóki za jedyną drogę uważać się będzie dyskusję światopoglądową, a miłość, skruchę, pragnienie wyeliminuje się jako elementy rzekomo zbyt „subiektywne”, dopóty trudności piętrzące się na drodze do wiary dla bardzo wielu będą nie do pokonania. To bowiem co jest najważniejsze, prawdziwe Oblicze Boga miłości, będzie przedstawione w krzywym zwierciadle. Człowieka zaś nawrócić może tylko prawdziwe Oblicze Boga: Rozjaśnij Twoje oblicze, abyśmy doznali zbawienia (Ps 80[79],8). A ten Bóg nie jest profesorem filozofii, ale Stwórcą, Ojcem i Zbawicielem człowieka, a religia nie jest przede wszystkim wiedzą o świecie, ale współżyciem z Bogiem w miłości, uwielbieniu i służbie.
Prawdziwe nawrócenie do Boga, ta ewangeliczna metanoia, oznacza całkowitą przemianę człowieka, bez której nie można wejść do królestwa niebieskiego. Zwykła zmiana przekonań umysłowych, która się dokonuje w chwili przyjęcia nowego światopoglądu, nie wystarcza. Ta przemiana, jakiej wymaga od człowieka przychodzący na świat zupełnie nowy Boży ład, jest tak głęboka i tak wszechstronna, że Chrystus nazywa ją nowym narodzeniem:
Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć królestwa Bożego (J 3,3). Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18,3).
Przemienić się musi do gruntu nie tylko nasze teoretyczne myślenie, lecz i nasze wartościowanie i kierunek naszej woli, i nasze postępowanie. Aby to się dokonać mogło, człowiek musi być zdolny spojrzeć na siebie samego w prawdzie i powiedzieć sobie: „Ty, łotrze, jak ty żyjesz! Ile w twym życiu zakłamania, egoizmu, bezsensu, głupoty, niesprawiedliwości! W jakich nieważnych, nieistotnych rzeczach tkwisz!…” – i takie poznanie będzie prawdziwe dla każdego człowieka wobec Boga, nawet dla tego, który w opinii innych, a może i w swej własnej, jest „człowiekiem etycznym”.
Orędzie Jezusa do ludzi, od pierwszych jego słów do takiej właśnie pokuty-przemiany jest wezwaniem:
Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię! (Mk 1,15).
Przesunięcie zaś problemu wiary całkowicie na płaszczyznę intelektu i odseparowanie jej od woli i miłości sprawiło, że człowiek przystępując do problemu Boga z twardym i nieskruszonym sercem, do samego Boga dojść nie może.
(fragment książki: “Świadectwo Boga. Rozważania nad problemem wiary”)Fronda.pl/mp/cspb.pl
o.Piotr Rostworowski OSB / EC – benedyktyn, pierwszy polski przeor odnowionego w 1939 roku klasztoru w Tyńcu. Więzień za czasów PRL-u. Kameduła – przeor eremów w Polsce, Włoszech i Kolumbii. W ostatnim okresie życia rekluz oddany całkowitej samotności przed Bogiem. Zmarł w 1999 roku i został pochowany w eremie kamedulskim we Frascati koło Rzymu. “Był zawsze bliski mojemu sercu” – napisał po Jego śmierci Ojciec Święty Jan Paweł II. Autor licznych publikacji z dziedziny duchowości i życia wewnętrznego.
______________________________________________________________________________________________________________
5 pokus, którymi diabeł atakuje nas w Wielkim Poście
*****
s. Theresa Aletheia Noble/Aleteia.pl
Ale głowa do góry! Bóg może wykorzystać pokusy i ataki złego ducha dla naszego nawrócenia, przemiany i świętości.
Pokusy w Wielkim Poście
Rzekł Pan do szatana: „Oto cały majątek jego w twej mocy. Tylko na niego samego nie wyciągaj ręki”. Księga Hioba 1,12
Nie wiem jak wy, ale odkąd powróciłam do Kościoła, w okresie Wielkiego Postu czuję się często jak Hiob. Mam takie poczucie, że Bóg nieco poluzowuje smyczy szatanowi i moje życie duchowe ogarnia chaos!
Pan Jezus był kuszony na pustyni. Wielki Post jest czasem pustyni. Według Katechizmu Kościoła katolickiego „Kościół co roku przez czterdzieści dni Wielkiego Postu jednoczy się z tajemnicą Jezusa na pustyni”. Nic więc dziwnego w tym, że możemy w tym okresie odczuwać wzmożone pokusy. Jednakże Bóg nie zezwala na nic, co nie prowadziłoby do dobrego. Bóg może wykorzystać pokusy i ataki złego ducha dla naszego nawrócenia, przemiany i świętości.
Poniżej podaję listę przykładowych ataków ze strony szatana, które zauważyłam w swoim życiu w Wielkim Poście oraz własne sposoby radzenia sobie z nimi. Czy wy też doświadczacie podobnych pokus w tych dniach?
5 pokus, którymi diabeł atakuje nas w Wielkim Poście:
1. Pokusa rozproszenia
Czystość serca polega na pragnieniu jednej rzeczy – Søren Kierkegaard. Wielki Post łatwo może stać się okresem, w którym robimy bardzo wiele rzeczy naraz lub odwrotnie – nie robimy nic. Zły duch chce, abyśmy zatracili się niejako w uczynkach pokutnych lub też abyśmy szybko zniechęcili się do nich i ich zaniechali. Lecz przecież w Wielkim Poście chodzi o Boga, a nie o nasze działania, jakiekolwiek szlachetne intencje by im nie przyświecały. Korzystniej jest w okresie Wielkiego Postu poprosić Boga zarówno o pomoc w skoncentrowaniu się na jednej, kluczowej kwestii, jak i o łaskę wytrwania, pomimo upadków w drodze.
2. Pokusa osądzania
Duma zmieniła anioły w diabły; pokora zmienia ludzi w anioły – św. Augustyn. Jeśli mamy naturalną łatwość wewnętrznej dyscypliny lub cechuje nas prawdziwa siła woli, odczuwamy pokusę porównywania się z innymi i poklepywania samych siebie po plecach. Takiego właśnie zachowania oczekuje od nas szatan. Chce, abyśmy uważali się za lepszych od innych i żebyśmy pęcznieli dumą, a przecież za to winniśmy w Wielkim Poście przepraszać i pokutować. Jeśli zaobserwujemy u siebie taką stałą lub tymczasową tendencję, najlepszym antidotum jest w
Wybór pokuty, której realizacja jest absolutną niemożliwością, co nie pozwoli nam wbić się w dumę. Wówczas zdamy sobie sprawę, że w Wielkim Poście nie chodzi o dążenie do doskonałości i osądzanie, na którym etapie drogi do doskonałości znajdują się inni. Chodzi o uzmysłowienie sobie, że nawet posiadając naturalne dary Boże, nadal jesteśmy grzeszni i potrzebujemy łaski.
3. Pokusa samodoskonalenia
Wielki Post bardzo łatwo może przerodzić się w czas, kiedy staramy się wyłącznie zgubić parę kilogramów lub skończyć z jakimś nałogiem, który przeszkadza nam zbliżyć się do Boga. Szatan wiele by dał, abyśmy do tego właśnie ograniczyli się w tym okresie. Jednak w Wielkim Poście nie o to chodzi. O. Anthony Gerber opublikował na ten temat znakomity wpis internetowy: „W Wielkim Poście upadamy bardzo nisko. Docieramy do trzeciego tygodnia wyrzeczeń, wybierając gwoździe i ciernie miłości. Lecz wówczas właśnie zapieramy się Jezusa za trzydzieści srebrników wygody i egoistycznej miłości siebie samych. W takiej chwili trzeba paść na kolana, podnieść ręce do nieba i zawołać: Panie, w pojedynkę nie dam rady! Panie, dopomóż mi! Nie umiem kochać!”. Zazwyczaj doskonała jest tylko miłość samych siebie, miłość niedoskonałą rezerwujemy dla innych. Dlatego tak ważne jest, aby wybrać uczynki pokutne pozwalające nam wzrastać w miłości wyzbytej egoizmu.
4. Pokusa podziałów
Skąd biorą się te podziały? Od szatana! Podziałom winny jest szatan – powiedział papież Franciszek. Wprowadzanie podziałów jest ulubionym z wielorakich narzędzi szatana. Uwielbia dzielić chrześcijan, powodując rywalizację, wszczynając zamęt, wzbudzając zazdrość, wywołując złość i doprowadzając do paranoi. Szatan chce, abyśmy w innych chrześcijanach widzieli wrogów, bo nie chce, abyśmy zorientowali się, że jedynym naszym wrogiem jest tylko on (a także my sami, kiedy pozwalamy mu na to). Naturalnie więc w Wielkim Poście zły duch może próbować wprowadzać nieprzyjaźń i podziały między chrześcijanami w rodzinach i parafiach, ale też w internecie. Dobrze jest zadać sobie w okresie Wielkiego Postu (choć nie tylko wtedy) pytanie, czy to, co czytam albo co scrolluję, pomaga wzrastać w miłości braci chrześcijan czy może prowadzi do podziałów? Antonin Scalia, nieżyjący już sędzia Sądu Najwyższego USA, zagorzały katolik, powiedział swego czasu: „Atakuję idee. Nie atakuję ludzi”. Takie stwierdzenie to oznaka prawdziwego charakteru. Jest to cecha coraz rzadziej spotykana w naszym społeczeństwie. Jeśli to, co czytamy czy piszemy w internecie, stanowi atak personalny i nie jest działaniem na rzecz jedności w miłości Chrystusa, może być to narzędzie szatana, którym posługuje się, aby powstrzymać nas (i innych) przed wzrastaniem duchowym.
5. Pokusa ulegania zniechęceniu
Pokusy, zniechęcenie i niepokój są towarem oferowanym przez wroga – św. Ojciec Pio. Szatan niczego bardziej nie pragnie, niż uczynić nas tak samo nieszczęśliwymi, jak nieszczęśliwy jest on sam. Wie też, że poddanie się zniechęceniu zmniejsza prawdopodobieństwo naszej współpracy z łaską Bożą. Tak więc w tym okresie diabeł może kusić nas odrzuceniem pokutnego ducha Wielkiego Postu. Może spowodować, że będziemy myśleć, iż nic nam się nie udaje i nie jesteśmy „dobrzy”. Lecz przecież w Wielkim Poście nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć, że jest „dobry”. Przeżywane przeze mnie chwile zniechęcenia stanowią szansę podziękowania Bogu głośnymi okrzykami radości za wybawienie nas od naszej przeciętności i grzechu. Nie ma sensu poddawać się zniechęceniu, skoro naprawdę wierzymy w przesłanie Ewangelii. Nawet przeżywając Wielki Post, wiemy, że oczywiście Jezus umarł, lecz przecież także zmartwychwstał, a radość i łaska wypływające z tego faktu są dla nas dostępne w tej właśnie chwili i mogą owocować naszą przemianą. Bogu niech będą za to dzięki!
______________________________________________________________________________________________________________
***
Strzeżcie się ducha Absaloma pięknisie i narcyzi!
Biblijne czarne charaktery to kontynuacja cieszącej się wielkim zainteresowaniem czytelników książki Święci nie-święci. O nicponiach, rzezimieszkach, oszustach i wyznawcach szatana, którzy jednak zostali świętymi. Tym razem amerykański pisarz zajmuje się niezwykle barwnymi, często również mniej znanymi postaciami z Biblii, które zasłynęły rozpustą, przewrotnością i okrucieństwem.
Absalom, syn króla Dawida, miał wszystko, co można sobie wymarzyć: pozycję, bogactwo, atrakcyjny wygląd, czarującą osobowość. Jednak roztrwonił to wszystko, poddając się egoistycznym i buntowniczym instynktom, które doprowadziły go do znieważenia, a nawet próby zabicia własnego ojca. Gdy już wydawało się, że zły, podstępny plan Absaloma może się ziścić, książę tragicznie zakończył życie z powodu pozornie niewinnego symbolu własnej próżności.
Absalom, trzeci pod względem starszeństwa syn Dawida, króla Izraela, mógł być podobny do dzisiejszych nadzwyczajnie uzdolnionych dzieci, które wygrywają szkolne turnieje naukowe i konkursy ortograficzne, dorabiają do kieszonkowego, handlując na aukcjach internetowych, i są kapitanami szkolnych drużyn sportowych. Jednak Absalom swoją arogancją, egoizmem i próżnością przekreślił te liczne naturalne zdolności, a fakt, że miał zastąpić ojca na tronie Izraela, tylko wzmógł jego egocentryzm. Krewni jakoś znosili jego obecność podczas świąt i rodzinnych przyjęć, lecz przy innych okazjach starali się trzymać od niego z daleka. Jednak zwykli, prości Izraelici byli pod wrażeniem jego uroku, łatwości nawiązywania kontaktów i atrakcyjnego wyglądu: długich, niezwykle bujnych włosów i olśniewającego uśmiechu.
„W całym Izraelu nie było człowieka tak pięknego jak Absalom. O nim wygłaszano pochwały: «Od stóp do głowy nie było na nim skazy»”.
Biorąc pod uwagę dysfunkcyjność rodziny królewskiej, wady Absaloma nie są zaskoczeniem. Dawid miał wiele żon i nałożnic, przez co rodziną królewską nieustannie wstrząsały konflikty. Chciwość, korupcja, nawet morderstwa na stałe zagościły w pałacu Dawida. Kryzys osiągnął swoje apogeum, gdy Amnon, pierworodny syn Dawida i przyrodni brat Absaloma, zgwałcił swoją przyrodnią siostrę Tamar. To, w jaki sposób Dawid i Absalom zareagowali na to straszliwe wydarzenie, doprowadziło do zerwania ich wzajemnych stosunków na wiele lat. Dawid nie ukarał Amnona za gwałt na Tamar i Absalom mu tego nie wybaczył, a z kolei Absalom zwabił Amnona do swojego domu i zabił go – czym naraził się na gniew ojca.
Po dokonaniu zabójstwa Absalom uciekł z Izraela. Przez trzy lata mieszkał w pałacu dziadka w Geszur. Absalom uważał, że w ten sposób zachowuje bezpieczny dystans od swojego nieprzewidywalnego ojca, natomiast Dawid miał go za tchórzliwego chłopca, który chowa się za plecami starca. Jednak trzy lata to szmat czasu – wystarczająco długo, aby tak uczuciowy człowiek jak Dawid nieco „zmiękł” – ale tylko do pewnego stopnia. Dawid posłał do swojego teścia gońca z wiadomością, że Absalom może wrócić do Jerozolimy, pod warunkiem że będzie trzymał się z daleka od królewskiego oblicza.
Jednak za tym z pozoru sentymentalnym gestem pobłażliwego ojca kryło się coś więcej: Absalom musiał wrócić, dla dobra dynastii. Jakiś czas po zabójstwie Amnona zmarł drugi pod względem starszeństwa syn Dawida, Daniel, przez co Absalom awansował na pierwszego kandydata do korony. Jak każdy dobry król, Dawid wiedział, że przyszłość dynastii jest ważniejsza od rodzinnych niesnasek, ale chociaż pozwalał Absalomowi na powrót do Jerozolimy, nie miał ochoty nawiązywać z nim bliższych kontaktów.
Dawid stanął przed takim samym dylematem jak wielu rodziców, których dzieci zrobiły coś okropnego. Kochał swojego syna i chciał się z nim pojednać, lecz Absalom nie wykazywał żadnych oznak skruchy. Nie żałował ani zabójstwa Amnona, ani tego, że zranił uczucia ojca. Dlatego też Dawid postanowił przyjąć postawę „szorstkiej miłości”: bez skruchy nie będzie przebaczenia.
WALKA O PAŁAC
Jednak Absalom nie miał zamiaru okazywać skruchy. Podczas pobytu w Geszur jego egocentryzm jeszcze się pogłębił i postawa Dawida po prostu go zirytowała. Chociaż sam zdusił w sobie jakiekolwiek ciepłe uczucia wobec Dawida, to jak nadąsane dziecko nadal oczekiwał od niego miłości. To nieracjonalne, ale logika nigdy nie była mocną stroną Absaloma.
Absalom przyjął zatem inną strategię. Jeśli najbardziej zaufany dowódca Dawida, Joab, wstawi się za mną – pomyślał – król na pewno ustąpi i zaprosi mnie do pałacu. Dwukrotnie zwracał się z prośbą do Joaba, ale bezskutecznie. W końcu rozwścieczony Absalom wysłał sługi na pole Joaba, na którym dojrzewał jęczmień, i rozkazał: „Spalcie go ogniem” – a słudzy wykonali rozkaz swojego pana.
To wreszcie zwróciło uwagę Joaba. Zanim jeszcze z pola opadł dym, Joab zjawił się w domu Absaloma. Absalom nie tracił czasu na przeprosiny. Miał cel: chciał zobaczyć się z ojcem i potrzebował, aby Joab przetarł dla niego szlak. Podobnie jak pozostali członkowie rodziny królewskiej, Joab nie cierpiał Absaloma, ale nie chciał, żeby książę zrujnował mu całe zbiory, więc obiecał wystąpić w roli mediatora i przekonać króla do zmiany zdania. I rzeczywiście – za namową Joaba Dawid ustąpił i zaprosił syna marnotrawnego do pałacu.
W wyznaczonym dniu Absalom wszedł do sali tronowej pałacu i upadł przed ojcem na twarz. Kilku prostych Izraelitów obecnych w sali tronowej ze wzruszeniem patrzyło, jak ich piękny książę leży na posadzce, błagając o przebaczenie. Tymczasem dworzanie, którzy dobrze znali Absaloma, przewracali oczami, zniesmaczeni kolejną melodramatyczną „pokazówką” księcia. Jednak Dawid, który zawsze miał słabość do swoich dzieci, zszedł z tronu, podniósł syna z posadzki i ucałował go. Po raz kolejny Absalom dostał to, czego chciał – i po raz kolejny się tym nie zadowolił.
Nie, Absalomowi nie wystarczało to, że był kochany, że mu wybaczono i powitano go w domu z otwartymi ramionami, zapewniając, że jego wszystkie grzechy przeszłości zostały zapomniane. Dla niego liczyło się tylko ostateczne zwycięstwo. Książę oczekiwał, że wszyscy członkowie rodziny królewskiej powitają go słowami: „Przepraszamy, że zareagowaliśmy tak nerwowo na wieść, że zabiłeś swojego brata, nie odwołując się do króla, sądu ani żadnego innego przedstawiciela prawa. Tak bardzo się pomyliliśmy, myśląc, że morderstwo popełnione z zimną krwią zasługuje na naganę”.
Nie, Absalomowi nie wystarczało to, że był kochany, że mu wybaczono i powitano go w domu z otwartymi ramionami, zapewniając, że jego wszystkie grzechy przeszłości zostały zapomniane. Dla niego liczyło się tylko ostateczne zwycięstwo.
SĘDZIA DLA LUDU, ZDRAJCA W PAŁACU
Gdy tylko Absalom wrócił do łask, zaraz odezwały się w nim autodestrukcyjne tendencje – zaczął niszczyć relacje ze swoim ojcem. Nigdy wcześniej ani potem nie znajduje się w Biblii opis tak pretensjonalnego i pokazowego zachowania, jak kiedy Absalom jedzie ulicami Jerozolimy rydwanem zaprzężonym w piękne konie, a przed nim biegnie pięćdziesięciu wynajętych w tym celu dobrze zbudowanych mężczyzn. Absalom wstawał skoro świt i szedł prosto pod bramę pałacową, gdzie rozmawiał z każdym, kto przychodził do króla z osobistą sprawą. Po wysłuchaniu relacji zawsze wzdychał, kręcił głową i stwierdzał: „Patrz, sprawa twoja jest jasna i słuszna, ale u króla nie znajdziesz nikogo, kto by cię wysłuchał”. Dla poddanych Dawida te słowa były szokiem – trudno im było uwierzyć, że ich król nie zrobi nic, aby im pomóc, stali więc jak zamurowani, zaś Absalom wznosił oczy do nieba i wołał: „O, któż mię ustanowi sędzią nad krajem? Przychodziliby do mnie wszyscy, którzy mają sprawy sporne i sądowe, a ja wydawałbym sprawiedliwe wyroki”.
Izraelici byli poruszeni, widząc, że ich przystojny, współczujący książę jest gotowy stanąć po ich stronie w konfrontacji z własnym ojcem. Dlatego gdy tylko pojawił się na ulicach Jerozolimy, zaraz otaczał go tłum rozentuzjazmowanych ludzi, którzy walczyli ze sobą o szansę dotknięcia jego szaty lub ucałowania książęcej dłoni. Im bardziej uwielbiali Absaloma, tym mniej szanowali króla Dawida.
„Tak Absalom zjednywał sobie serca ludu izraelskiego”.
Absalom potrzebował trochę czasu, aby zbudować dla siebie poparcie w Izraelu, ale po czterech latach był już gotowy. Izraelici, całkowicie omamieni urokiem młodego księcia, nie mogli się już doczekać, kiedy ich ulubieniec zostanie królem. Co zaskakujące, przez cały ten czas, gdy Absalom knuł swój chytry plan, Dawid był zupełnie nieświadomy rozwoju sytuacji.
Na miejsce zamachu stanu Absalom wybrał Hebron. Hebron był jego rodzinnym miastem i wcześniejszą stolicą Izraela. Był także świętym miejscem – znajdował się tam grób patriarchów, w którym pochowano Abrahama i Sarę, Izaaka i Rebekę oraz Jakuba i Leę. Gdy Absalom oświadczył ojcu, że zamierza wybrać się do Hebronu, aby złożyć ofiarę Bogu, tradycyjnie niczego niepodejrzewający Dawid dał mu swoje błogosławieństwo. Wcześniej Absalom wysłał gońców do każdego krańca królestwa, z jednym poleceniem: „Gdy tylko posłyszycie dźwięk trąby, wołajcie: «Absalom został królem w Hebronie»”.
Potem, w eskorcie dwustu ludzi, Absalom wyruszył w podróż do Hebronu. Gdy dotarł na miejsce, złożył ofiarę, a następnie poczekał na przybycie swoich zwolenników. A rzeczywiście przybyło ich wielu – tak wielu, że gdy wieść o rebelii dotarła do pałacu królewskiego, Dawid wpadł w panikę i opuścił Jerozolimę, pozostawiając na miejscu tylko dziesięć nałożnic, aby „pilnowały pałacu”, jak to określił autor biblijny. Kapłan Sadok również zamierzał dołączyć do uciekającego orszaku królewskiego i zabrał nawet ze sobą Arkę Przymierza, lecz Dawid przekonał go, aby powrócił do Jerozolimy i odstawił Arkę do przybytku.
Potem, boso i ze łzami w oczach – niby pokutnik – Dawid uciekł z Jerozolimy drogą wiodącą przez Górę Oliwną. Na szczycie góry natknął się na jednego ze swoich doradców, Chuszaja, który był gotowy udać się wraz z królem na wygnanie. Jednak Dawid zaczął już stopniowo odzyskiwać zdrowy rozsądek. Namówił Chuszaja, aby wrócił do Jerozolimy i rozmówił się z Sadokiem. Obaj powinni przekonać Absaloma, że chcą wiernie służyć nowemu królowi. Gdy zaskarbią sobie zaufanie Absaloma i pochlebstwami skłonią go do wyjawienia planów, będą przekazywać wszelkie informacje Dawidowi.
Jak widać, Dawid dostrzegł wreszcie prawdę o Absalomie: przekonał się, że jego ukochany syn jest w istocie przebiegłym cwaniakiem. Aby ocalić królestwo oraz życie i bezpieczeństwo swoich poddanych, rodziny, przyjaciół i swoje własne, Dawid musiał znowu wejść w skórę przebiegłego lisa, jak za dawnych czasów, gdy ukrywał się przed królem Saulem, który czyhał na jego życie. Dla Dawida–króla było to duże wyzwanie, dla Dawida-ojca – wielka osobista tragedia.
KRÓTKOTRWAŁA CHWAŁA
Absalom przybył do Jerozolimy na czele triumfalnego pochodu, witany entuzjastycznymi okrzykami tłumów. Gdy pochód zbliżył się do pałacu, z tłumu wyłonił się Chuszaj, wołając: „Niech żyje król! Niech żyje król!”. Te słowa były jak miód dla duszy Absaloma, ale wyszły z ust jednego z najbliższych doradców Dawida, nic więc dziwnego, że wzbudziły podejrzenia księcia.
„Dlaczego nie poszedłeś za swym przyjacielem?” – zapytał Absalom. Jednak Chuszaj nie na darmo tak wiele lat spędził w dyplomacji.
„Nie – odpowiedział. – Kogo bowiem wybrał Pan i lud wraz z całym Izraelem, przy nim i ja jestem, przy nim pozostanę”. Pochlebstwa zawsze działały na Absaloma. Nie inaczej było i tym razem – książę zaprosił Chuszaja do wąskiego kręgu swoich przyjaciół i doradców.
Absalom zasiadł na tronie, lecz nie za bardzo wiedział, co ma dalej robić. Na szczęście mógł skorzystać z porad głównego doradcy Dawida, Achitofela. Achitofel przekonał Absaloma, aby ten zaznaczył swoje prawo do tronu i wszelkiej innej własności Dawida, współżyjąc z dziesięcioma nałożnicami, które Dawid zostawił w pałacu. Na potrzeby orgii Achitofel rozkazał rozpiąć namiot na dachu pałacu i tam „Absalom wszedł do nałożnic swego ojca na oczach całego Izraela”.
Ten bezwstydny akt miał potwierdzić władzę Absaloma i ukazać Izraelitom, że Dawid nie jest w stanie ochronić nawet własnych kobiet, a co dopiero całego narodu. To, że Absalom dopuścił się takiego czynu na oczach przechodniów, świadczy, że zatracił wszelkie poczucie przyzwoitości i odrzucił tradycyjne wartości, takie jak szacunek i powściągliwość. Jednak triumf Absaloma nie trwał długo. Dawid nie stracił zdolności przywódczych – w krótkim czasie zebrał armię i parę dni po przewrocie obie strony spotkały się w lesie Efraima. Niełatwo było walczyć w tej gęstwinie. W ciągu dnia zginęło dwadzieścia tysięcy wojowników, ale zwycięstwo należało do Dawida.
SCHYL SIĘ!
Gdy Absalom zrozumiał, że poniósł klęskę, wskoczył na muła i wjechał do lasu, aby zgubić pogoń. Gdy muł przebiegał pod nisko zwisającymi konarami wielkiego dębu, długie, bujne włosy Absaloma zaplątały się w gałęzie. Absalom zawisł na drzewie, a rozpędzony muł pobiegł dalej.
Jeden z ludzi Dawida zobaczył, co się stało i zdał relację królewskiemu generałowi, Joabowi. Joab nigdy nie wybaczył Absalomowi spalonego pola jęczmienia, zaś po przewrocie stracił do niego resztki sympatii. Wziął do ręki trzy oszczepy i w towarzystwie dziesięciu giermków pojechał spiesznie do lasu. Znalazł tam Absaloma wiszącego w powietrzu, machającego rękami i nogami, rozpaczliwie próbującego uwolnić się z opresji.
Joab zebrał konia i powoli zbliżył się do bezradnego Absaloma. Potem bez słowa przebił Absaloma włócznią na wylot, a po chwili utopił w jego sercu dwa pozostałe oszczepy. Giermkowie Joaba dokończyli dzieła, dobijając Absaloma, gdy ten wciąż jeszcze wisiał w powietrzu. W końcu słudzy Joaba ściągnęli zmasakrowane ciało Absaloma z drzewa, wrzucili je do głębokiego dołu i przywalili kamieniami. W ten sposób zakończył życie Absalom – piękny, uprzywilejowany książę, który nie docenił licznych łask, jakimi został obdarzony.
Jeden z żołnierzy, Kuszyta, pochodzący z krainy na północy dzisiejszego Sudanu, zaniósł wieść o śmierci Absaloma Dawidowi. Żołnierz ten ostrzył sobie zęby na cenną nagrodę, która zgodnie z tradycją przysługiwała temu, kto przynosił dobre nowiny z pola bitwy. Jednak ku jego wielkiemu zaskoczeniu, Dawid nie okazał radości. Przeciwnie, wybuchnął płaczem i powtarzał bez końca: „Synu mój, Absalomie! Absalomie, synu mój, synu mój! Kto by dał, bym ja umarł zamiast ciebie? Absalomie, mój synu, mój synu!”.
CZEGO MOŻE NAS NAUCZYĆ HISTORIA ABSALOMA?
Pycha poprzedza upadek
Gdy Absalom patrzył w lustro, widział w nim odbicie przystojnego mężczyzny. Gdy słuchał swojego głosu, słyszał charyzmatycznego mówcę, który potrafi oczarować cały naród izraelski. Gdyby chociaż połowę czasu, który przeznaczał na układanie włosów, poświęcił analizowaniu swoich myśli, czynów i motywów, jego historia na pewno zakończyłaby się pomyślnie. Jednak Absalom był oczarowany samym sobą – sądził, że jest pępkiem świata. A jeśli kiedykolwiek poczuł dotknięcie Bożej łaski, najwyraźniej kompletnie je zignorował.
Bóg sprzeciwia się pysznym, pokornym zaś daje łaskę (Jk 4, 6).
Piękno ciała jest tylko powierzchowne
Starożytni Grecy przekazali nam opowieść o pięknym młodzieńcu o imieniu Narcyz, który zobaczył swoje odbicie w głębokim stawie, zakochał się w nim, zapragnął je objąć i przez to wpadł do wody i poszedł na dno jak kamień. Jak widać, nawet poganie wiedzieli już, jak bardzo zgubna jest ludzka próżność. Piękno fizyczne przemija z wiekiem. Diety, ćwiczenia, nawet operacje plastyczne nie zdołają przywrócić młodzieńczego czaru i wigoru. Natomiast piękna dusza jest wiecznie młoda i przyjemna Bogu. Niestety, do tego atrybutu Absalom nie przywiązywał najmniejszej wagi.
Bo wszystko marność i pogoń za wiatrem (Koh 2, 7).
Nic bardziej nie boli rodzica niż to, że jego dziecko zeszło na złą drogę
Wielu rodziców wie, jak wielkim powodem do smutku jest krnąbrne, buntownicze dziecko, którego nie można utrzymać w ryzach. Jednak nawet jeśli dziecko wydaje się prawdziwym potworem, rodzice i tak wierzą, że pewnego dnia opamięta się i do nich powróci. Bóg tak samo myśli o nas – swoich dzieciach. Gdy królestwo Efraima, czyli dziesięć północnych pokoleń Izraela, odwróciło się od Boga i zaczęło oddawać część bożkom, Bóg zwierzył się prorokowi Jeremiaszowi: „nieustannie go wspominam” (Jr 31, 20).
Przypowieść o synu marnotrawnym zawiera barwny opis radości ojca na widok swojego skruszonego syna, który wcześniej przysporzył mu wielu zmartwień. Poza tym św. Jan Ewangelista napisał o Jezusie, czyli Słowie: „Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11). Jeśli taka sytuacja ma miejsce w Twojej rodzinie, módl się o cierpliwość dla siebie, a o mądrość dla swojego dziecka, aby ostatecznie przyjęło łaskę Boga, wróciło do domu i zaczęło od nowa.
Strzeż, synu, nakazów ojca, nie gardź nauką matki, w sercu je wyryj na zawsze (Prz 6, 20–21).
Cierpliwość Boga wobec zatwardziałych grzeszników ma swoje granice
Opowieść o Absalomie można odczytywać jako alegorię, w której Dawid występuje jako Bóg, zaś Absalom jako zatwardziały grzesznik. Bóg kocha grzesznika i czeka cierpliwie na dzień, kiedy ten się opamięta, poczuje szczery żal za grzechy i poprosi o przebaczenie. Jednak niektórzy grzesznicy, zaślepieni pychą, nie widzą potrzeby nawrócenia. Im dłużej trwają w swojej próżności, tym ich serca stają się twardsze i mniej podatne na łaskę Bożą. A może to mieć niezbyt przyjemne konsekwencje dla ich przyszłego życia – przede wszystkim życia wiecznego.
On sam poznaje każdy czyn człowieka. Nikomu On nie przykazał być bezbożnym i nikomu nie zezwolił grzeszyć. Jak wielkie miłosierdzie, tak wielka i Jego surowość (Syr 15, 19–20; 16, 12).
Doceniajmy otrzymane łaski
Smutna historia Absaloma to historia młodego człowieka obdarzonego bogactwem, dobrą pozycją, atrakcyjnym wyglądem i charyzmą, który roztrwonił te dary w pogoni za władzą, nawet kosztem życia własnego ojca. Zamiast pokory i wdzięczności za otrzymane od Boga łaski Absalom był pełen hybris – czyli, jak powiadali starożytni Grecy, pychy tak wielkiej, że była obrazą dla niebios.
Jednakże prawdziwą tragedią w całej historii był fakt, że Absalom nie zdobył się na to, aby przeprosić ojca za ból i cierpienie, którego stał się przyczyną. Dawid, który z własnego doświadczenia znał ogromne znaczenie pokuty za ciężkie grzechy (wystarczy przypomnieć katastrofalną w skutkach historię z Batszebą i Uriaszem), był gotowy przebaczyć synowi. Bóg również by mu przebaczył.
Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego! Przywróć mi radość z Twojego zbawienia (Ps 51, 12. 14).
Szukajcie Pana, wszyscy pokorni ziemi, którzy pełnicie Jego nakazy; szukajcie sprawiedliwości, szukajcie pokory (So 2, 3)
Tekst pochodzi z książki: “Biblijne czarne charaktery”, Copyright © by Wydawnictwo Esprit
mp/wydawnictwo Esprit/Fronda.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Przeszkody w modlitwie. Jak je pokonać?
fot. via Pixabay
***
Modlitwa jest walką. Dzięki sile słowa Bożego musimy przezwyciężyć ociężałość, lenistwo, przygnębienie, rutynę. Musimy stawić czoło wrażeniu, że modląc się, tracimy czas. Musimy przezwyciężyć pokusę, że Bóg nas nie słyszy.
Wiemy, że w modlitwie najważniejsza jest wytrwałość, do której zdobycia potrzeba czasu. Na drodze modlitwy pozostajemy zawsze uczniami, ponieważ nie wiemy jak się modlić; dlatego bez przerwy zaczynamy od nowa, oczywiście z pomocą Ducha Świętego. To On jest prawdziwym mistrzem modlitwy, dlatego dobrze jest Go zawsze zaprosić na początku modlitwy.
Podobnie także Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami. Ten zaś, który przenika serca, zna zamiar Ducha, [wie], że przyczynia się za świętymi zgodnie z wolą Bożą. Wiemy też, że {Bóg} z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamysłu (Rz 8,26–28).
Święty Paweł regularnie nakłaniał pierwszych chrześcijan do trwania na modlitwie, do nieustannego spotkania z Bogiem. Krótko mówiąc, do tego, żeby modlili się w rytm oddechu, żeby całe ich życie stało się modlitwą.
Dziękujcie zawsze za wszystko Bogu Ojcu w imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa (Ef 5,20).
(…) wśród wszelkiej modlitwy i błagania. Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu! Nad tym właśnie czuwajcie najusilniej i proście za wszystkich świętych (…) (Ef 6,18).
Nie chodzi tu oczywiście o trwanie przez cały dzień w skupieniu modlitewnym, ale o chęć bezustannego modlenia się, o życie pragnieniem modlitwy, które każdą chwilę przemienia w spotkanie z Bogiem. Święty Augustyn mawiał: „Samo twoje pragnienie już jest modlitwą”. Co oznacza dla chrześcijanina nieustanna modlitwa? Czyż nie jest nią głębokie pragnienie naśladowania Jezusa, chęć powierzenia Ojcu naszego życia i spełniania Jego woli?
Jedyną rzeczą, która może nam pomóc w trwaniu na modlitwie
Oto dziesięć kolejnych przeszkód, które napotkasz na krętych ścieżkach modlitwy. Jeśli chcesz wytrwać, często będziesz musiał stawiać im czoło. Nie trać ufności, to nie tylko twoje doświadczenie.
1. Nie mogę się modlić
Zawsze możesz się modlić, nawet jeśli nie potrafisz przez cały czas skupić wewnętrznej uwagi. Modlitwa, podobnie jak miłość, jest wyborem, decyzją, aktem woli. Bądź przed Bogiem tak długo, jak to sobie zaplanowałeś. Jeśli akceptujesz w sobie chęć modlitwy, to znaczy, że już się modlisz. Wydaje ci się, że mówisz w próżnię. Co możesz wiedzieć na ten temat? Bóg bardzo pragnie, żebyś do Niego mówił, lecz jeszcze bardziej chce, żebyś Go słuchał. Słowo Boże jest przy tobie, byś je rozważał i żebyś się nim karmił.
Nie szukaj w modlitwie odczuwalnego zadowolenia; jesteś tu dla Boga, dlatego że Bóg jest Bogiem. Modlitwa nie służy niczemu innemu poza spotkaniem się z Bogiem w pełnej miłości relacji. Nie spodziewaj się, że otrzymasz coś nadzwyczajnego lub że doznasz jakiegokolwiek wrażenia; Bóg tu jest i to wystarczy. Chrystus zmartwychwstał i daje ci swojego Ducha po to, żeby twoja modlitwa podobała się Ojcu. Ty masz się modlić w oczekiwaniu na przyjście Pana, trwać wiernie na posterunku swego odosobnienia. W modlitwie liczy się najbardziej stałość pragnienia, zbieżność naszej woli z tym, czego Bóg od nas chce.
Na moich czatach stać będę, udam się na miejsce czuwania, śledząc pilnie, by poznać, co On powie o mnie, jaką odpowiedź da na moją skargę (Ha 2,1).
2. Tu jest za głośno
Czasami skarżymy się, mówiąc: „modliłbym się dużo lepiej, gdybym miał więcej spokoju, mógł się zaszyć w jakimś cichym miejscu, być daleko stąd”. Módl się tam, gdzie jesteś, tym, czym żyjesz. Dobrze byłoby oczywiście stworzyć jak najbardziej sprzyjające skupieniu warunki, lecz dla ciebie najlepszą modlitwą jest ta, którą akurat dzisiaj możesz podjąć. Kiedy się modlisz, Bóg daje ci modlitwę, której potrzebujesz. To kwestia wiary i zaufania.
Możesz sobie stwarzać idealne dla modlitwy warunki, a i tak zawsze znajdą się jakieś przeszkody, choćby zmęczenie, rozproszenia, lenistwo, brak wiary. Nawet jeśli uciekniesz na najbardziej odległe pustkowie, szybko spostrzeżesz, że największą przeszkodą w modlitwie jesteś ty sam. Możesz wszystko porzucić, ale nie porzucisz siebie samego i swoich myśli. Ważne jest, żeby modlić się dalej, wpatrywać się w Jezusa dużo intensywniej niż w siebie samego i rozmawiać z Nim jak z przyjacielem. Modlitwa jest zjednoczeniem się z Bogiem zarówno w hałasie, jak i w ciszy. A ta cisza jest o wiele bardziej wewnętrzna niż zewnętrzna; jest przylgnięciem do tajemnicy Boga, tak samo w wagonach metra jak w celach klasztornych.
, jest żar pokornej i ufnej miłości, pokładającej całą nadzieję w Bogu. Jeśli naprawdę Go kochamy, będziemy się modlić. Jeśli Bóg jest częścią naszego życia, to z pomocą silnej wiary, gwałtownej nadziei i żarliwej miłości stoczymy o modlitwę prawdziwą walkę. Sama modlitwa bowiem jest walką, która toczy się przez cały czas. Dzięki sile słowa Bożego, które podtrzymuje naszą modlitwę, musimy przezwyciężyć ociężałość, lenistwo, przygnębienie, rutynę. Musimy stawić czoło temu niejasnemu wrażeniu, że modląc się, tracimy czas, że nie wiemy, co powiedzieć ani co zrobić, kiedy rozproszenia depczą nam po piętach. Musimy przezwyciężyć tę pokusę, która nam mówi, że w czasie modlitwy nic się nie dzieje, że Bóg nas nie słyszy, że nas nie wysłuchuje.
3. Nie lubię się modlić
Nie masz ochoty się modlić, modlitwa cię wręcz odpycha. Rozczarowany, masz po dziurki w nosie tego, że poza oschłością, a nawet smutkiem, nie doświadczasz niczego więcej. To znak, że czas na prawdziwą modlitwę. Na tę, której nie umiesz, która cię nuży, której nie pamiętasz. Nie wydaje ci się wcale, że się modlisz, modląc się w ten sposób, a jednak modlisz się prawdziwie.
Oto moja rada: możesz poprosić o pomoc Maryję. Niczego nie rozumiejąc, doświadczając zwykłej rzeczywistości Nazaretu i rozważając w swoim sercu słowa Świętych Ksiąg, Maryja przeżyła niezwykłą przygodę wiary. Uwierzyła, pozostawiając za sobą wszelkie smaki i odczucia, aż po krzyż. Napełniona Duchem Świętym Elżbieta miała rację, mówiąc:„Błogosławiona [jest], która uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane jej od Pana” (Łk 1,45).
Podejmowane w czasie modlitwy akty wiary, nadziei i miłości mają szczególny smak, trudno wykrywalny dla zmysłów. Sprawiają, że twoje obcowanie z Tym, którego szukasz, za każdym razem staje się coraz bardziej intymne. Jest coś niezwykłego w szukaniu Boga, w trwaniu na modlitwie, w pielęgnowaniu relacji z Bogiem. Ten Bóg daje się rozpoznać w twarzy Chrystusa. Czytając Ewangelie, skup się na Jezusie. Wsłuchuj się w Jego słowo, by móc z Nim rozmawiać. Nawet jeżeli to słowo brzmi obco i nie masz ochoty się modlić, staraj się, żeby twoje ciało świadczyło o twej woli trwania na modlitwie. Bóg da ci kiedyś rozsmakować się w swej miłości.
W ten sposób trwaj, jak długo będzie to konieczne. Po nocy zawsze nadchodzi dzień.
4. Nic nie odczuwam
Odczucia rodzą się z poznania zmysłowego, a modlitwa jest przebywaniem w obecności niedającego się poznać zmysłami Boga, dlatego jest rzeczą zupełnie normalną, że czasami nic nie odczuwasz. Ten właśnie fakt poeta i mistyk, św. Jan od Krzyża, nazywa „ciemną nocą”; nocą, która pobudza naszą wiarę do wiary w to, czego nie widać; nocą, przez którą nasz rozum nie może w pełni pojąć tajemnicy Boga; nocą sprawiającą, że Bóg znajduje się poza tym, co jesteśmy w stanie o Nim powiedzieć i zrozumieć. Ten Bóg, którego „nikt nigdy nie widział” (J 1,18), ale którego Jezus przyszedł nam objawić jako Ojca, jest „Bogiem ukrytym” (Iz 45,15).
Nie martw się, wszyscy wielcy święci znali doświadczenie oschłości na modlitwie. Święta Teresa z Lisieux mówi o ciemnym tunelu czy też o gęstej mgle, które nie pozwalały jej się cieszyć wiarą. Jest to często tylko faza przejściowa. Zawsze po nocy nastaje dzień, po zimie wiosna, po smutku radość, po mroku światłość, po śmierci zmartwychwstanie. Wiedz, że Pan Bóg jest przy tobie w czasie posuchy tak samo jak w czasie urodzajnego deszczu.
Jeśli wytrwasz w tym stanie rzeczy, Pan Bóg wynagrodzi ci to w inny sposób. Zamieni twoje pragnienie w dar, uczyni cię wolnym i pozwoli ci się stać tym, kim naprawdę jesteś. Odkryjesz, że Jego nieobecność jest bardziej doskonałą formą obecności. Staniesz się bliższy Jego tajemnicy. Twoja wiara będzie głębsza, a twoja miłość bardziej intensywna. Odzyskasz czas, który wydawał ci się stracony, dlatego że kochający w tobie Duch sprawi, że staniesz się bardziej skuteczny. Oto cuda, jakich dokona w tobie Pan Bóg, jeśli wytrwasz w modlitwie. Może ci w tym pomóc powtarzanie imienia Jezus, rozważanie psalmów, przyjmowanie sakramentów, odmawianie różańca, oczekiwanie w ciszy, słuchanie rad wielkich mistrzów modlitwy.
Nieraz, kiedy mój umysł pogrążony jest w tak wielkiej oschłości, że niemożliwością staje się dla mnie wydobycie z niego choćby jednej myśli jednoczącej mnie z Bogiem, odmawiam bardzo powoli Ojcze nasz, a potem Pozdrowienie anielskie; wówczas te modlitwy porywają mnie i karmią mą duszę o wiele lepiej, niż gdybym odmówiła je setki razy, ale z pośpiechem!…1.
5. Nic się nie dzieje
Co się dzieje, kiedy wystawiasz swoje ciało na słońce? Ogrzewa się jego promieniami. Podobnie jest z modlitwą; wystawiasz się na Boga po to, by dać się kochać i spalać od wewnątrz. W czasie modlitwy zawsze coś się dzieje, ale by dostrzec cuda, jakich Pan dokonał, potrzeba oczu wiary. Bez wiary i miłości modlitwa może ci się wydać ucieczką od świata, stratą czasu, pustką. A jednak błogosławiona jest strata czasu otwierająca codzienność na bezinteresowność, przerwa, która umożliwia ponowne rzucenie się w wir akcji.
Nie ma pustki w tym, co należy do Boga. Twój brak odczuć nie oznacza braku Bożego działania. Modlitwa jest zawsze skuteczna, nawet jeśli pozornie niczego nie wnosi. Jest chwilą czuwania przerywającą działanie. Modlitwa jest absolutnie bezinteresowna, nie da się jej przeliczyć, ponieważ modlisz się dlatego, że kochasz. Przypomnij sobie dobroć, której doświadczyłeś od Boga, a przekonasz się, że nie zniknął On tak zupełnie z twojego życia.
Może się oczywiście zdarzyć, że w czasie modlitwy indywidualnej lub wspólnotowej w twoim sercu, jak w sercach uczniów z Emaus, zapłonie ogień miłości, że wypełni cię radość i pokój, że w szczególnym świetle dane ci będzie ujrzeć nieskończone miłosierdzie Boże, że ze łzami w oczach będziesz słuchać słowa Bożego i wewnętrznie doświadczysz Bożego przebaczenia… W ramach zachęty Pan Bóg wprowadza adeptów modlitwy w taki stan. Może on jednak ulec całkowitej zmianie.
Bóg ufa ci na tyle, żeby cię zabrać na pustynię Krzyża. Brak odczuwania Bożej obecności nie oznacza, że to, co przeżywasz, jest czymś nieprawdziwym. Wiara mówi ci, że Bóg jest obecny w głębi twojej duszy. Czy wierzysz w to, nawet jeśli nie odczuwasz Jego obecności? O wartości twojej modlitwy stanowią wiara i miłość, z jaką się modlisz. Kiedy się modlisz, nie koncentruj się więc na sobie i swoich odczuciach, ale skup się na Bogu i na Jego miłości do ciebie.
6. Nudzę się
Co mnie nudzi? Gotowe formułki, których powtarzanie studzi zapał. Świadomość tego, że tkwię w próżni, w oczekiwaniu na Boga, który nie przybywa, któremu nie mam nic do powiedzenia. A przecież nie chodzi tu o to, co robię, ale o Tego, którego mam słuchać i kochać. Poza tym Pismo Święte daje mi słowo Boże, którym mogę się modlić, kiedy moje słowa wydają mi się zbyt płytkie. Zanim zaczniemy mówić do Boga, dobrze jest wsłuchać się w Jego słowa.
Czy nie powinieneś zgodzić się na nudę przed Bogiem? Modlitwa polega czasem także na nudzeniu się przed Bogiem, z miłości. W ten sposób, niczego się nie spodziewając, całą nadzieję pokładasz w łasce Bożej. Czy nie jesteś biedakiem, który nie potrafi się modlić? Modląc się, doświadczasz swojej bezsilności, ponieważ wszystko, czym żyjesz, należy do Boga, nawet twoje znudzenie. Modlitwa staje się zatem długim aktem adoracji i uwielbienia Boga ze względu na to, kim On jest.
Twoje odczucie znudzenia na modlitwie może także wynikać ze zwykłego zmęczenia, z tego, że wybrałeś niewłaściwy moment, że masz zbyt napięty harmonogram lub stresującą pracę, że nosisz w sobie negatywny obraz Boga lub masz w stosunku do modlitwy zbyt konsumpcyjne nastawienie. Bóg nigdy nie będzie taki, jakie są twoje wyobrażenia o Nim. A modlitwa jest darem Ducha, który pozostaje nieuchwytny.
Kiedy w czasie modlitwy doświadczamy prawdziwego znużenia, najprościej powtarzać jedno słowo, takie jak „Jezus”, lub całe zdanie: „Kocham Cię, Panie, i wiem, że Ty też mnie kochasz”. Można też, za przykładem św. Teresy, przykutej do łóżka klasztornej infirmerii w Lisieux, po prostu nic nie mówić: „Nic Mu nie mówię, kocham Go”. Znudzenie może być okazją do nauki wsłuchiwania się w ciszę Boga.
Nie łam sobie głowy wymyślaniem tego, co należałoby Bogu powiedzieć, mów to, co ci przychodzi do głowy. Już samo zwykłe mamrotanie zachwyca serce Ojca. Modlitwa odziera cię z ciebie samego, sprawia, że przestajesz się na sobie koncentrować. Przed Bogiem masz być nagi, jak niemowlę w kołysce, jak Chrystus na krzyżu. Zgadzasz się na bycie bezbronnym, nieskutecznym, niezauważonym. I mimo wszystko nie przestajesz tracić dla Niego czasu, adorować Go i uwielbiać. Wkraczasz w ten sposób w przestrzeń Jego pragnienia i pozwalasz, żeby wola Boga zamieszkała w tobie, pomimo znużenia, jakie odczuwasz w Jego obecności. Jednoczysz się z tymi wszystkimi, którzy się nudzą, i wstawiasz się za nimi w swej nieporadnej modlitwie.
7. Zbyt często się rozpraszam
Rozproszenia w czasie modlitwy są czymś normalnym, to znak, że żyjemy i że nasza wyobraźnia pracuje. W przeciwieństwie do decyzji o modlitwie, rozproszenia często nie są wyrazem naszej woli. Przylatują i odlatują jak muchy, które nie pozwalają nam się skupić tak, jakbyśmy tego chcieli. Niektóre biorą się z zewnątrz, np. hałas uliczny; inne z samego człowieka, np. obrazy rodzące się w wyobraźni, wspomnienia wywoływane przez pamięć, odczuwane w ciele bolączki. Chęć pozbycia się ich wywołuje dodatkowe zamieszanie, lepiej modlić się razem z nimi. Jeśli są takie rozproszenia, które nachodzą cię uporczywie, na przykład myśl o tym, że nie możesz zapomnieć o jakimś spotkaniu, że musisz kupić chleb, skończyć pracę, zadzwonić do znajomego, zapisz je na kartce będącej w zasięgu ręki i módl się dalej. Zastąpią je oczywiście jakieś inne myśli, ale nie będą tak natarczywe.
Rozproszenia są okazją do modlitwy. Sam najlepiej będziesz umiał zamienić je w prośbę, modlitwę wstawienniczą, dziękczynną lub przebłagalną. To tryskające z naszej świadomości życie. „Dziękuję Ci, Panie, za samochód, który muszę naprawić. Bądź błogosławiony w dzieciach, które dają mi powód do zmartwień. Pomóż mi, Panie, zaakceptować tego kolegę. Przepraszam Cię za pragnienie zemsty, które nasila się we mnie na myśl o sąsiedzie. Dziękuję, że przypomniałeś mi o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia. Powierzam Ci taką to a taką osobę etc.”.
Wszystko może być okazją do zwrócenia się ku Bogu, który zna słabości naszej natury: „Panie, naucz mnie modlić się. Pomóż mi Boże. Duchu Święty, Ty sam módl się we mnie”. Pan Bóg woli, żeby nasza modlitwa była pełna roztargnienia, niż żeby z powodu trudności ze skupieniem się, nie było jej wcale. Ofiaruj Bogu siebie takim, jaki jesteś. On nie wzgardzi twoją dziecięcą modlitwą. Tylko miłość liczy się w naszym trwaniu na modlitwie, niezależnie od tego, czy towarzyszą jej rozproszenia, czy nie.
Może pewnego dnia tak cię porwie obecność Ojca, Jezusa lub Ducha, że o niczym innym nie będziesz mógł myśleć, pozostaną jedynie wewnętrzne porywy serca, proste spojrzenia, miłosna uwaga. Przekonasz się wtedy, że modlitwa może być prawdziwą rozkoszą.
8. Jestem człowiekiem czynu
Wszystkie wymówki usprawiedliwiające brak modlitwy są dobre. Na przykład ta: „Pomaganie innym jest lepsze niż tracenie czasu na modlitwę”; „Moja praca jest modlitwą, to wystarczy”; „Mam naturę działacza, nie kontemplatyka”. Miłość bliźniego oraz ofiarowanie Bogu swojej pracy nie powinny oddalać cię od bezinteresownej modlitwy osobistej, wręcz przeciwnie, powinny cię do niej prowadzić, jak do źródła, które ożywia twoje działanie i które pozwala ci przeżyć cały dzień w zjednoczeniu z Bogiem. Jeśli modlisz się regularnie, twoja praca przyniesie jeszcze większe owoce, a twoje działanie nie stanie się krzątaniną. Święty Benedykt dążył do celu, kierując się tylko jedną zasadą: Ora et labora („Módl się i pracuj”).
Czas, który przeznaczasz na modlitwę, będzie jeszcze bardziej płodny, jeśli przez resztę dnia będziesz trwał w postawie modlitewnej, czyli w postawie otwartości na człowieka i Boga. Działanie i kontemplacja są w tobie jak dwie siostry.
Dzięki modlitwie i adoracji, które codziennie podejmujesz, masz większą szansę pracować z Bogiem i kochać ludzi dla nich samych. W tym właśnie tkwił sekret oddziaływania Matki Teresy i jej zgromadzenia:
Każdego wieczoru, kiedy wracamy po pracy, gromadzimy się w kaplicy na godzinę adoracji. W łagodnym zmierzchu znajdujemy pokój w obecności Chrystusa. Ta godzina bliskości z Jezusem ma zasadnicze znaczenie. Widziałam wielką zmianę, jaka dokonała się w naszym Zgromadzeniu, od kiedy wprowadziłyśmy praktykę codziennej adoracji. Dzięki temu nasza miłość do Jezusa stała się czymś bardziej codziennym, nasza miłość do siebie nawzajem – bardziej serdeczna, a nasza miłość do ubogiego bardziej współczująca2.
Święty Ignacy Loyola mówił, że w każdej rzeczy trzeba znajdować Boga. Bóg chce, żebyśmy wybierali pełnię życia w Chrystusie. Wybrać życie, to znaczy modlić się razem z Synem, ofiarowywać Mu siebie, zwłaszcza w Eucharystii, i kiedy tylko to jest możliwe adorować Go w Najświętszym Sakramencie. Oznacza to także włączenie się w życie Ducha, który, w sercu świata, jest pochłonięty dziełem stwarzania.
9. Zniechęcam się
Modlitwa, podobnie jak miłość, przechodzi próbę czasu. Zniechęcenie jest jej najgorszym wrogiem. Zaakceptuj to, że modlitwa nie przebiega tak, jakbyś tego chciał. Czas Boga nie jest naszym czasem. Jego drogi nie są naszymi drogami. Kiedy, w czasie modlitwy, trwasz z Nim w komunii, Bóg sprawia, że pozostając w tym, czym jest twoje dzisiaj, stajesz się częścią Jego pragnienia. Nie opuszczaj tego miłosnego spotkania, jakim jest modlitwa, jeśli chcesz poznać, co jest dla ciebie dobre, i jeśli chcesz pamiętać o Panu.
Jedna chwila wystarczy, by zwrócić swe serce ku Bogu i rozwiać zwątpienie. Nie ma na to specjalnej metody. Nie uczynisz postępu w modlitwie dzięki odpowiedniej technice, ale dzięki aktom wiary, nadziei i miłości. Twoje trwanie przed Nim ma być bezinteresowne nie tylko po to, żebyś został wysłuchany, ale żeby Bóg mógł w tobie zaistnieć. Jesteś grzesznikiem, On jest zbawicielem. Modlisz się, On modli się w Tobie. Wyznaczasz sobie cele, On je w tobie realizuje. W ten sposób macki zniechęcenia nie będą się długo ku tobie wyciągać.
Tak wielu odkryć można dokonać, trzymając się ścieżek modlitwy. Temu, kto każdego dnia, rezygnując z pozostałych zajęć, przeznacza pół godziny jedynie dla Boga, nigdy nie zabraknie nowych lądów. Owoce modlitwy są widoczne. Nie dostrzegasz ich? Pokój wewnętrzny, zaufanie, siła ducha, nadzieja, opanowanie, radość życia, gotowość służenia innym, intuicyjne przeczucie rozpoczynającego się właśnie życia wiecznego. Naprzód! Odwagi. Jesteś człowiekiem, który się staje, tak jak modlitwa.
Ten, kto biegnie ku Tobie staje się większy i silniejszy niż jest w rzeczywistości, ponieważ ciągle rośnie dzięki wzrastającym łaskom […]; lecz ponieważ to, czego szuka, nie zawiera w sobie żadnych ograniczeń, kres tego, co znajduje, staje się dla podejmującego wspinaczkę punktem wyjścia do odkrycia o wiele większych dóbr. W ten sposób wspinający się nie przestaje nigdy podążać od rozpoczęcia do rozpoczęcia, poprzez początki, które nie mają końca3.
10. Bóg jest zbyt odległy
Bóg jest zawsze tutaj, blisko ciebie, w tobie, w tej chwili, w tym, co jest teraźniejszością Ducha. Przyjmij tę obecność z ufnością i ofiaruj się Bogu. Twoja modlitwa należy do Niego. Jest darem, który Mu zwracasz dzień po dniu. On pragnie jedynie wierności w modlitwie.„Sprawiedliwy przeżyje ze względu na swoją wierność” (Ha 2,4). Wymaga ona stoczenia prawdziwej walki, którą można wygrać, czerpiąc siły z wierności Boga. On się nigdy nie spóźnia ze spełnianiem obietnic, nawet jeśli nam się tak wydaje. Dzięki wytrwałości otrzymasz wszystko. Jeśli Bóg wydaje ci się zbyt odległy, możesz bez przeszkód codziennie kierować do Niego tę prośbę: „Boże, jeśli istniejesz, ukaż mi Siebie”.
Właściwie o wytrwałości w modlitwie i przezwyciężeniu wszelkich przeszkód znajdujących się na drodze do niej nie decyduje rozwiązanie takich kwestii jak: dlaczego, w jaki sposób, gdzie, kiedy i jak długo się modlić. Nie, podstawowym problemem jest obraz Boga, jaki w sobie nosisz. To on będzie cię motywował do tego, żeby wytrwać.
Możesz mówić, że nie możesz się modlić, że zbyt rzadko masz ciszę i spokój, że nie lubisz się modlić, że nic nie czujesz, że nic się nie dzieje, że to cię nuży, że wokół zbyt dużo rozproszeń, że jesteś zajęty, że to cię zniechęca. Podstawowe pytanie brzmi jednak: „Kim Bóg jest dla mnie?”. Twoja wierność w modlitwie będzie na nie najlepszą odpowiedzią. Jeśli Bóg jest dla ciebie najważniejszy, modlitwa też będzie czymś ważnym. Powiedz mi, w jakiego Boga wierzysz, a ja ci powiem, jak się modlisz.
Ćwiczenie praktyczne
Określam w kalendarzu czas, który spędzę na modlitwie w miejscu, które mi najbardziej odpowiada. Czas, który zostaje niezagospodarowany, wykorzystuję na kilkuminutowe skupienie w domu, biurze, szkole, kościele… Trwam w obecności Boga wraz z Jezusem i Duchem Świętym, który modli się we mnie. Wykorzystuję ten czas na opowiedzenie Bogu o moich planach, o tym, co mnie gnębi. Proszę Go, aby błogosławił zarówno ludziom, którzy są mi bliscy, jak i tym, z którymi trudniej mi się żyje. Zawierzam się Bogu i z zaangażowaniem trwam na modlitwie. Odpowiadam Mu w wierze, rozważając Jego słowo. Proszę, żeby objawił mi się jako współczujący Ojciec i żeby pozwolił mi się włączyć w odwieczny dialog miłości, prowadzony z Synem i z Duchem. Odsłaniam się przed Nim, żeby mógł we mnie zobaczyć obraz swego Syna Jezusa, przychodzącego w czasie, by poprzez swoją mękę i zmartwychwstanie otworzyć mi drzwi życia wiecznego.
MODLITWA
Pozwól, o Boże, Panie czasu, by w naszej wierze wybrzmiała nadzieja uwalniająca serce od niepokoju, i miłość oczyszczająca duszę z rozproszeń.
Jesteś bliżej, niż to, co nas od Ciebie oddala, Ojcze, ukryty w szczelinach naszej miłości, tak bardzo obecny we wszystkim, co ludzkie, pomóż nam wytrwać w modlitwie.
Niech nasze drzwi otworzą się na Twoją ciszę, Miłości o tysiącu twarzy niech nasze uszy usłyszą Twoje kroki w hałasie wypowiadanych słów.
Po co wykrzykiwać Twoje imię na zewnątrz, skoro tryska ze środka jak źródło, Boże ukryty, choć widzialny w twarzy Chrystusa, Towarzyszu próby i każdego cierpienia, przemawiający do nas nieustannie wbrew milczeniu, które płynie z krzyża naszych piątków.
tekst pochodzi z książki „Czas na modlitwę”, wydawnictwo „W drodze” 2010/Fronda.pl.
______________________________________________________________________________________________________________
Plan godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu.
Dwie podstawowe zasady
***
Poniżej przedstawiamy sprawdzony pomysł na godzinną adorację przed Najświętszym Sakramentem. Minuta po minucie.
Do godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu wystarczy tabernakulum z wieczną lampką, Pismo Święte, ewentualnie także Katechizm Kościoła Katolickiego.
Zachowaj dwie podstawowe zasady.
Po pierwsze: nie bądź gadatliwy. Nie odklepuj modlitw i nie skupiaj się na tym, co jest przyczyną codziennych zmartwień. Bądź spokojny zewnętrznie i wewnętrznie.
A po drugie: bądź uważny. Adoracja to nie godzina czytań – fragmenty Pisma Świętego mają być jedynie wprowadzeniem do modlitwy. Poniższe wskazówki mogą okazać się pomocne w przypadku dekoncentracji uwagi, jednak można je dowolnie dostosowywać do własnych potrzeb.
00-05 min: Rozpoczęcie
Pierwsze 5 minut: Poproś o wsparcie Ducha Świętego, a następnie odmów akty wiary, nadziei i miłości. Powiedz Bogu, jak bardzo pragniesz w Niego uwierzyć, jak bardzo pragniesz Mu zaufać i jak bardzo pragniesz Go pokochać. Poproś, aby przymnożył ci wiary, nadziei i miłości. Dobra rada: modlitwy do Ducha Świętego oraz akty wiary, nadziei i miłości znajdziesz w modlitewniku lub w sieci.
05-15 min: Adoracja
Kolejne 10 minut: Adoruj Boga, który trzyma w swoim ręku wszechświat niczym nasionko. Bóg jest wszechmocny, dobry, piękniejszy niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić i bardziej realny, aniżeli wszystkie przedmioty wokół nas. Wyobraź sobie, że obok ciebie siedzi Chrystus Pan. Powiedz Mu: „Boże mój, uwielbiam Ciebie za Twoją wspaniałość z głębi mojej uniżoności. Ty jesteś wielki, a ja taki mały” lub odmawiaj „Chwała Ojcu i Synowi…” Powtarzaj te słowa tak długo, jak to będzie konieczne. Dobra rada: Odczytaj „Te Deum”. Fragmenty Pisma Świętego przydatne podczas adoracji: Wj 33, 18-23; Pnp 2, 8-17; Mt 2, 1-11; J 1, 1-18; Kol 1, 15-20; Flp 2, 6-11. Bądź skoncentrowany. Siedź, stój lub klęcz z szacunkiem. Dobra rada: Jeśli morzy cię sen, wstań!
15-25 min: Akt skruchy
Kolejne 10 minut: Zadośćuczynienie. Zbawia nie Twoja miłość do Boga, lecz Jego do ciebie. Zrób rachunek sumienia. Módl się o zadośćuczynienie za grzechy świata. Módl się: „O mój Jezu, przepraszam Cię. Wybacz mi” (wyobraź sobie Jezusa na krzyżu; ucałuj każdą Jego ranę). Dobra rada: Fragmenty Pisma Świętego stosowne do wyrażenia skruchy wobec Pana Boga: 1 Kor 13, 4-7; Kol 3, 5-10; 1 Tm 1, 12-17; Jk 3, 2-12; 1 J 1, 5-2:6; Psalmy pokutne: 6, 32, 38, 51, 102, 130, 142.–
25-40 min: Medytacja
Kolejne 15 minut: Kontempluj działanie Boga. Możesz w myślach odprawić drogę krzyżową lub odmówić różaniec. Lub też: Medytacja za pomocą Pisma Świętego. Przeczytaj krótki fragment z Ewangelii. Wyobraź sobie przeczytaną scenę. Jak zareagował wówczas Chrystus? Pomyśl o trzech sytuacjach z własnego życia, do których można by odnieść dany fragment. Medytuj na temat każdego wersu. Medytacja za pomocą nauki Kościoła. Przeczytaj krótki fragment z Pisma Świętego lub Katechizmu, który odnosi się do nauczania Kościoła. Pomyśl, jaki był Boży zamysł i zastanów się, w jaki sposób odnosi się do ciebie (to może wyglądać np. tak: niedziela – zmartwychwstanie; poniedziałek – wcielenie; wtorek – miłosierdzie, pokuta; środa – Duch Święty; czwartek – Eucharystia; piątek – Męka Pańska; sobota – Maryja). Medytacja związana z życiem. Pogłębiając rachunek sumienia, przyjrzyj się własnemu życiu. W jaki rodzaj pychy popadasz najczęściej? Czy jest to egoizm (cenisz wyłącznie siebie samego), próżność (najbardziej cenisz zdanie innych), czy zmysłowość (cenisz głównie własną wygodę)? Módl się o przeciwieństwa tych grzechów: miłosierdzie (służbę przede wszystkim innym), wierność (dbaj najbardziej o zdanie Chrystusa), dyscyplinę (akceptacja własnych krzyży).
40-50 min: Dziękczynienie
Kolejne 10 minut: Wyraź wdzięczność za wszystkie dary otrzymane od Boga. On nie tylko cię stworzył, ale w każdej chwili podtrzymuje twoje istnienie z miłości. Dziękuj Mu za dosłownie wszystko. Nazwij konkretne dary Boże: jedzenie, schronienie, ubranie, zdrowie, rodzina, przyjaciele, nauczyciele, współpracownicy, dom. Przede wszystkim jednak podziękuj za dary duchowe – za wiarę, nadzieję, miłość, ten czas modlitwy, za religię katolicką i za uczniów, którzy dotarli do Ciebie. Dziękuj Bogu za wysłuchanie Twoich modlitw. Dziękuj Mu za otrzymane krzyże. Dziękuj Mu za to, że cię stworzył i zależy Mu na tobie tak bardzo, że oddał za ciebie życie. Dobra rada: fragmenty Pisma Świętego stosowne do dziękczynienia Pan Bogu: Rdz 1; Rdz 8, 15-22; Hi 1, 13-22; Dn 3, 46-; Mt 6, 25-34; Łk 17, 11-19; Ps: 8, 65, 66, 100, 111.
50-55 min: Prośby
Kolejne 5 minut: Poproś Pana Boga o to, czego potrzebujesz ty sam i inni. On jest królem wszechświata i jest wszechmocny, nawet jeśli nie jest to oczywiste. Módl się: za Kościół, w intencjach Ojca Świętego, za cierpiących, kapłanów i biskupów, osoby konsekrowane, o powołania, za ojczyznę i swoją rodzinę oraz o to, czego najbardziej potrzebujesz w życiu duchowym. Módl się o pokój i ochronę rodziny. Módl się za tych, którzy prosili cię o modlitwę.
55-60 min: Zakończenie
Ostatnie 5 minut: Postanów sobie, że – prowadzony światłem Ducha Świętego – podejmiesz realistyczne i wymierne działania. Nazwij je. Poproś o wstawiennictwo Matkę Bożą. Możesz w tym celu odmówić modlitwę maryjną (np. Pod Twoją Obronę).
wybrane z tekstu:Tom Hoopes/Aleteia.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Wieczorny rachunek sumienia metodą św. Ignacego. 15 minut, które naprawdę odmienia
*****
Można być albo nie być fanem duchowości ignacjańskiej. Trudno jednak odmówić jej realizmu, skupienia na konkrecie i dobrze rozumianej skuteczności. Nic dziwnego, skoro stoi za nią charakter i doświadczenie byłego żołnierza.
Święty Bask z Loyoli
Miał zatargi z Inkwizycją, studiował na Sorbonie, a wraz z poznanymi tam kolegami dał początek Towarzystwu Jezusowemu, czyli jezuitom. Porzuciwszy pierwotny pomysł na krótką, ale efektowną działalność zakonu (udać się w pięciu do Ziemi Świętej i dać zabić za głoszenie Ewangelii), dotarł do Rzymu. Tam, za namową papieża, przyjął święcenia kapłańskie.
Odtąd poświęcił się kierowaniu rosnącym w liczbę i siłę Towarzystwem, którego konstytucje zatwierdzono w 1540 roku. W tym samym czasie Ignacy, na podstawie notatek czynionych w czasach epizodu pustelniczego i późniejszych doświadczeń, spisał swoje słynne „Ćwiczenia Duchowe”.
Umarł nieopatrzony na czas sakramentami (przynajmniej świadomie), bo współbracia nie posłuchali go, gdy im zakomunikował, że będzie umierał. Ale to – jak widać – nie przeszkodziło w kanonizacji Baska.
Rachunek sumienia metodą św. Ignacego
Ignacjański rachunek sumienia proponowany jest już na samym początku „Ćwiczeń Duchowych”, znanych też pod popularną nazwą „rekolekcji ignacjańskich”. Ćwiczenia to intensywny, usystematyzowany kurs modlitwy medytacyjnej i kontemplacyjnej. Uczą też trudnej, ale przydatnej w podejmowaniu właściwych życiowych decyzji (i ich realizacji) sztuki rozeznawania.
Rachunek sumienia, który proponuje św. Ignacy jest – obok medytacji – jego metodą, jedną z dwóch codziennych praktyk pozwalających zachować i rozwijać owoce ćwiczeń w codzienności. Spokojnie jednak (i z bardzo dobrymi efektami) może go stosować również ten, kto nigdy na rekolekcjach ignacjańskich nie był i nie będzie.
Ignacjański rachunek sumienia
1. PODZIĘKUJ BOGU ZA OTRZYMANE DOBRODZIEJSTWA.
Tak jest! Zaczynamy od wdzięczności. Przebiegamy myślą dzień i dziękujemy Bogu za każde otrzymane i doświadczone dobro. A więc: za dobro, które przyniosły wydarzenia dnia; za dobro doznane od ludzi; za to, które można wytłumaczyć jedynie szczególną (choć często dyskretną) bezpośrednią interwencją Pana Boga. Ale i za to, które dostrzegamy w sobie samych.
Ważne, żeby to były rzeczy maksymalnie konkretne (słowa, czyny, myśli, natchnienia, ale też nastroje, dary, rzeczy, rozmowy i tym podobne). W ten sposób pielęgnujemy radość, zdrową dumę i wdzięczność, które uwrażliwiają serce. I czynią umysł zdolnym do właściwej oceny siebie, innych i zdarzeń.
2. PROŚ O ŁASKĘ POZNANIA GRZECHÓW I PORZUCENIA ICH.
To nie jest rozliczenie w dziale księgowości, ale rozmowa z Bogiem. Chcemy poznać grzech i podjąć z nim walkę. Potrzebujemy więc pomocy Ducha Świętego, który jako jedyny potrafi jednocześnie pokazań nam zło, w które się wikłamy i dać nadzieję oraz siłę do zmiany (a nie „zgnoić” nas świadomością ciężaru naszych win).
Proś Go o pomoc, o światło, o odwagę, o wewnętrzną szczerość. Proś, by On ci otworzył umysł i serce. Tak, jak sam własnymi siłami nigdy nie byłbyś w stanie tego zrobić. Choćby dlatego, że twoja psychika dla twojego dobra chce cię chronić za pomocą opanowanych do perfekcji mechanizmów obronnych.
3. ŻĄDAJ OD DUSZY ZDANIA SPRAWY Z MYŚLI, MOWY I UCZYNKÓW.
Dopiero teraz bierzemy się za „rachowanie” grzechów. Znów przebiegamy dzień myślą – może nie dosłownie „godzina po godzinie”, jak radzi Ignacy – ale etapami. Od czynności do czynności. Np. od pierwszego budzika do wyjścia z domu, od wyjścia z domu do dotarcia na uczelnię czy do pracy i tak dalej, aż po moment, w którym aktualnie jesteśmy.
Przyglądamy się najpierw myślom, potem słowom, aż wreszcie uczynkom. Zwracamy uwagę na motywacje, które nami kierowały; emocje, które nam towarzyszyły i skutki, jakie osiągnęliśmy (bo może być tak, że pomogłem staruszce wysiąść z autobusu tylko po to, by wzbudzić podziw u pięknej dziewczyny na przystanku, albo powiedziałem Iksińskiemu kilka gorzkich słów, ale dlatego, że naprawdę się o niego martwię). Wbrew chęci „odwalenia” tego punktu jak najszybciej, warto zmusić się tutaj do dużej uważności i precyzji w nazywaniu rzeczy po imieniu.
4. PROŚ BOGA O PRZEBACZENIE WIN.
Bo to nadal przede wszystkim rozmowa z Nim. Nie wypełniasz skomplikowanej tabelki w Excelu, ale rozmawiasz z kochającym Ojcem (który cię stworzył) i Synem (który cię odkupił) w Duchu (który cię prowadzi).
Zwróć się wprost do Boga z prośbą o przebaczenie konkretnych grzechów. Najprostszymi i najszczerszymi słowami, na jakie cię w tej chwili stać.
5. POSTANÓW POPRAWĘ Z POMOCĄ JEGO ŁASKI.
Nie, że „od jutra będę lepszym człowiekiem”, ale konkretnie. Najlepiej w jednej (i wcale niekoniecznie „najgrubszej”) sprawie. Postanów sobie jedną rzecz na jutro albo na kilka dni. Tak, żeby była a) na pewno wykonalna, b) możliwa do uczciwego „rozliczenia” przy jutrzejszym rachunku sumienia. Cel i sposób. I pilnuj tego jutro. Tego szczególnie.
Na koniec możesz odmówić Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo i Chwała Ojcu…
15 minut i ani chwili dłużej!
Całość ma trwać kwadrans. Ani minuty mniej, ani minuty więcej. Chęć skrócenia lub przedłużenia (choćby o minutę) Ignacy każe traktować jako pokusę, której należy się bezwzględnie przeciwstawić. Korzystanie z minutnika dozwolone.
Ale uwaga! Nie musisz koniecznie przejść wszystkich punktów. Jeśli zdarzy się, że zatrzymasz się przy dziękowaniu i ono ci „porwie serce”. To zostań w nim, nie martwiąc się, że masz jeszcze kolejne punkty do zrobienia. Pilnuj natomiast kwadransa. „Milsze posłuszeństwo, niźli nabożeństwo”. To jest wojsko! Duchowe, ale wojsko.
ks. Michał Lubowicki/Aleteia.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Mniszka Maria Teresa:
„Kiedy się modlę, zanoszę przed ołtarz cały świat”
***
Zakony klauzurowe postrzegane są jako przestarzałe. Na takie stwierdzenie siostra Maria Teresa, mniszka benedyktyńska, odpowiada: „Jestem obecna w świecie, bo świat noszę w sobie, a kiedy idę się modlić, zanoszę go przed ołtarz”.
Siostra Maria Teresa jest mniszką klauzurową w Opactwie Santa Grata w Bergamo (Włochy). Na łamach dziennika „Eco di Bergamo” z 17 grudnia 2021 r. z prostotą poruszyła tematy interesujące z pewnością zarówno tych bardziej, jak i mniej wierzących.
Istnieje wiele uprzedzeń dotyczących wyboru życia za klauzurą. Jednym z nich jest motywacja do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy twierdzą, że wynika ona z pragnienia ucieczki przed światem, aby uniknąć trudów i zmartwień zwykłego życia, dziś coraz trudniejszego i skomplikowanego.
Do klasztoru idzie się po to, by sprostać wymaganiom życia
Istnieje ryzyko, że ktoś będzie szukał [w klasztorze] schronienia przed światem pełnym zła i okrucieństwa – przyznaje bardzo spokojnie Maria Teresa. – Jednak kto wstępuje [do zakonu] z taką motywacją, nie wytrzyma tu dłużej niż cztery miesiące. Życie klauzurowe jest powołaniem, podobnie jak powołaniem jest życie w małżeństwie czy w pojedynkę. Do zakonu idziesz dlatego, że czujesz pragnienie oddania życia Bogu i innym, choć rzeczywiście w sposób nieco dziwny, nietypowy […]. Do klasztoru idzie się po to, by sprostać wymaganiom stawianym przez życie.„Eco di Bergamo”
Życie mniszki klauzurowej
Dzięki siostrze Marii Teresie możemy lepiej poznać to doświadczenie. Punktem wyjścia niech będą słowa umieszczone na stronie internetowej benedyktynek, które opisują życie zakonne jako: „Życie surowe, jednak nagrodą za tę rygorystyczną dyscyplinę jest wewnętrzny pokój”.
Taka definicja niemal natychmiast kieruje nasze myśli w stronę egzystencji „o chlebie i wodzie”, „w chłodzie i niewygodzie”, która zakłada rezygnację niemal ze wszystkiego.
Nic podobnego – wyjaśnia siostra zakonna. – Prowadzimy normalne życie, niczego nam nie brakuje. W porównaniu ze światem zewnętrznym inne są jednak nasze priorytety. Prowadzimy życie surowe, tzn. skoncentrowane na jego istocie (…) To sposób życia, który uwalnia z wielu ograniczeń.„Eco di Bergamo”
Zwykły dzień siostry Marii Teresy
Tej istoty życia nie powinniśmy utożsamiać z bezczynnością, ponieważ, jak wynika z wywiadu,
w klasztorze życie też biegnie szybko, inne są jednak priorytety.„Eco di Bergamo”
Weźmy chociażby samą siostrę Marię Teresę, która pełni wiele różnych funkcji. Jest pielęgniarką dla pozostałych 17 współsióstr, z którymi dzieli życie klauzurowe, co sprawia, że dość często opuszcza klasztorne mury. Jest również archiwistką i kustoszką starych klasztornych dokumentów, przewodniczką dla osób zwiedzających kościół czy opiekunką domu gościnnego, do którego trafiają osoby pragnące choć przez kilka dni doświadczyć tego innego stylu życia.
Trudności życia klauzurowego
Czy to znaczy, że wszystko zawsze idzie gładko, jest oczywiste i nie pojawiają się żadne napięcia?
Życie zakonne ma swoje trudności, tak jak i każdy inny styl życia. Mogą pojawić się problemy w relacjach pomiędzy siostrami, ponieważ żadna z nas nie ma aureoli ani skrzydeł. Pojawia się też ryzyko monotonii. Czasem ktoś mnie pyta, czy nie nudzi mi się życie, które każdego dnia wygląda tak samo. Odpowiadam wówczas, że to taka sama rutyna, jak każda inna. Jednak tak naprawdę życie w zakonie jest przebogate.„Eco di Bergamo”
Módl się, czytaj i pracuj
Maria Teresa i inne siostry benedyktynki żyją według reguły św. Benedykta, powszechnie znanej jako „Ora et labora”, która w rzeczywistości brzmi jednak: „Ora, lege et labora” (módl się, czytaj i pracuj). To właśnie założyciel ich zakonu wprowadził metodę lectio divina, czyli pracę nad tekstami świętymi, która ma na celu znalezienie odpowiedzi na proste, ale zasadnicze pytanie: co nam mówi dany fragment Biblii?
Tak więc prace manualne i obowiązki domowe przeplatają się z chwilami modlitwy. Zgodnie ze wskazówkami psalmisty: „Siedem razy na dzień Cię wysławiam” pierwsza modlitwa rozbrzmiewa o 5.30, a ostatnia, siódma, o 21.00.
Wprowadzać w życie Słowo Boże
Studiowanie Słowa Bożego, które odbywa się zgodnie z zaleceniem „lege”, ma wymiar teologiczny, jednak nie w znaczeniu czysto akademickim. Jest raczej:
okazją do tego, by poznać i pogłębić Słowo Boże, aby następnie wprowadzić je w życie.„Eco di Bergamo”
Medytacja zbliża cię do Boga
Do tych zaś, którzy dzisiaj wyruszają na poszukiwanie miejsc odosobnienia, co stało się nawet pewną modą, by spędzić tam czas, poszcząc i medytując, siostra Maria Teresa zwraca się z tą refleksją:
(…) myśmy to wymyślili już dwa tysiące lat temu! Jeśli spojrzysz na to, co robił Jezus, zobaczysz, że w jego życiu nie brakowało postu i milczenia. To jakieś gorączkowe poszukiwanie tego, co już przecież znajduje się w Ewangelii. Wystarczy ją otworzyć i czytać. Choć nurtuje nas wiele pytań, wszystkie odpowiedzi są właśnie tutaj zapisane. Jednak uwaga, istnieje fundamentalna różnica pomiędzy medytacją praktykowaną na przykład w ramach jogi, a naszą. Joga jest czymś całkowicie wewnętrznym i indywidualnym, jest zanurzeniem się w sobie samym. Medytacja, która przybliża cię do Boga, jest czymś zupełnie innym. Jest wymianą.„Eco di Bergamo”
Troszczyć się o życie w wymiarze wertykalnym
Niestety w świecie, w którym obowiązuje bezwzględny imperatyw „mors tua, vita mea” („Śmierć twoja, życie moje”), w świecie, który nieustannie pędzi do przodu, medytacjanie jest czymś powszednim.
Powinniśmy tymczasem, bez względu na to, czy jesteśmy wierzący czy niewierzący, nauczyć się troski o życie nie tylko w wymiarze horyzontalnym, ale także wertykalnym. Zatroszczyć się o to, co tyczy się naszej duszy. To prawda, jest nas niewielu. Z drugiej jednak strony Jezus zaczynał z dwunastoma przyjaciółmi i to takimi niekoniecznie godnymi zaufania. Jeden z nich sprzedał Go temu, kto zaproponował najlepszą cenę, drugi trzykrotnie się Go zaparł, pozostali uciekli w najbardziej dramatycznym momencie. To nie jest tak, że wybrał nie wiadomo kogo.„Eco di Bergamo”
„W ciszy zobaczysz, że Bóg do Ciebie mówi”
Cisza jest tym, co pomaga nam odkryć Boga.
Gdy jesteśmy sami, cisza potrafi być ogłuszająca, ponieważ wydobywa wszystko to, czego nie chcemy słyszeć, to, czego się obawiamy, podczas gdy hałas sprawia, że pozostaje to ukryte gdzieś w nas. W ciszy zobaczysz, że Bóg do Ciebie mówi (…). Dla nas, mniszek, cisza jest najwyższą formą komunikacji, chwilą, w której nie mówisz nic, by powiedzieć wszystko. Jak głosi przysłowie, usiądź i otul się ciszą, a Bóg będzie mówił.„Eco di Bergamo”
Czym zajmuje się mniszka klauzurowa?
Siostry klauzurowe postrzegane są jako anachroniczne i nie na czasie ze swoim dobrowolnym wykluczeniem ze świata, w którym wszystko pozornie wydaje się zdominowane przez relacje „społecznościowe”. Co odpowiada na to siostra Maria Teresa?
Jestem w czasie. Klauzura jest środkiem do celu, nie celem samym w sobie. Jest środkiem, który pozwala mi całkowicie poświęcić się modlitwie za innych. Gdybym żyła poza czasem, nie byłoby mnie tu, w klasztorze. Jednak Bóg mnie o to poprosił. Jestem obecna w świecie, bo świat noszę w sobie, a kiedy idę się modlić, zanoszę go przed ołtarz.„Eco di Bergamo”
Silvia Lucchetti/Aleteia.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Krzyż Przebaczenia.
Chrystus wyciąga z niego rękę
do skruszonego grzesznika
***
Kiedy spowiednik chciał odprawić z kwitkiem zatwardziałego grzesznika, usłyszał: „To Ja przelałem krew za tę osobę, nie ty”. Poznaj piękną historię Krzyża Przebaczenia z Kordoby.
Wklasztorze Santa Ana i San Jose w Kordobie (południowa Hiszpania) znajduje się niezwykły krzyż, nazywany Krzyżem Przebaczenia. Wiszący na nim Zbawiciel prawą rękę odrywa od belki, by wyciągnąć ją w kierunku modlącego się u stóp krucyfiksu człowieka. Jaka historia się za tym kryje?
Historia Krzyża Przebaczenia
Pewnego dnia do kościoła przyszedł mężczyzna, by się wyspowiadać. Kapłan stanął z nim pod krucyfiksem. Ten człowiek wielokrotnie wracał z tymi samymi grzechami. A trzeba dodać, że dopuszczał się poważnych przestępstw. Ksiądz był więc dla niego bardzo surowy.
Po jakimś czasie ta sama osoba przyszła ponownie do świątyni. Po wyznaniu grzechów duchowny powiedział: „To już ostatni raz, kiedy mu wybaczyłem”.
Mijały kolejne miesiące, a ów mężczyzna nie wracał do spowiedzi. W końcu jednak przyszedł i ponownie klęknął u stóp krzyża z prośbą o przebaczenie przewinień. Ksiądz z powagą odrzekł: „Nie baw się z Bogiem, proszę. Nie mogę pozwolić, byś nadal grzeszył”.
Jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał skrzypienie krzyża. Jezus oderwał prawą rękę od belki i wyciągnął ją w kierunku skruszonego grzesznika. Kapłan zaś usłyszał słowa: „To Ja przelałem krew za tę osobę, nie ty”. Od tego czasu prawa ręka Zbawiciela pozostaje w takiej pozycji.
Krzyż: pochylenie się Boga nad człowiekiem
Ta historia jasno pokazuje, że Chrystus zaprasza każdego człowieka, by przyszedł do Niego z prośbą o przebaczenie. By zanurzył się w Jego niezgłębionym miłosierdziu, jakie ofiaruje grzesznikom.
Krzyż jest symbolem miłości Boga, który zbawia i umacnia nas w trudach codzienności. Św. Jan Paweł II w encyklice Dives in misericordia pisał:
Krzyż stanowi najgłębsze pochylenie się Boga nad człowiekiem, nad tym, co człowiek – zwłaszcza w chwilach trudnych i bolesnych – nazywa swoim losem. (…) Ukrzyżowany Chrystus jest Słowem, które nie przemija, jest tym, który stoi i kołacze do drzwi serca każdego człowieka, nie naruszając jego wolności, ale starając się z tej ludzkiej wolności wyzwolić miłość (DM 8).
Jeśli zaś chodzi o spowiedź, kilkakrotnie w przemówieniach papież Franciszek podkreślał, że nie jest ona sądem, wypominaniem win czy załatwieniem jakiejś formalności. Jest spotkaniem z Bogiem, z którego On się niezmiernie cieszy. „Bóg nie męczy się przebaczaniem, to my męczymy się proszeniem o nie” – mówił Ojciec Święty w rozmowie z Andreą Torniellim, watykanistą, pisarzem i dziennikarzem. Podczas jednej z katechez zwrócił również uwagę, że Boże przebaczenie budzi w każdym człowieku nadzieję.
Niech zatem Krzyż Przebaczenia z klasztoru w hiszpańskiej Kordobie będzie przypomnieniem, że jednym z najpiękniejszych oblicz Boga jest Jego miłość miłosierna.
Anna Gębalska-Berekets/Aleteia.pl
źródła: zchrystusem.pl; diariosanjuan19.com; dziennikpolski24.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Krzyż jest miłością
Krzyż jest przede wszystkim historią miłości. Prawosławni mówią o niej manikos eros, czyli szalona. Krzyż uczy, że miłość to pasja śmiertelnie niebezpieczna.
Tematem tegorocznego cyklu na Wielki Post jest przesłanie płynące z krzyża Chrystusa. Nawet do najświętszych znaków można się przyzwyczaić. Mogą tak bardzo spowszednieć, że przestają cokolwiek znaczyć. Wielki Post to najlepszy czas, by odkurzyć krzyż, by się w niego wpatrywać, wsłuchiwać, modlić się przed nim.
Zapraszamy Czytelników do szukania odpowiedzi na pytanie: Co właściwie mówi nam Ukrzyżowany, jaką prawdę o Bogu i o człowieku przynosi? Jest krzyż Chrystusa i jest krzyż człowieka. Wiodącym tematem dzisiejszego odcinka jest miłość. Pytamy w pierwszej części o to, co mówi nam krzyż o miłości. Druga część to rozmowa z aktorką Teresą Lipowską o konkretnym krzyżu, obecnym w życiu małżeńskim.
Krzyż jest miłością
***
Krzyż na drogę – Wielki Post z Gościem. Krzyż jest przede wszystkim historią miłości. Prawosławni mówią o niej manikos eros, czyli szalona. Krzyż uczy, że miłość to pasja śmiertelnie niebezpieczna.
Można umrzeć z braku miłości lub z powodu miłości. Obie sytuacje można odnieść do Jezusa. Umarł na krzyżu jako ktoś odrzucony, niekochany, a zarazem umarł jako ten, kto kocha do końca, bez granic.
Krzyż jest największą w historii lekcją miłości. Mówi o miłości samego Boga, ale także o każdej ludzkiej miłości. By kochać po ludzku, potrzebujemy nie tylko słów, ale i ciała. Wie o tym Bóg. Dlatego wcielił się i swoim ukrzyżowanym ludzkim ciałem objawił miłość. Na krzyżu Wcielenie osiąga swój ostateczny cel.
Bez miłości jest niczym
Pewien ksiądz skarżył się: „Moi chrześcijanie uważają Boga za Boga odległego, któremu trzeba się podporządkować na tyle, na ile to możliwe, nie z miłości do Niego, ale ze strachu przed piekłem. Bóg nie jest Ojcem… Nie, Bóg jest tym, kto ustanowił dziesięć negatywnych przykazań: »nie zrobisz tego«. Wniosek: »Bóg jest kimś, kto przeszkadza być szczęśliwym«”. Smutne to, ale takie wyobrażenia pokutują w samym Kościele. By przekonać się, jak daleko stąd do prawdy, trzeba pójść pod krzyż. Patrząc na Ukrzyżowanego, poznajemy, kim naprawdę jest Bóg. W każdym razie idziemy we właściwą stronę. Św. Jan napisał krótko: „Bóg jest miłością”. Krzyż wypełnia to najważniejsze słowo treścią.
Spróbujmy odczytać Pawłowy hymn o miłości (1 Kor 13,1–13), spoglądając na krzyż Jezusa. Miłość tłumaczy krzyż i odwrotnie, krzyż ukazuje, czym jest miłość. „Gdybym ciało wystawił na spalenie, a miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał”. Cierpienie nie uszlachetnia! To miłość uszlachetnia cierpienie. „Miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą… wszystko znosi… wszystko przetrzyma”. Każde słowo tego hymnu współbrzmi z tajemnicą krzyża.
Bóg wyznaje na krzyżu swoją miłość. Wyznaje ją nie słowem, lecz umęczonym ciałem; nie ustną deklaracją, lecz krwią płynącą z ran. „Gdyby nie miłość, byłbym niczym” – mówi bez słów konający Pan. Nic nie zrozumiemy z tajemnicy krzyża, jeśli nie widzimy w nim miłości. Nic. „Miłość nigdy nie ustaje”. Brzmi tutaj nadzieja, że miłość jest silniejsza niż śmierć. Miłość na śmierć i życie nie może przegrać. Jeśli jest gotowa przetrwać wszystko, nie można jej zabić. Musi być ciąg dalszy, musi być zmartwychwstanie.
Eros i agape
Najciekawszym wątkiem pierwszej encykliki papieża Benedykta XVI jest pokazanie łączności między dwoma rodzajami ludzkiej miłości: eros i agape. Eros to miłość namiętna, gorąca, cielesna, pożądliwa, ta, która dąży do zjednoczenia z kochaną osobą. Agape to miłość ofiarna, które daje siebie kochanej osobie, niczego nie żądając w zamian. Papież podkreśla jedność obu tych pozornie sprzecznych odmian miłości. Eros potrzebuje agape i odwrotnie. Pragnienie „posiadania” bliskiej osoby, cała energia miłości erotycznej, dążącej do zjednoczenia, musi być dopełniona przez agape. Eros musi rosnąć w stronę bezinteresownego daru, gotowości do ofiary, inaczej stanie się egoizmem, czyli zaprzeczeniem miłości. Jednocześnie miłość nie może być tylko czystą agape, jest w niej zawsze jakiś element erosa, czyli czegoś szalonego, jakiś rodzaj namiętności, pasji, silnego pragnienia zjednoczenia z ukochanym czy ukochaną. Zdrowie ludzkiej miłości jest w połączeniu obu tych wymiarów.
Co to wszystko ma wspólnego z miłością Boga i z krzyżem Chrystusa? Okazuje się, że sporo. Benedykt XVI podkreśla, że obie odmiany miłości mają swoje źródło w Bogu. Bóg kocha człowieka namiętnie, do szaleństwa pragnie z nim bliskości, a zarazem jest gotów dać siebie, nie żądając nic w zamian, jest gotów przebaczyć niewierność. „Bóg miłuje, i ta Jego miłość może być bez wątpienia określona jako eros, która jednak jest jednocześnie agape” – pisze Papież. W jednym ze swoich listów na Wielki Post powraca do tej myśli w kontekście krzyża. „W krzyżu objawiła się Boża miłość (eros) do nas. Eros jest bowiem – jak mówi Pseudo-Dionizy – tą siłą, »która nie pozwala kochającemu, by pozostał sam w sobie, lecz nakłania go do zjednoczenia z osobą kochaną«. Czyż istnieje bardziej »szalony Eros« od tego, który sprawił, że Syn Boży zjednoczył się z nami tak dalece, że wziął na siebie następstwa naszych zbrodni i za nie cierpiał?”.
Jezus powiedział: „Gdy zostanę wywyższony nad ziemię, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32). Miłość jest dawaniem, ale też pragnieniem zjednoczenia. Można powiedzieć, że na krzyżu objawiła się miłość Boga, w której bezinteresowny dar z siebie łączy się z gorącym pragnieniem wzajemności. Ukrzyżowany pociąga nas ku sobie. Woła z drzewa konania: „Pragnę”. Nie chodzi bynajmniej tylko o łyk wody. To wołanie sięga wnętrza Boga. On pragnie nas, mnie i ciebie. Odtrącony, nie przestaje czekać przed drzwiami. Woła o miłość. „Pragnę”.
Jaka jest ta miłość?
„Bóg jest miłością”. Oznacza to, że miłość nie jest jedną z wielu cech Boga, nie jest nawet cechą najważniejszą, miłość jest samą Jego istotą. Jaka jest ta miłość? Jest niesłychanie pokorna, bo miłość nie potrafi patrzeć z góry. Jezus umywający uczniom nogi – wstrząsający gest, który zapowiadał krzyż. Bóg na kolanach przed człowiekiem jak ostatni sługa. „Krzyż jako waga, jako dźwignia. Zejście – warunek wznoszenia się. Niebo schodzące na ziemię podnosi ziemię ku niebu” (Simone Weil). Pytał dramatycznie Hans Urs von Balthasar, rozważając Drogę Krzyżową: „Czy Bóg jest raczej na samym spodzie, czy na samej górze?”. Miłość objawiona na krzyżu oznacza ubóstwo. Kiedy kogoś kocham, mówię: „Jesteś dla mnie wszystkim, całe moje szczęście, mój skarb to ty”. Na krzyżu Chrystus nie ma już nic. Oddał wszystko Ojcu, oddał wszystko nam. Miłość oznacza też zgodę na zależność. Nie można wyobrazić sobie, że ktoś kogoś kocha, ale jednocześnie chce zachować prawo do niezależnych decyzji. Miłość jest związaniem na zawsze, bez względu na wszystko. Miłość jest najdoskonalszym aktem wolności. Jezus przybity do krzyża jest „przybity” do ludzkiego losu, „przybity” do człowieka z jego wielkością i jego nędzą, czyli grzechem, samotnością, niewiarą, śmiercią. Miłość wierna nigdy nie mówi: „dość, tego już nie wytrzymam”. Pamiętam refren piosenki, którą usłyszałem jako nastolatek podczas młodzieżowej Drogi Krzyżowej: „Zachwyć mnie sobą, krwią broczący Boże!”. Jak można zachwycać się czymś, co jest przerażające? Genialnie wyjaśnia to kard. Ratzinger: „Ten, który jest samym pięknem, pozwolił, by Go bito w twarz, aby Go opluwano, aby go ukoronowano cierniami… Ale właśnie w tym zniekształconym obliczu jaśnieje prawdziwe, ostateczne piękno: piękno miłości, która jest miłością »aż do końca« i w ten sposób okazuje się silniejsza niż kłamstwo i przemoc”. Tylko ten, kto da się zranić pięknem tej ukrzyżowanej miłości, odkrywa jej prawdę.
Czy moja miłość też musi być ukrzyżowana?
Krzyż odsłania nie tylko głębię Bożej miłości. On jest też lekcją ważną dla każdej ludzkiej miłości. Jeśli kochasz naprawdę, wchodzisz na ryzykowną ścieżkę. Każda ludzka miłość kryje w sobie krzyż, czyli jakąś bolesną niespodziankę. Kto kocha, przekonuje się, prędzej czy później, że jest inaczej, niż miało być. Rozczarowanie jest nieodzownym etapem rozwoju miłości. To moment opadnięcia złudzeń, to błogosławiona chwila prawdy o sobie i o tych, których kochamy. To bywa bolesne, trudne, ponad siły. Dla wielu to koniec miłości, a tymczasem to jej największa szansa. Miłość zaczyna się, kiedy przestajemy kochać swój własny obraz ukochanego/ukochanej, a zaczynamy kochać go/ją takim/taką, jaki jest. Dotyczy to zarówno człowieka, jak i Boga. W każdej miłości jakoś próbowana jest wierność i gotowość do przebaczenia. Próba jest momentem, który może wydobyć na światło dzienne prawdę miłości – jej piękno, siłę lub jej kruche fundamenty. Lansuje się dziś obraz miłości niedojrzałej, opartej tylko na uczuciach albo erotycznym zauroczeniu. To, co nazywa się miłością, bywa egoizmem, szukaniem tylko siebie. Chrześcijanie nie są cierpiętnikami, są realistami. Owszem, szukają szczęścia w miłości, ale dzięki Ewangelii wiedzą, że szczęście leży głębiej, a miłość rośnie, oczyszcza się, doskonali bardziej w chwilach trudnych niż w momentach uczuciowego lub zmysłowego upojenia. Czy miłość musi koniecznie być ukrzyżowana? Potrzebne jest pytanie pomocnicze: czy jest ktoś, za kogo jesteś gotów umrzeć? Czy nie o to właśnie pyta nas Ukrzyżowany? „Boże drogi, jakie to wszystko byłoby proste, cholernie proste. Jakże bylibyśmy szczęśliwi, wyciszeni, skupieni na tym, co pewne i nieważne (…) Gdybyśmy tylko nie kochali. Na (nie)szczęście miłość jest naszą przypadłością nieuleczalną. (…) Boże, wykończy nas ta miłość, wykończy. Ukrzyżuje” (J. Szymik).
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
____________________________________________________________________________
Serce nie ma zmarszczek
***
Krzyż na drogę – Wielki Post z Gościem. O bezbolesnym ścieraniu rogów, wadzeniu się z Bogiem i miłości, która wymaga i nie ustaje, z Teresą Lipowską rozmawia Agata Puścikowska.
Teresa Lipowska (ur. 1937) – aktorka, zagrała ponad 70 ról filmowych. Obecnie występuje w serialu „M jak miłość”. Żona zmarłego w 2006 r. aktora Tomasza Zaliwskiego
Agata Puścikowska: Przed tą rozmową przeczytałam kilka wywiadów z Panią. I miałam wilgotne oczy.
Teresa Lipowska: – Ale ja miałam szczęśliwe życie, po co łzy?
Piękna miłość, która się nie zdarza…
– A jednak się zdarzyła. Nadal trwa, bo nadal kocham mojego męża. Gdy się pobieraliśmy, byłam zakochana, wiedziałam, że to porządny człowiek, czułam się przy nim bezpiecznie. Tomek, gdy potrzebowałam, bardzo mi pomógł. Po wielkim zawodzie miłosnym, z taktem i szacunkiem zaopiekował się mną. Jak mówił, zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia. Ale prawdziwa miłość wzrastała wraz z nami: dojrzewała, zmieniała się z biegiem lat. Kochałam Tomka coraz bardziej i bardziej. Po każdej premierze dostawałam od niego kwiaty z bilecikami. Jeden z ostatnich liścików brzmiał: „Starość nigdy nie chroni przed miłością, ale miłość często chroni przed starością. Dlatego serce nie ma zmarszczek”. Gdy mąż, po ciężkiej i długiej chorobie, umierał, klęczałam przed łóżkiem i błagałam Boga, właśnie z przeogromnej miłości: „Zabierz go, niech już tak nie cierpi”… Pożegnałam Tomka, powiedziałam mu raz jeszcze, że go kocham. Był nieprzytomny, ale wierzę, że mnie słyszał i rozumiał. Nadal z nim rozmawiam, tak jak rozmawiałam całe życie.
Przez 44 lata małżeństwa nie było między Państwem zgrzytów?
– Oczywiście, że były. Szczególnie na początku, gdy się docieraliśmy. Mąż miał mocny charakter i ja miałam mocny. Byliśmy przeciwieństwami: ja – żywiołowa, lubiłam się bawić, tańczyć, uwielbiałam być wśród ludzi; on – samotnik, najchętniej odpoczywał na łonie natury, nie znosił przyjęć, na które przecież byliśmy często zapraszani.
I nie był zazdrosny o piękną, energiczną, zapewne adorowaną żonę?
– Był o mnie zazdrosny. I ja bywałam zazdrosna o niego. To normalne, gdy się ludzie kochają. A ja rzeczywiście, na zdjęciach czy przyjęciach, najczęściej bez niego, miewałam tzw. okazje. Ale na szczęście, gdy ktoś zbyt zaczynał mi się podobać, zbyt dobrze tańczył, był zbyt szarmancki, zapalało mi się światełko: przecież wrócę potem do Tomka, spojrzę mu w błękitne oczy, i co? Nie mogłabym na siebie spojrzeć. Nie mogłabym go tak zranić.
Jest Pani osobą wierzącą, mąż nie był…
– Tak. Mój mąż – jak twierdził – był niewierzący. Był komunistą, ideologiem, wierzył święcie w ideę, że każdy powinien mieć po równo, że wszystkim powinno być dobrze. Był wierny swoim zasadom do końca, nawet wtedy, gdy większość wcześniej zdeklarowanych „partyjnych” przechodziła na drugą stronę. Nigdy nie był chorągiewką. Ale za to na jego pogrzebie byli wszyscy: z prawej, lewej strony, wierzący i niewierzący. I wszyscy mówili, że bardziej prawego i uczciwego człowieka nie spotkali. Wspominali, ilu ludziom pomógł, że nigdy nie wziął nic dla siebie.
Na tle światopoglądowym nie kłócili się Państwo?
– Czasem się spieraliśmy na tematy polityczne. Ale mnie polityka mało obchodziła. Poza tym różniliśmy się zewnętrznie: ja chodziłam do kościoła, on nie. Ja byłam otwarta na ludzi, on mniej, itd. Wewnątrz byliśmy właściwie tacy sami: staraliśmy się być dobrymi ludźmi, staraliśmy się pomagać innym, a przede wszystkim – wierzyliśmy w miłość.
Ta wiara zaprowadziła Państwa przed ołtarz. Mimo że mąż – niewierzący…
– Zależało mi na sakramencie, nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Mój mąż chciał wziąć ślub cywilny, bo nie potrafił udawać, łamać swoich zasad. Przypadkiem (właściwie nie ma przypadków, wszystko, co nas spotyka, dzieje się po coś) trafiłam do nieznanego wtedy jeszcze ks. Jana. Powiedziałam mu o swoim problemie. Zaproponował, żebym przyprowadziła Tomka do niego, na rozmowę. Z oporami, ale poszedł. Siedziałam w drugim pomieszczeniu i trochę się bałam tej ich męskiej rozmowy. Gdy spotkaliśmy się już we troje, ksiądz zapytał: „No to kiedy ten wasz ślub?”. Byłam i zaskoczona, i szczęśliwa.
To był ks. Jan Twardowski. Co powiedział mężowi?
– Zadał mu proste pytanie: czy wierzy w miłość. Tomek odpowiedział, że oczywiście wierzy. I ks. Jan odpowiedział mu, że Bóg jest miłością… Ks. Jan udzielił nam potem ślubu. Z mojej strony był to sakrament, ze strony męża – przyrzeczenie małżeńskie. Nie udawał, ale uszanował mnie, moją wiarę. Potem, w ciągu prawie pół wieku małżeństwa, Tomek nigdy nie utrudniał mi praktyk religijnych, a nawet – ponieważ był tradycjonalistą – chodził ze mną do kościoła np. święcić jajka na Wielkanoc.
A gdy urodził się Państwu syn? Czasem dochodzi wtedy do niesnasek…
– Urodzenie syna to była przede wszystkim nieopisana radość. Ale na początku mąż nie bardzo wyobrażał sobie, że on – ideowiec, komunista, może wychowywać dziecko na praktykującego katolika. Ja postawiłam sprawę jasno: będę dziecko chrzcić, a potem wychowywać w wierze. Argumentowałam, że w przyszłości syn sam wybierze. Ale przynajmniej będzie miał z czego wybrać. Gdyby nie otrzymał religijnego wychowania, jego prawo wyboru byłoby ograniczone. I mąż się z tym zgodził. Syn został ochrzczony. Do dziś jest głęboko wierzącym katolikiem, oboje z żoną należą do dominikańskiego duszpasterstwa, adoptowali dwoje wspaniałych dzieci. Są moją dumą.
A tak po ludzku, czy „babsku”: nie miała Pani ochoty męża „niedowiarka” troszkę „nawrócić”?
– No właśnie nie. Może dlatego, że widziałam, jak dobrym był człowiekiem. Przecież dróg do Boga jest wiele i wcale nie trzeba „modlić się przed figurą”, żeby być świętym człowiekiem. Jestem pewna, że teraz, gdy mąż już jest po tamtej stronie, odbiera nagrodę za dobre życie… Poza tym mąż widział, że i ja, i syn praktykowaliśmy. Myślę, że przykładem więcej się zdziała niż moralizowaniem i zmuszaniem. Nie jestem i nie byłam „nawiedzona”, żeby na siłę uszczęśliwiać, wbrew woli zainteresowanego.
Miałyśmy mówić o krzyżu i miłości, a tu wychodzi nam laurka: idealna żona, idealny mąż, miłość, ciepełko…
– Ale ja już mówiłam, że idealni nie byliśmy! Kochaliśmy się, to prawda. Ale nie polegało to na 44 latach patrzenia sobie w oczy. Były i kryzysy – na przykład w pewnym momencie mąż za bardzo sięgał do kieliszka. A ja miałam różki, byłam twarda, zasadnicza. W ciągu lat małżeństwa te różki się na szczęście ścierały.
Boli ścieranie różków?
– Pewnie zależy, kto ściera i czym. Mnie nie bolało. W każdym razie nie tak, żebym musiała kiedykolwiek pomyśleć o rozstaniu, rozwodzie, czy żebym żałowała swojej decyzji. Kochaliśmy się coraz bardziej, pomagaliśmy wzrastać naszej miłości. A konsekwencją miłości były kompromisy, z miłości były wzajemny szacunek i stawianie sobie wymagań. Kilka spraw trzeba było postawić na ostrzu noża. Musiałam wytyczyć granice, właśnie dlatego, że go kochałam. Miłość wymagająca, mądra – to podstawa udanego związku.
W takim razie, czym jest dla Pani krzyż?
– Posłużę się słowami mojego ukochanego ks. Jana, którego mądrość też w jakiś sposób kształtowała nasze życie. Do tej pory codziennie czytam jego myśli, staram się nimi kierować. Ks. Twardowski napisał kiedyś, że każdy ma jakiś krzyż, ma jakąś sprawę niewygodną, ciężką, niechcianą, która jednak jest nam dana przez Boga. Powinniśmy się z nią pogodzić, choć to trudne. I musimy ją nieść.
Jaki trud Pani niesie?
– Ja chyba nie dostałam zbyt ciężkiego krzyża… Dzięki Bogu. A może nie odczuwam tak ciężaru, bo każda trudna sytuacja wyzwala we mnie wolę walki, pokłady optymizmu, że kiedyś będzie lepiej. Nie jestem typem męczennicy, która gdy coś się złego dzieje, usiądzie i płacze. Ja nawet jak się modlę, to nie jęczę, tylko proszę o siłę. Albo wręcz się z Bogiem kłócę, wadzę. I pytam Go, dlaczego to Haiti? Dlaczego powodzie? Dlaczego dzieci rodzą się chore? Ja tego nie rozumiem, więc Mu mówię: „No i gdzie Ty jesteś Miłością”?! A tak obiektywnie – to i ja doświadczyłam wielu dramatycznych zdarzeń. Być może ktoś by to nazwał krzyżem, wielkim cierpieniem, być może ktoś by się załamał… Matka, do której byłam najbardziej przywiązana, umarła dosłownie z dnia na dzień. Potem moja ukochana siostra, lekarz onkolog, która leczyła tysiące ludzi, umarła właściwie na moich rękach. Ojciec cierpiał wiele lat na raka. Przez dziesięć lat małżeństwa nie mogliśmy z mężem mieć dziecka – to też bolało. I proszę sobie wyobrazić, że gdy pogodziliśmy się z tym, zaczęłam odwiedzać domy dziecka, bo zdecydowaliśmy się na adopcję, okazało się że jestem w ciąży… Gdyby mąż wpadł w alkoholizm, nie wiem, czy potrafiłabym dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Na szczęście, nie dane było mi tego doświadczyć. Gdy urodził się nasz syn, mąż przysiągł, że syn nie zobaczy go pijanego. I słowa dotrzymał.
I znów happy end…
– Takie jest życie: jest cierpienie, jest i radość. Jednego dnia są łzy, drugiego śmiech. Nawet gdy coś się dzieje nie po naszej myśli, to wierzę, że albo się to przekuje na lepsze, albo trzeba to przeżyć. Bo z jakiegoś powodu jest potrzebne. Ks. Jan kiedyś napisał słowa, z którymi całkowicie się zgadzam: „Pytałem Wniebowziętą, jak do nieba trafić, co prowadzi by nie dojść do nikąd. Odpowiedziała: tysiące krzyżyków”…
_______________________________________________________________________
Hymn o krzyżu
Jeden z najpiękniejszych hymnów o krzyżu. Pochodzi z liturgii godzin, czyli brewiarza.
Ilustracja: Hyacinthe Riguad “Ofiara Chrystusa”
Witaj, krzyżu zwycięski,
Zbroczony krwią Chrystusa
Ceno naszej wieczności
Zdobytej Jego męką!
Drzewo twarde i szorstkie,
Na tobie wisiał Jezus,
Aby z Ojcem pojednać
Swych braci marnotrawnych.
Drzewo mocno wrośnięte
W niewdzięczną glebę świata,
Zapuść swoje korzenie
W głębiny ludzkiej duszy.
Światłem jesteś nadziei
Na mrocznej drodze życia,
Siłą w nocy cierpienia
I portem dla zbłąkanych.
Bogu w Trójcy jednemu
Niech zawsze będzie chwała;
Cała ziemia niech sławi
Najświętszy znak zbawienia.
Amen.
______________________________________________________________________
Spojrzenie w niebo
Matkę Bożą i inne bliskie Chrystusowi osoby stojące pod krzyżem dostrzeżemy dopiero wtedy, gdy dokładniej przyjrzymy się obrazowi. Wydaje się, jakby znajdowały się bardzo daleko. Daleko są też mury Jerozolimy. Cała uwaga widza musi bowiem skupić się na twarzy Zbawiciela. On właśnie w tym momencie rozmawia ze swym Ojcem. Domyślamy się tego, widząc skierowane w niebo spojrzenie Jezusa.
Cała scena, z wyjątkiem ciała Chrystusa, pogrążona jest w ciemności. Artysta namalował bowiem chwilę bezpośrednio poprzedzającą śmierć Zbawiciela, tak jak czytamy o niej w Ewangelii według św. Łukasza: „Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha” (Łk 23,45-46).
W historii malarstwa jest mnóstwo obrazów przedstawiających Ukrzyżowanego, malowanych na zamówienie. Dzieło Hyacinthe’a Rigauda do nich nie należy. Francuski artysta namalował je bowiem nie na sprzedaż, lecz dla swojej matki. W jego twórczości poza „Ofiarą Chrystusa” nie ma zresztą obrazów religijnych. Rigaud zasłynął jako niezrównany portrecista i zamawiano u niego niemal wyłącznie portrety.
W zbiorach muzeum w Perpignan znajduje się jednak jeszcze jedno, niemal identyczne dzieło Rigauda, namalowane 30 lat później. Matka artysty w swym testamencie zapisała bowiem obraz klasztorowi augustianów w Perpignan. Mieszkający w tym samym mieście dominikanie, gdy zobaczyli płótno, tak się nim zachwycili, że poprosili artystę o namalowanie takiego samego, specjalnie dla nich.
Leszek Śliwa/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Ukrzyżowany za nas
“Dla mnie Bóg umarł, teraz chodzi już tylko o mnie i o moje sprawy” – mówi człowiek, grzesząc. Odpowiedź Boga: “Dokładnie tak, umarłem dla ciebie, mnie też chodzi tylko o ciebie i twoje sprawy”.
W centrum wiary chrześcijańskiej znajduje się krzyż Jezusa. W naszym wielkopostnym cyklu staramy się przybliżać do tajemnicy Drzewa, na którym zawisło Zbawienie świata. Szukamy odpowiedzi na pytanie: co właściwie mówi nam Ukrzyżowany, jaką prawdę o Bogu i o człowieku przynosi?
Pytaliśmy już o to, czy Jezus musiał umrzeć na krzyżu, odkrywaliśmy krzyż jako najważniejszą lekcję miłości. W dzisiejszej katechezie pytamy o to, w jakim sensie krzyż jest ofiarą i dlaczego śmierć Jezusa przyniosła wszystkim zbawienie?
*****
Ukrzyżowany za nas
Olej na płótnie, ok. 1626, Muzeum Prado, Madryt ARCH. GN
***
Krzyż na drogę – Wielki Post z Gościem. “Dla mnie Bóg umarł, teraz chodzi już tylko o mnie i o moje sprawy” – mówi człowiek, grzesząc. Odpowiedź Boga: “Dokładnie tak, umarłem dla ciebie, mnie też chodzi tylko o ciebie i twoje sprawy”.
Prawdziwe chrześcijaństwo zaczyna się od zrozumienia tajemnicy krzyża – pisał sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki. On sam całe swoje życie przybliżał się do tej tajemnicy. To była długa droga wewnętrznego dojrzewania, godzenia się z własnym krzyżem, umierania dla siebie. Poznajemy krzyż Jezusa właśnie tak – mocując się ze swoim. Poznanie Boga ma zawsze głęboki związek z naszym życiem, ze stanem naszego serca. Blachnicki po wojennych przejściach, tuż przed święceniami, notował: „Widzę, że misterium krzyża to jest przepaść, ogrom – coś, co można zgłębiać całe życie; coś, co zwycięża świat i rozwiązuje wszystkie jego problemy” (1949). Tuż przed śmiercią, osamotniony, schorowany, nierozumiany, na przymusowej niegościnnej emigracji, pisał: „Przeżywam wielkie przemiany w moim wnętrzu – szczególnie przez zbliżanie się do tajemnicy krzyża! (…) W dwóch momentach wyraża się wtedy działanie łaski. Kiedy, wśród płaczu i krzyku bólu, swój stan określam słowami: piekło, piekło na ziemi – równocześnie wyznaję: nie będę bluźnił Bogu, Chrystusowi, Maryi… będę milczał. Drugi moment – to ostateczne wypowiedzenie: Amen. Wierzę w Miłość kryjącą się za tym. Oddaję to w tajemnicy krzyża…” (1985).
Kto potrzebuje usprawiedliwienia?
Nie bluźnić, gdy wszystko idzie inaczej, niż chcemy, ale powiedzieć „Amen” z nadzieją, że Bóg jest większy, czyli przyjąć swój krzyż i ofiarować go Bogu wraz z krzyżem Chrystusa. Oto istota postawy ofiarnej, której uczy krzyż. Taka była droga ks. Blachnickiego i wielu innych świętych.
Z krzyżem Chrystusa wiąże się nierozdzielnie temat ofiary. Słowo „ofiara” jakby dziś zblakło, nie tylko w mowie potocznej, ale także w kościelnej. Warto przywrócić mu znaczenie w myśleniu i w działaniu. Trzeba je jednak rozumieć właściwie. Ofiara jest darem, jej sensem jest miłość. Ojciec dał, czyli ofiarował nam Syna. Syn ofiarował siebie nam i Ojcu. Bóg nie szuka bólu, szuka miłości, a ta jest niemożliwa bez postawy ofiarnej, czyli rezygnacji ze swego.
„Przez krzyż i mękę swoją odkupił świat” – powtarzamy na Drodze Krzyżowej. „Ukrzyżowany również za nas” – mówimy w credo. Osłuchały się nam pobożne zwroty: „Jezus złożył siebie w ofierze za nasze grzechy”, „poświęcił się dla nas”. Co to znaczy? Najistotniejsze są tutaj owe „dla nas” i „za nas”, które trzeba usłyszeć także jako „dla mnie” i „za mnie”. Jezus umarł za mnie. Ta prawda napotyka opór współczesnej mentalności. Z kilku powodów. Najważniejsze to utrata poczucia grzechu i przekonanie o samowystarczalności. Wydaje się nam, że sami potrafimy się zbawić, że nie potrzebujemy żadnego wybawcy. Myśl, że ktoś musi mi pomóc, że ktoś poświęca się dla mnie, wydaje się uwłaczać ludzkiej godności, ambicji i wolności. Żyjemy w czasach samorealizacji. Jesteśmy zdolni do ofiar, ale dla osiągnięcia własnego sukcesu. Także w religijności akcent przesuwa się w stronę samozbawienia, skoncentrowania na swoich przeżyciach czy praktykach, które mają zapewnić duchowy komfort. Nie czujemy potrzeby usprawiedliwienia, bo nie mamy sobie nic lub, w najlepszym razie, zbyt wiele do zarzucenia. Mamy za to sporo do zarzucenia Bogu, zwłaszcza w chwilach trudnych. Takie tony dominują dziś w masowej kulturze. Pod krzyżem Jezusa w gruncie rzeczy rozbrzmiewały podobne głosy.
Bóg dał się osądzić
„Być bogiem, która zna dobro i zło” – ta odwieczna pokusa daje znać o sobie w każdym naszym grzechu, we wszystkich próbach życia opartego tylko na sobie samym. Wydaje się nam, że dobro to prawo decydowania o sobie i innych według własnego pomysłu. Adam i Ewa, pierwsi buntownicy przeciwko Bożej miłości, są naszymi reprezentantami. W każdym z nas mieszkają Adam i Ewa. Wciąż chcemy stawiać siebie w miejsce Boga, wciąż chcemy Go osądzać. Biblia wskazuje, że istnieje jakaś tajemnicza, złowieszcza ludzka solidarność w czynieniu zła, której konsekwencją jest solidarność w śmierci.
Dobra Nowina jest taka, że Bóg nie zostawił człowieka samemu sobie. Szukał go, przez proroków, wzywał, napominał, aby wprowadzić go na nowo na ścieżkę życia. Wreszcie sam wszedł w ludzką historię jako człowiek. Poddał się osądowi człowieka, by w ten sposób pokazać mu, jak bardzo się myli. Oddał życie za prawdę, która przynosi nam wyzwolenie.
Jezus zapoczątkowuje nową solidarność. Bierze na siebie wszystkie skutki ludzkiego błądzenia, po to, by je pokonać. Św. Paweł: „Jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie. Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,18–19). Paweł posuwa się nawet do stwierdzenia: „Bóg dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w nim sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21). Jak to rozumieć? Ojciec zechciał, aby Jego Syn zjednoczył się z ludźmi grzesznikami, aby doświadczył na sobie skutków grzechu.
Uczynił to po to, aby nas „wykupić” z panowania grzechu i śmierci oraz wprowadzić do życia w bliskości z Bogiem, w czystości serca. Starożytni pisarze kościelni pisali o „przedziwnej zamianie” miejsc między Chrystusem a nami. Św. Ireneusz z Lyonu: „Ze względu na swą nieskończoną miłość Bóg stał się tym, czym my jesteśmy, aby uczynić nas w pełni tym, czym On jest”. Jezus jest nowym Adamem, który odwrócił historię zbawienia. Adam zapoczątkował łańcuch nieprawości, Jezus zainicjował reakcję łańcuchową w przeciwną stronę, w kierunku powrotu ludzkości do Ojca.
Można powiedzieć, że na krzyżu dokonał się sąd nad Adamem, którego wynik brzmi: uniewinnienie. Pobożna tradycja mówi, że krzyż Chrystus stoi nad grobem Adama. Na prawosławnych ikonach krzyż wbity jest w tzw. pępek świata. Pod nim znajduje się czarna otchłań, w której widnieje czaszka Adama. W tę otchłań spływa krew Jezusa. Ta krew obmywa z grzechu wszystkich buntowników: każdego Adama, każdą Ewę. Jeden z polskich teologów pisał kiedyś, że istotę grzechu można wyrazić słowami: „Dla mnie Bóg umarł; teraz chodzi tylko o mnie samego i o moją sprawę”. Słowa te nie muszą być wypowiedziane, ale takie jest sedno postawy człowieka. Tajemnica polega na tym, że te same słowa można włożyć w usta Boga: „Umarłem dla ciebie; teraz naprawdę chodzi tylko o ciebie i o twoją sprawę. Umarłem dla ciebie i właśnie dlatego jestem dla ciebie bardziej niż kiedykolwiek przedtem”. Takie jest uniwersalne przesłanie krzyża.
Puste ręce
„Wykonało się!” – zawołał Jezus z krzyża. W Pasji Bacha po tych słowach Jezusa rozbrzmiewa przepiękna modlitwa: „Mój drogi Zbawicielu! Pozwól, że spytam Cię teraz, kiedy już zostałeś przybity do krzyża i sam powiedziałeś: Wykonało się. Czy jestem uwolniony od śmierci? Czy przez Twoją mękę i śmieć uzyskałem królestwo niebieskie? Czy zbawienie świata jest tutaj? Nie możesz z bólu nic powiedzieć, ale skłaniasz głowę. I mówisz milcząco: tak. Daj mi, coś wysłużył. Niczego więcej nie pragnę”. Śmierć Chrystusa jest miejscem, w którym rozbłysła nadzieja na pojednanie wszystkich ludzi z Bogiem, ale ta największa łaska, jak każda łaska, domaga się przyjęcia. Dobra nie można narzucić siłą. Ukrzyżowany czeka na wolną decyzję człowieka, na wiarę i nawrócenie. Jeśli krzyż jest belką rzuconą nam na ratunek, to aby się uratować, trzeba się jej chwycić. Przykład dwóch łotrów wiszących obok Jezusa pokazuje, że możliwe są różne postawy. Pierwszy uznał swój grzech i wezwał: „Panie, ratuj!”. Drugi próbował do końca żyć po swojemu. Pierwszy umarł z modlitwą na ustach, drugi z przekleństwem.
Kiedy lecę na dno, nigdy nie jestem sam. Razem ze mną jest Ukrzyżowany. Mogę uratować siebie w Nim. Chwila, która sądząc po ludzku jest przeklęta, może okazać się błogosławiona. Kiedy widzę, że sam nie dam rady, kiedy rozumiem, że nie mam nic, kiedy z mojej pychy, z moich ambicji zostaje tylko proch, jestem najbliżej ukrzyżowanego Zbawiciela. Przed Nim można stać tylko z pustymi rękami i wyciągać je w Jego stronę. Pod krzyżem widzę: kłamstwo grzechu, wielkość własnej winy, niepojętą siłę miłości Boga. Pod krzyżem uczę się mówić „tak”. Godzę się, by Bóg mną rozporządzał, by mnie poprowadził moją krzyżową drogą do wielkanocnego poranka. W czasie każdej Mszy św. uobecnia się ofiara Jezusa na krzyżu. Jednocząc się w komunii z ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Panem, uczę się składać dziękczynienie. Nabieram sił, by ofiarować swoje życie jako dar: dla innych, dla Boga. „Kto nauczy się „składać dziękczynienie” na wzór ukrzyżowanego Chrystusa, może stać się męczennikiem, ale nigdy nie będzie prześladowcą” (Jan Paweł II).
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
_______________________________________________________________________
Modlitwa św. Ignacego z Loyoli
***
Krzyż na drogę – Wielki Post z Gościem. Na dzisiejszym obrazku znajdziemy modlitwę, w której nie ma wprawdzie wprost mowy o krzyżu, ale oddaje ona istotę naśladowania Jezusa Ukrzyżowanego. Sens tej modlitwy ofiarowania można zrozumieć, patrząc na krzyż.
Zabierz, Panie, i przyjmij
całą wolność moją,
pamięć moją i rozum,
i wolę moją całą,
cokolwiek mam i posiadam.
Ty mi to wszystko dałeś
– Tobie to, Panie, oddaję.
Twoje jest wszystko.
Rozporządzaj tym w pełni
wedle swojej woli.
Daj mi jedynie miłość Twoją i łaskę,
albowiem to mi wystarcza.
Amen.
_____________________________________________________________________________
Krzyż w sercu
Olej na płótnie, ok. 1580, Luwr, Paryż
***
Dominikos Theotokopulos, zwany El Greco, „Chrystus na krzyżu adorowany przez donatorów”, olej na płótnie, ok. 1580, Luwr, Paryż
Ten krucyfiks nie stoi na Golgocie. W tle próżno by szukać murów Jerozolimy, a pod krzyżem Chrystusa nie znajdziemy ani Matki Bożej, ani św. Jana. Burzowe chmury nie są częścią pejzażu, lecz należą do krajobrazu naszego serca.
Obraz powstał na zamówienie mężczyzn, których widzimy z obu stron krzyża. Ksiądz składa ręce w modlitwie, świecki wymownym gestem kładzie rękę na sercu. Dzieło pokazuje ich pobożność i ma służyć jej kultywowaniu. 500 lat temu patrzyli na ten obraz tylko ich bliscy. To przypadek, że teraz w paryskim Luwrze mogą go oglądać miliony zwiedzających.
Nie wiemy, kim są przedstawieni na obrazie fundatorzy dzieła. Pojawiały się różne hipotezy, ale żadna nie została udowodniona. Zapewne są to ludzie związani z nieistniejącym już zgromadzeniem hieronimitek w Toledo, być może jego dobroczyńcy, bo tam przez pewien czas obraz się znajdował. Najbardziej prawdopodobne, że są to bracia Diego i Antonio Covarrubias, sławni obywatele Toledo, miasta, z którym związał się El Greco.
Namalowany z lewej Diego, starszy z braci, był arcybiskupem Santo Domingo, a także biskupem Ciudad Rodrigo i Segovii oraz jednym z najwybitniejszych ówczesnych hiszpańskich prawników. W chwili powstawania obrazu prawdopodobnie już nie żył (zmarł w 1577 r.). Antonio, profesor prawa na uniwersytecie w Salamance, bliski przyjaciel malarza, byłby w takim razie fundatorem dzieła.
Leszek Śliwa/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Sakrament ratunkowy
fot. Henryk Przondziono/Gość Niedzielny
*****
Spowiedź jest łaską, której ogromu nie pojmujemy. Czasami jednak przeczuwamy – zarówno penitenci, jak i spowiednicy.
Był ciepły majowy wieczór 2017 roku. Zadźwięczał telefon ks. Łukasza Zygmunta, kapelana Państwowej Straży Pożarnej w Kielcach (obecnie także rzecznika prasowego diecezji kieleckiej). Dzwonił strażak, prosząc o natychmiastowe przybycie na miejsce wypadku.
– Poszkodowana matka z dzieckiem. Potrzebne księdza wsparcie – usłyszał.
Kiedy kapłan przybył na wskazane miejsce, zorientował się, że zdarzyła się tragedia. Ciało potrąconego czteroletniego dziecka leżało już za parawanem, nad nim płakała babcia. Strażacy wyjaśnili, że matka chłopca w ciężkim stanie została zabrana przez zespół ratunkowy.
– Pojechałem do szpitala, żeby udzielić jej sakramentów. Przed salą intensywnej terapii zobaczyłem płaczącego męża potrąconej kobiety. Po spełnieniu posługi wróciłem na miejsce zdarzenia, ale nie dawała mi spokoju myśl, że ojciec zabitego dziecka pozostał w tej tragedii sam. Poczułem, że powinienem pojechać do jego domu – opowiada.
Przybył tam już po zmroku. W domu światło było zgaszone. Mężczyzna siedział w pokoiku swojego syna i patrzył w jeden punkt.
– Przedstawiłem się. Poznał mnie. Usiadłem, a on zaczął opowiadać o dziecku, o żonie. Mówił, że syn był wspaniały, grzeczny, że w nim pokładał swoje nadzieje. Czułem, jak wielki ból przeszywa jego duszę. Po chwili powiedział: „Proszę o modlitwę, bo ja nie umiem się teraz modlić”. Zacząłem się modlić Koronką do Bożego Miłosierdzia, potem Różańcem. W pewnym momencie ten człowiek poprosił mnie o spowiedź. Zaczął wyznawać swoje grzechy z całego życia. Płakał. Kiedy wyciągnąłem ręce nad jego głową, wypowiadając słowa rozgrzeszenia, miałem wrażenie, jakby ogarnęło go Boże światło – wspomina duchowny. Wciąż porusza go to, co nastąpiło w tym momencie. Mężczyzna wyprostował się. „Proszę księdza, ja mam dla kogo żyć. Moja żona walczy o życie, muszę zorganizować pogrzeb syna” – powiedział. Zaczął zapalać światło w całym domu.
– Poczułem wtedy, jak sprawdzają się słowa, które wypowiedział Chrystus do apostołów po swoim zmartwychwstaniu: „Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone…”. Autentycznie czułem obecność Jezusa Chrystusa, który w tym cierpieniu przyszedł przez sakrament pokuty i pojednania do serca tego człowieka. Z ciemności zrodziło się światło, z niepokoju zrodził się wielki pokój, a z bólu nadzieja. Uświadomiłem sobie, że Pan Jezus, kiedy odpuszcza nam grzechy, przychodzi ze swoim pokojem – zamyśla się kapłan.
Pokój Chrystusowy pozostał w sercu tego mężczyzny także w kolejnych dniach. Ksiądz na jego prośbę towarzyszył mu przy pożegnaniu z synem przed pogrzebem. – Widziałem, że cały czas mimo bólu, jaki przeżywał, Jezus Chrystus przytula go do swojego serca – wspomina. Zapewnia, że to było dla niego ważne doświadczenie: widzieć, jak realnie spowiedź daje pokój, którego świat dać nie może.
– Jako kapelan straży pożarnej jestem obecny razem z psychologiem przy wielu różnych tragediach. Najczęściej on wysyła mnie jako pierwszego, żebym wyczuł sytuację, żebym ocenił, czy on jest potrzebny, czy też trzeba raczej modlitwy i Bożego ratunku. Bo są sytuacje, których człowiek nijak nie może wytłumaczyć ludzkim językiem, ale może pomóc błogosławieństwem czy sakramentalnym rozgrzeszeniem – zaznacza.
Chciałam apostazji
Spowiedź nie jest zabiegiem kosmetycznym. Chodzi w niej nade wszystko o odnowienie relacji z Bogiem.
„Kiedy idę do spowiedzi, to po to, aby doznać uzdrowienia, uleczyć swoją duszę. Aby wyjść z większym zdrowiem duchowym. Aby przejść od nędzy do miłosierdzia. A centrum spowiedzi nie są grzechy, które wypowiadamy, ale Boża miłość, którą otrzymujemy i której zawsze potrzebujemy. W centrum spowiedzi jest Jezus, który czeka na nas, słucha nas i nam przebacza” – przypomina papież Franciszek. I dodaje: „Pamiętajmy o tym: w sercu Boga jesteśmy wcześniej niż nasze błędy”.
Tej uprzedzającej miłości Boga doświadczyła niedawno Katarzyna z Rybnika. Przez 18 lat była w ruchu Hare Kriszna. Z początku bardzo się angażowała, ale jej zapał stopniowo gasł, tłumiony przez życiowe trudności. W końcu przestała wierzyć w boga Krisznę, ale też w ogóle w Boga. Mimo to narastał w niej gniew na Boga, w którego, jak deklarowała, nie wierzyła.
– Kiedy w drodze do pracy przechodziłam koło bazyliki, strasznie wyzywałam na Jezusa, obwiniałam Go o wszystko, co wydarzyło się w moim życiu. I robiłam to najgorszymi epitetami, jakie znałam. Ponieważ wciąż byłam formalnie katoliczką, na początku minionego roku postanowiłam dokonać apostazji. Myślałam: nie wierzę w Boga, nie chcę mieć nic wspólnego z żadną religią, więc po co ta fikcja – opowiada.
Już chciała sfinalizować formalności, ale przyszło jej do głowy, żeby najpierw zrobić kurs prawa jazdy. Jej instruktorem został Piotr, jak się później okazało – członek ewangelizacyjnej Wspólnoty Jezusa Miłosiernego. Nie rozmawiali o Bogu, nic nie wiedzieli o sobie.
W nocy z 23 na 24 kwietnia minionego roku stało się coś dziwnego. – Przyśnił mi się Pan Jezus jako światło. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że to jest On. To światło jakby weszło we mnie i usłyszałam wewnątrz siebie: „Głoś moje miłosierdzie”. I koniec. To wszystko. Ale kiedy się obudziłam, moja rzeczywistość całkowicie się zmieniła. Zrodził się we mnie ogromny głód poznania Jezusa. To było dla mnie wielkie zaskoczenie. Kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. Przecież przestałam wierzyć w Boga… – uśmiecha się.
Z determinacją zaczęła szukać informacji o Jezusie w internecie, pytała znajomych, ale nie otrzymała satysfakcjonujących odpowiedzi. Aż nadszedł dzień, gdy miała ostatnią jazdę w ramach kursu.
– Nagle to się we mnie skumulowało i mówię do Piotra: „Ty, ja się chyba nawróciłam”. Myślałam, że weźmie mnie za wariatkę, a on spojrzał na mnie i powiedział: „Tak? Kontynuuj”. Ja do niego: „A ty jesteś w ogóle wierzący?”. On potwierdził, więc zaczęłam opowiadać. Kiedy skończyłam, Piotr powiedział mi, że ten sen miałam w nocy przed świętem Miłosierdzia Bożego. „To nie jest przypadek” – stwierdził i zaprosił mnie na następny dzień na spotkanie Wspólnoty Jezusa Miłosiernego – wspomina Kasia.
Piotr przed spotkaniem podarował jej Nowy Testament. „To jest najlepsza książka o Panu Jezusie” – powiedział.
Na spotkaniu usiadła z tyłu kościoła. – Kiedy zaczęło się uwielbienie, ryczałam jak bóbr. Potężnie doświadczałam w tym uwielbieniu obecności Boga. Czułam, jakby robił operację na moim sercu. W nocy zaczęłam czytać Pismo Święte. Gdy doszłam do opisu tonącego Piotra i przeczytałam pytanie Jezusa: „Dlaczego zwątpiłeś?”, to było jakby do mnie. Potem każde spotkanie było dla mnie takie „łzawe” i głęboko mnie przemieniało. Ale już po pierwszym zaczęłam chodzić do kościoła. Razem z tym pojawiła się we mnie ogromna potrzeba spowiedzi, oczyszczenia, i pragnienie przyjmowania Komunii. Tylko że nie wiedziałam, jak do tego podejść. Gorąco modliłam się o możliwość wyspowiadania się, ale nie znałam żadnego księdza i to mnie blokowało. Jedynym „ludzkim”, znanym mi, był ksiądz Adrian, opiekun wspólnoty, ale nie miałam odwagi, żeby go poprosić. A potrzeba narastała. Aż któregoś dnia po spotkaniu ksiądz Adrian podchodzi i mówi: „Widzę, że regularnie przychodzisz. Jak tam u ciebie z sakramentami?”. Odpowiedziałam, taka dumna: „Chrzest, Komunia i bierzmowanie są” – bo nawet nie wiedziałam, że spowiedź to też sakrament. A on: „A u spowiedzi kiedy byłaś?”. Ja na to: „Eeee… 30 lat temu?”. Ksiądz upewnił się, czy rzeczywiście chcę się wyspowiadać i mówi: „To co, umawiamy się na poniedziałek?” – wspomina.
To się dopełniło
Katarzyna próbowała się przygotować. – Jak zobaczyłam w internecie te różne klucze do rachunku sumienia, to się zdziwiłam. O wielu rzeczach nawet nie wiedziałam, że to są grzechy. W końcu przygotowałam się po swojemu na podstawie Dekalogu i z ogromnym stresem poszłam. To był dla mnie akt dużej odwagi. Ksiądz czekał na mnie przed kościołem. Powiedziałam, że nie wiem, jak to się robi, nie pamiętałam żadnych formułek. On uspokoił mnie, powiedział, żebym się nie martwiła. Usiedliśmy w salce przy stoliku i już to mnie zdziwiło, że tak normalnie, a nie „w szafie”. I zaczęłam. To był odlot, że spowiadam się przed księdzem. Była to dla mnie pierwsza w życiu głęboka spowiedź, a przy tym także symboliczne pogodzenie się z Kościołem. Odczułam po niej ogromną radość i wielką ulgę; jakbym stała się o 20 kilo lżejsza. Miałam wrażenie, że Bóg mnie przytulił. Że stanęłam przed miłosiernym Bogiem, który już mi wcześniej wybaczył, ale teraz się to dopełniło. Czułam, że zostałam oczyszczona i spłynął na mnie ogromny pokój. Poczułam też wielkie zaufanie. Z niecierpliwością czekałam, żeby przyjąć Jezusa Eucharystycznego. Na drugi dzień, podczas Mszy wspólnotowej, poszłam pierwszy raz od 30 lat do Komunii. Dla mnie było to ogromne przeżycie i od tej pory zawsze, gdy przyjmuję Komunię, bardzo mnie to wzrusza. Mam poczucie, że ta spowiedź zamknęła pewien etap mojego życia. Poczułam, że jestem znów częścią Kościoła, z którego kiedyś odeszłam.
Przebaczono mi
Krytycy sakramentu pokuty uważają, że spowiedź jest utwierdzaniem człowieka w poczuciu bezgrzeszności. Nic podobnego. Spowiedź przynosi świadomość przebaczenia, a to zasadnicza różnica. W człowieku, który doświadcza Bożego przebaczenia, budzi się wdzięczność, a nie zarozumiałość. „Ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje” – mówi Jezus (Łk 7,47b). Tym samym ten, komu wiele wybaczono, wiele miłuje. To miłość pełna pokoju.
– Ludzie dziś często udają się do różnych specjalistów. Owszem, to jest ważne, istotne. Bóg działa przez lekarzy. Niech jednak pamiętają o zwróceniu się do Tego, który potrafi leczyć rany duszy i wnosić pokój w nasze życie przez sakrament pokuty i pojednania – przekonuje ks. Łukasz Zygmunt.
Spowiedź jest zdarzeniem przełomowym w życiu wielu chrześcijan. Przełom ten nie wynika z geniuszu spowiednika, lecz z miłosierdzia Bożego, które wylewa się na skruszonego grzesznika. Po naszej stronie jest decyzja syna marnotrawnego: „Wstanę i pójdę do mojego Ojca”.
Franciszek Kucharczak/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH
Pycha – matka grzechów
*******
Dama przegląda się w lustrze, a tam zamiast jej odbicia ukazuje się demon. Tak Bosch ukazał w sposób symboliczny grzech pychy. (Hieronymus Bosch „Siedem grzechów głównych”, olej na blacie stołu, ok. 1480, Muzeum Prado, Madryt.)
Pycha zawsze prowadzi do porażki, nawet jeśli pysznemu zdaje się, że właśnie wygrywa.
Pycha i z nieba spycha – głosi polskie porzekadło. Mądrze. Bo pośród zastępów osób aspirujących do niebieskich glorii znalazło się wielu grzeszników, niekiedy i takich, którzy swoje ludzkie słabości wyeksponowali celowo, by uniknąć famy świętości. Nie ma wśród nich jednak nikogo, kto uporczywie trwałby w pysze. Bo pyszny nigdy nie prosi o miłosierdzie. Nie potrzebuje go, wszak wszystko wie najlepiej, również na temat tego, czego mu potrzeba, by do nieba trafić.
Człowiek jak Bóg
Rajską harmonię opisaną w Księdze Rodzaju przerwał syk węża: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?”. Ewa, naiwnie wchodząc w ten dialog (jakże naiwni jesteśmy za każdym razem, kiedy to robimy!), zdecydowała się wytłumaczyć, że nie tak sprawę postawił Stwórca. (Aczkolwiek i w jej wypowiedzi pojawiła się nieścisłość. O dotykaniu drzewa, które rosło pośrodku ogrodu, nie było przecież wcześniej mowy.) Usłyszała na to: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”.
Tak jak Bóg. Będziecie jako bogowie. Od początku istnienia ludzkości ten dramat się powtarzał miliardy razy. Zawsze wtedy, gdy człowiek musiał sobie wytłumaczyć, że Pan Bóg właściwie nie zakazał czegoś, na co akurat człowiekowi przyszła ogromna ochota, a jeśli zakazał, to zrobił to… bezpodstawnie. I choć na zakończenie popularnego filmu „Adwokat diabła” grający diabła Al Pacino cedzi cynicznym głosem: Vanity is my favourite sin (Próżność jest moim ulubionym grzechem), w rzeczywistości chodzi o pychę. O tak, ona jest z pewnością jego ukochaną bronią i najskuteczniejszą. Nie ma nic prostszego niż wmówić człowiekowi, że może być jak Bóg. I nic bardziej destrukcyjnego.
Krzyk zadośćuczynienia
Mędrzec Kohelet, komentując postawę głupiego i mądrego, stwierdził, że mądry jest ten, kto ma w swojej głowie oczy. Głupiec chodzi w ciemności (por. Koh 2,14). Słowa te skomentował święty Grzegorz z Nyssy: „Ktokolwiek ma oczy w głowie – przez głowę rozumiem początek i zasadę wszystkiego – ten wpatruje się w Najwyższe Dobro, to znaczy w Chrystusa”. Wielkopostna droga do wolności, choć każdego z nas prowadzić może odmiennymi meandrami, zasadę ma jedną: trzeba się na niej wpatrywać w Najwyższe Dobro. To znaczy w Chrystusa. Tysiące lat po spektakularnym upadku ludzi, którzy mieli być „jak bogowie”, z Golgoty padną słowa ukrzyżowanego Syna Bożego: „Czemuś mnie opuścił?”. To pytanie Chrystusa, cytat z psalmu, przez następne wieki stanowić będzie źródło wielu dociekań, a nawet nieporozumień. W większości jednak komentarzy dominował jeden głos: Jezus z wysokości krzyża, wypełniając w całości wolę Ojca, „ogołocił samego siebie”. Jeden z mistyków nadreńskich Henryk Suzo napisze: „Ach, cóż by to była za rozkosz, we wszystkich cierpieniach, w każdym opuszczeniu, we wszystkich okolicznościach umieć się całkowicie zdać na Boga, tak jak to czynił nasz umiłowany Pan. On zdawał się na Niego z taką pełnią, jakiej nigdy nie osiągnęło stworzenie. Wołał »Boże mój, Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił?« (Mt 27,46). Zdał się na Boga do końca, dopóki się wszystko nie wypełniło”. Wiele wieków później Fulton Sheen powie o tym krzyku Jezusa, że było to zadośćuczynienie za grzech pychy. Koło historii w ten sposób się zamknęło. Aby jednak zrozumieć istotę tego, co się wydarzyło, i dlaczego z perspektywy człowieka było tak ważne, należy zapamiętać dwa słowa – „pusty” i „pełny”.
Uwielbiać siebie mimo wszystko
„Pełny siebie” – w języku angielskim full of himself –może w rzeczywistości oznaczać kogoś, kogo po polsku nazwiemy próżnym. I to się świetnie wpisuje w kontekst pierwszego z grzechów głównych, pychy, czyli – jak powie święty Grzegorz – „królowej i matki wszystkich wad”. „Czy ty mnie naprawdę uwielbiasz?” – zapytał Próżny Małego Księcia, który odwiedził jego planetę. „Co to znaczy uwielbiać?” – odpowiedział pytaniem Mały Książę. Próżny wyjaśnił, że uwielbiać oznacza uznać za najpiękniejszego i najmądrzejszego na całej planecie. „Ależ poza tobą nikogo na planecie nie ma!” – wykrzyknął Mały Książę. „Zrób mi tę przyjemność: uwielbiaj mnie mimo wszystko” – odpowiedział Próżny. Pozostawiając z uśmiechem na boku francuską opowiastkę, od „próżnego” powróćmy do „pełnego siebie”. Potoczny angielski, ale i niektóre biblijne wersety nazywają nim bowiem człowieka pysznego. I jest to bardzo dobre określenie, choć jeszcze Ewagriusz z Pontu próżność i pychę w katalogu „demonów” rozdzielał. Człowiek „pełny siebie” nigdy nie znajdzie w sobie miejsca dla Boga (o innych ludziach nie wspominając). Święta siostra Faustyna napisała: „Pycha duszę utrzymuje w ciemności. Ona nie wie i nie chce dokładnie wniknąć w głąb swej nędzy, maskuje się i unika wszystkiego, co by ją uleczyć miało” (Dzienniczek, nr 113). Czy XXI wiek nie jest przypadkiem wiekiem ludzi „pełnych siebie”?
Matka grzechów
Kościół naucza: „Przeciw miłości Bożej można grzeszyć w różny sposób. Obojętność zaniedbuje lub odrzuca miłość Bożą; nie uznaje jej inicjatywy i neguje jej moc. Niewdzięczność pomija lub odrzuca uznanie miłości Bożej, jak również odwzajemnienie się miłością na miłość. Oziębłość jest zwlekaniem lub niedbałością w odwzajemnieniu się za miłość Bożą; może zakładać odmowę poddania się poruszeniu miłości. Znużenie lub lenistwo duchowe posuwa się do odrzucenia radości pochodzącej od Boga i do odrazy wobec dobra Bożego. Nienawiść do Boga rodzi się z pychy. Sprzeciwia się ona miłości Boga, zaprzecza Jego dobroci i usiłuje Mu złorzeczyć jako Temu, który potępia grzech i wymierza kary” (KKK 2094). To znamienne, że pycha najpierw określona jest przez swoją relację z innym grzechem – nienawiścią do Boga. Jest jej matką. Dopiero potem następuje wyszczególnienie podstawowych funkcji pychy, która – jak zapisano w Katechizmie – sprzeciwia się miłości Boga, zaprzecza Jego dobroci, złorzeczy Jego sprawiedliwości. „Będziecie jako bogowie” wraca z niesłabnącym impetem, przełożone z diabelskiego syku na język ludzi: Bóg mnie nie kocha, Bóg nie jest dobry, Bóg nie ma prawa potępiać grzechu, Bóg nie może karać. Bardzo istotne w tej sekwencji jest to, że właśnie Bóg jest pierwszym adresatem manifestu pyszałka. Inni ludzie zazwyczaj pojawiają się na drugim planie, aczkolwiek pycha jednego człowieka zawsze ma konsekwencje w relacji z innymi. „Zazdrość często pochodzi z pychy” – uczy Katechizm (KKK 2540).
Pismo Święte zawiera częste odniesienia do pychy, nazywając ją kłamstwem i iluzją. Pyszny nie może liczyć na pomoc Bożą, przeciwnie – czytamy wielokrotnie, że Bóg pysznym się sprzeciwia albo pysznych upokarza. „W pysze swojej powiada występny: »Nie pomści; nie ma Boga«: oto jest całe jego myślenie. (…) Myśli on sobie: »Ja się nie zachwieję; nie zaznam niedoli w najdalsze pokolenia«. (…) Mówi w swym sercu: »Bóg nie pamięta, odwraca swe oblicze, nigdy nie zobaczy«” (Ps 10). Bóg nie zobaczy. Bóg nie pamięta. Ja się nie zachwieję – brzmią jak codzienny pacierz pysznego. Bo przecież, choć powszechnie zrozumiała i znana, pycha ma wiele twarzy. Cechą charakterystyczną każdej z nich jest odebranie Bogu należnego Mu miejsca. To dlatego „matka grzechów” jest jej najwłaściwszym imieniem.
Konsumować siebie
„Hardemu się zda, że nikt mu nie rówien” – zapisał Mikołaj Rej. Pycha to rzeczywiście bezkrytyczne mniemanie o sobie, wynoszenie się ponad innych – definiują teologowie. Jest to żądza wywyższania samego siebie, podkreślania swojej wyższości za wszelką cenę. Wiążą się z nią wygórowane ambicje, zarozumiałość, pożądanie honorów, namiętne szukanie uznania i poklasku, stawianie na pierwszym miejscu własnego „ja”. Z jej definicją jest jednak w języku polskim pewien problem, bo „pyszne” bywają ciastka, a „pycha!” krzyczymy zazwyczaj, klepiąc się po pełnych brzuchach. Owszem, jedną z podstawowych cech pychy w naszej codzienności jest to, że trudno jest nam ją w sobie zlokalizować, zdiagnozować, nazwać. W problemach psychologicznych zatracamy jej prawdziwy wymiar, balansując pomiędzy kompleksami i brakiem samoakceptacji oraz neurotycznym perfekcjonizmem. A przecież to skojarzenie z obżarstwem i pełnym brzuchem jest znamienne. Obżarciuch to ten, kto będzie konsumował na okrągło, nie dla przetrwania, lecz dla przyjemności podniebienia. Nawet jeśli żołądek będzie w stanie opłakanym. Pyszny to ten, kto nigdy nie ma mało siebie, wciąż przenosi nad wszystko inne, zwłaszcza Boga, swoje ego, i nigdy nie będzie mu go mało. Pyszny człowiek żywi się sobą. Bez względu na to, czy główną składową tego pokarmu jest wygórowane mniemanie o sobie, czy raczej kompleks siebie i własnej historii życiowej. Egocentryzm to drugie imię królowej w gronie siedmiu grzechów głównych. Przy tej okazji przypomina się anegdota o żabie, która widząc na pastwisku osła i będąc pod ogromnym wrażeniem jego jakże imponującej postury, zapragnęła stać się jak on. Nadymała się ze trzy razy, za każdym razem pytając siedzące obok żabięta, czy wygląda już tak wspaniale jak osioł. Odpowiedź za każdym razem była negatywna. Żaba pękła przy kolejnej próbie nadęcia się i powiększenia swoich gabarytów, a nauka płynąca z jej głupoty jest taka: jeśli spotykasz na tej ziemi takich, którzy ci imponują, uważaj. Bo nawet jeśli zdają się szczęśliwsi, lepiej ubrani, więcej zarabiający i doskonale ustawieni życiowo, wciąż są tylko ludźmi. Nie potępiaj Boga za swoją życiową historię, mrucząc pod nosem: „Gdybym urodził się dwadzieścia lat później, wszystko byłoby inne”; „Gdybym spotkała innego mężczyznę, z pewnością moje życie potoczyłoby się inaczej”; „Gdyby moi rodzice poświęcali mi więcej uwagi, miałbym więcej poczucia własnej wartości”; „Gdyby mój proboszcz nie nakrzyczał na mnie przed Pierwszą Komunią, wciąż chodziłbym do kościoła”. Oczywiście czasy, w których przyszedłeś na świat, negatywne doświadczenia z dzieciństwa, porażki uczuciowe, relacje z duchownymi – to wszystko miało wpływ na twój rozwój. Ale jeśli w to wszystko nie wpuścisz Boga, zatrzymany na sobie wciąż będziesz konsumował siebie, podsycany mirażami wyobrażeń o innych.•
ks. Adam Pawlaszczyk/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Pycha
*******
Modlitwa o pokorę
Panie, uwolnij mnie od pychy,
która jest źródłem wszystkich grzechów.
Daj mi łaskę rozpoznania chorych ambicji,
które każą mi gonić za fałszywą wielkością
albo wpychają w kompleksy.
Jezu umęczony na krzyżu,
posłuszny we wszystkim Ojcu,
proszę o pokorne serce na wzór Twojego Serca,
proszę o pokorne oczy, które widzą siebie i innych w prawdzie.
„Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza. Izraelu, złóż w Panu nadzieję odtąd i aż na wieki!” (Ps 131)
*******
Pycha nasza powszednia
Pycha namawia człowieka do chorobliwego kreowania swojego wizerunku.
Św. Grzegorz Wielki nazwał ją „królową i matką wszystkich wad”. Pycha w jakiejś formie dopada nas wszystkich, bez wyjątku. „Będziesz jak Bóg” – to najstarsza z pokus. Dziś nadal ma się bardzo dobrze.
Pierwsze miejsca, najwyższe stołki, wynoszenie się nad innych – to jej specjalność. Nawet wśród siedmiu grzechów głównych zajęła pierwsze miejsce. Według zgodnej opinii wielu chrześcijańskich pisarzy, ascetów, teologów moralistów, pycha w pełni na nie zasługuje. Oczywiście wszystkie ludzkie wady są ze sobą powiązane, jedna bardzo często staje się przyczyną innych. A jednak pycha słusznie uważana jest za korzeń wszelkich ludzkich przywar. Św. Augustyn pisał, że „jest ona tęsknotą za perwersyjnym wyniesieniem”. W każdym z nas mieszka tęsknota za wielkością, znaczeniem, potrzeba bycia kimś. To są, podkreślmy, dobre pragnienia. Ale pycha atakuje dokładnie w tym punkcie. Oszukuje człowieka fałszywą wizją wielkości, obiecuje złote góry, które okazują się zamkami na piasku. Pycha rozdyma ludzkie ego jak wielki balon, który unosi się szybko w górę, ale prędzej czy później pęknie z hukiem.
Oblicza ludzkiej pychy
Nie ma człowieka całkowicie wolnego od pychy. Niełatwo ją zdemaskować, ponieważ ma wiele różnych form. Jest jak grypa, która wytwarza ciągle nowe mutacje, dostosowując się do życiowych okoliczności. Jeśli odniosłeś sukces, wmawia ci, że jesteś mistrzem świata; jeśli przegrałeś, wpycha w kompleksy, frustrację, pretensje do Boga, do innych. Pycha każe nam nieustannie porównywać się z innymi. Zmusza do tego, by koncentrować się na tym, czego nam brakuje, zamiast cieszyć się i doceniać to, co mamy.
O. Józef Augustyn wymienia cztery podstawowe rodzaje pychy. Pierwsza to dążenie do kariery za wszelką cenę. Czyli po trupach do celu, nieustanna rywalizacja, ciągły wyścig. Byle tylko zdobyć podziw i uznanie. Klasycznym przykładem mógłby być tytułowy bohater filmu „Wodzirej”.
Nieco inna wersja: wywyższanie się nad innych w każdej sytuacji. Łączy się to z pewną dozą mściwości, która wyraża się złośliwością, docinkami, ironią, a czasem wręcz upokarzaniem innych. Kolejną mutacją pychy jest perfekcjonizm. W tym przypadku nie chodzi o zewnętrzny sukces czy podziw innych, ale raczej o udowodnienie sobie samemu, że jestem dobry, że to, co robię, jest bez zarzutu, że realizuję konsekwentnie swój plan. Perfekcjonista będzie w nieskończoność szlifował, poprawiał, zdmuchiwał pyłki z dzieła i nigdy nie będzie zadowolony. Pycha może objawiać się wreszcie jako mania wielkości. To ucieczka w marzenia, w wyniosłe przekonanie o sobie, że „ja i tak jestem wielki”. To właściwie rodzaj narcyzmu. Ten rodzaj pychy jest bardzo podatny na kompleksy. Poczucie niższości bywa ukrytą formą pychy.
Pychę przedstawiano dawniej symbolicznie jako postać wpatrującą się z upodobaniem w lustro. Dziś tym „lustrem” pychy stały się ekrany komputerów i telewizorów. Media elektroniczne są wymarzonym instrumentem, na którym pycha wygrywa swoje melodie. Jaka to melodia? Próżność, przemożne pragnienie zaistnienia choć przez chwilę, obsesja dbałości o wizerunek, niekończący się talk-show gadających głów, które przekrzykują się nawzajem: ja, ja, ja. Nawet grzech można sprzedać telewizji jako powód do chluby, opakowany w hasło „nie jestem hipokrytą”.
Wieża Babel, czyli po co nam Bóg
Ukryte ostrze pychy jest wymierzone przeciwko Bogu. To najgroźniejszy aspekt tego grzechu. Katechizm Kościoła Katolickiego przestrzega, że pycha może rodzić nienawiść do Boga (2094). Biblijnym symbolem pychy wymierzonej przeciwko Stwórcy jest wieża Babel. Ludzie zapragnęli sięgnąć nieba (i słusznie), ale sami, bez Boga (na tym polegał ich błąd). Biblijny opis nie mówi wprost o złych zamiarach tych ludzi. Oni po prostu chcieli się zjednoczyć, aby stworzyć wspólne dzieło. Ale Stwórca został przez nich zignorowany, nie prosili Go o błogosławieństwo, wierzyli już tylko w potęgę własnego rozumu i umiejętności. Pycha wyraża się w pragnieniu całkowitej niezależności, samodzielności, samowystarczalności, wolności od Boga i Jego praw. To próba budowania raju na ziemi o własnych siłach, wbrew Stwórcy. To echo szatańskiej pokusy: „Będziecie jak Bóg”.
Pokusa porządkowania świata bez liczenia się z Bogiem pojawia się stale w historii. Także dzisiejsza zachodnia cywilizacja przypomina budowanie wieży Babel. Bóg został zdetronizowany. Jego miejsce zajęły demokracja, nauka, ekonomia, rozrywka… To są oczywiście ważne wartości, ale pycha zasłania nimi Boga. Sobór Watykański II mówił o „słusznej autonomii rzeczy ziemskich”, ale tłumaczył też, że „jeżeli słowom »autonomia rzeczy doczesnych« nadaje się takie znaczenie, że rzeczy stworzone nie zależą od Boga, a człowiek może ich używać bez odnoszenia ich do Boga, to każdy uznający Boga wyczuwa, jak fałszywymi są tego rodzaju zapatrywania. Stworzenie bowiem bez Stworzyciela zanika” (KDK 36). Sedno sprawy jest w tym, że człowiek nie godzi się na status stworzenia, odrzuca prymat Boga, sama idea posłuszeństwa napawa go obrzydzeniem. Wyraża się to w konkretnych postawach. Na przykład w pragnieniu kontroli nad ludzkim życiem, zwłaszcza jego początkiem i końcem. Bywa, że w tej samej klinice w jednym skrzydle dokonuje się aborcji, a w drugim zapłodnienia in vitro. Eutanazja, klonowanie, eksperymentowanie na ludzkich zarodkach – te zjawiska biorą się z pychy. W świecie, w którym człowiek czuje się absolutnym panem wszechrzeczy, jakakolwiek próba postawienia granic technologii zostaje zakrzyczana jako zamach na wolność i naukę. Ludzie zawsze grzeszyli, ale dziś nie chcą w ogóle słyszeć o grzechu. Pycha fałszuje rzeczywistość, stroi zło w piórka obrony słusznych ludzkich praw, a w gruncie rzeczy broni egoizmu.
Pycha mieszka też w Kościele
Tak, pycha nie omija również Kościoła, atakuje ludzi religijnych. Już apostołowie pokłócili się o to, który z nich jest największy. Historia chrześcijaństwa dostarcza wielu przykładów pychy. Ileż to razy stawiano znak równości między autorytetem władzy kościelnej i władzy Boga? Ile razy pojawiała się pokusa umacniania wiary z pomocą ziemskiej władzy? „Walkę o to, żeby królestwo Jezusa nie było utożsamiane z żadną formacją polityczną, trzeba toczyć przez wszystkie stulecia” – podkreśla Benedykt XVI. Umywanie nóg przez Jezusa pozostaje często tylko pobożnym symbolem, zamiast być zobowiązującym wzorem wszelkiej kościelnej aktywności.
To pycha była źródłem podziałów Kościoła. „Doniesiono mi bowiem o was, (…), że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: »Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa«. Czyż Chrystus jest podzielony?” – pisał z bólem św. Paweł. Te słowa w historii chrześcijaństwa, niestety, nabierały raz po raz bolesnej aktualności. Pycha ludzi pobożnych przybiera na ogół postać faryzeizmu. W czym się on wyraża? W poczuciu wyższości czy „lepszości”, przekonaniu o monopolu na prawdę, w mocniejszej wierze w pobożne praktyki niż w Boga, w zanikaniu pojęcia łaski, w agresji wobec ludzi żyjących z daleka od Boga, uwikłanych w grzechy czy nałogi. Kiedy pycha wymyka się spod kontroli, najwspanialsze dzieła w Kościele kończą się klęską. Przykładów na to jest bez liku.
Pokora człowieka, pokora Boga
Lekarstwo jest jedno: pokora. Pycha maluje karykaturalny obraz pokory. Nie, nie trzeba bynajmniej naśladować bohatera legendy o św. Aleksym, leżącego pod schodami i polewanego pomyjami. Pokora to widzenie siebie w prawdzie. Łączy się ona ze zdrowym poczuciem własnej wartości, płynącym z przeświadczenia, że życie jest cudownym darem Boga. Lekiem na pychę nie jest tzw. garbata pokora, która każe stać pod ścianą i powtarzać, że „jestem do niczego”. U korzeni pokory jest zgoda na zależność od Boga, wdzięczność, odkrycie, że wolość jest cudownym darem Boga.
Pokory można uczyć się od samego Boga. Jego wielkość nie upokarza nas w żaden sposób, właśnie dlatego że łączy się z pokorą. Kto popatrzy z wiarą na betlejemską grotę, na Jezusa umywającego nogi, na Jego konanie na krzyżu, ten ma szansę to odkryć. Nasza pokora polega na uznaniu, że jesteśmy w ręku Stwórcy. Pokora Boga wynika z tego, że jest miłością. A miłość nie potrafi patrzeć z góry.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
(korzystałem z książek o. J. Augustyna „Adamie, gdzie jesteś?” i J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj”)
*******
Pycha to jego specjalność
*******
Dama przegląda się w lustrze. Zajęta podziwianiem swego odbicia nie dostrzega, że zwierciadło jest podtrzymywane przez demona. To symbol grzechu pychy. Żeby nie było co do tego wątpliwości artysta napisał na dole obrazu słowo „superbia”, oznaczające po łacinie pychę. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grzechów głównych”, namalowanej ok. 1480 roku na… blacie stołu, przechowywanej w madryckim Muzeum Prado.
Wielki Post – pycha. Pan skierował do mnie te słowa: Synu człowieczy, podnieś lament nad królem Tyru i powiedz mu: Tak mówi Pan Bóg: Byłeś odbiciem doskonałości, pełen mądrości i niezrównanie piękny.
Mieszkałeś w Edenie, ogrodzie Bożym; okrywały cię wszelkiego rodzaju szlachetne kamienie (…) a ze złota wykonano okrętki i oprawy na tobie, przygotowane w dniu twego stworzenia. Jako wielkiego cheruba opiekunem ustanowiłem cię na świętej górze Bożej, chadzałeś pośród błyszczących kamieni. Byłeś doskonały w postępowaniu swoim od dni twego stworzenia, aż znalazła się w tobie nieprawość.
Pod wpływem rozkwitu twego handlu wnętrze twoje napełniło się uciskiem i zgrzeszyłeś, wobec czego zrzuciłem cię z góry Bożej i jako cherub opiekun zniknąłeś spośród błyszczących kamieni. Serce twoje stało się wyniosłe z powodu twej piękności, zanikła twoja przezorność z powodu twego blasku. Rzuciłem cię na ziemię, wydałem cię królom na widowisko.(…) Sprawiłem, że ogień wyszedł z twego wnętrza, aby cię pochłonąć, i obróciłem cię w popiół na ziemi na oczach tych wszystkich, którzy na ciebie patrzyli. Wszystkie spośród narodów, które cię znały, zdumiały się nad tobą. Stałeś się dla nich postrachem. Przestałeś istnieć na zawsze”. (Ez 28,11-19)
To cytat, który od lat robi na mnie największe wrażenie. To biblijny opis upadku szatana. W historii upadku króla Tyru Ojcowie Kościoła widzieli opis grzechu króla demonów. To on był „wielkim cherubem”, on przechadzał się po Edenie. Był odbiciem doskonałości. Czym zawinił? Uwielbił piękno w sobie. Zachwycił się swą samowystarczalnością. Zaślepiła go pycha. Serce jego stało się wyniosłe z powodu… piękności. Często w czasie spotkań wspólnoty czytaliśmy biblijne słowa o wycięciu rosłego cedru.
Został zrównany z ziemią, choć przecież czerpał wodę z rajskich źródeł, karmił się Słowem Boga, odbijał chwałę Najwyższego, a w jego gałęziach ptaki powietrzne (Biblia tak nazywa aniołów) budowały swe gniazda! Był tak doskonały, że „zazdrościły mu nawet inne drzewa Edenu” (czy można znaleźć lepszą metaforę?). Został strącony „ponieważ tak wysoko wyrósł, a wierzchołek swój podniósł aż do chmur i serce jego wbiło się w pychę z powodu własnej wielkości” (Ez 31,10).
Bardzo podobna historia…
Na ilustracji: Dama przegląda się w lustrze. Zajęta podziwianiem swego odbicia nie dostrzega, że zwierciadło jest podtrzymywane przez demona. To symbol grzechu pychy. Żeby nie było co do tego wątpliwości artysta napisał na dole obrazu słowo „superbia”, oznaczające po łacinie pychę.
Marcin Jakimowicz/ Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy
Częścią cyklu „Zmartwienia Pana Boga” są obrazki z propozycjami modlitw, które nawiązują do grzechów głównych.
Nie potrafimy sami wydźwignąć się ze zła, potrzebujemy Bożej łaski. Modlitwa jest jednym z najlepszych sposobów walki ze złem…
Proponujemy, by stały się one zachętą do pracy nad sobą, przypomnieniem, że trwa Wielki Post – czas pokuty, nawrócenia, duchowej odnowy. Do niniejszego „Gościa” dołączony jest obrazek z modlitwą o pokorę, która jest przeciwieństwem pychy.
Ilustrację stanowi obraz flamandzkiego malarza z Brukseli Colijna de Cotera (1446–1538) „Chrystus Boleściwy” ok. 1500 (olej na desce).
______________________________________________________________________________________________________________
Chciwość
Modlitwa o wolność od chciwości
Panie, Ty powiedziałeś: „Nie martwcie się o życie – o to, co będziecie jeść; ani o ciało – o to, w co będziecie się ubierać” (Łk 12,22) A ja mam tyle zmartwień na głowie i rachunków do zapłacenia.
Proszę: „nie dawaj mi bogactwa ni nędzy, żyw mnie chlebem niezbędnym, bym syty nie stał się niewiernym, nie rzekł: »A któż jest Pan?« lub z biedy nie począł kraść i imię mego Boga znieważać”. (Prz 30,8-9)
Jezu, sprzedany za trzydzieści srebrników, strzeż mnie od chciwość i niszczącej żądzy posiadania. Pomóż uwierzyć, że „więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu”. (Dz 20,35) Daj mi serce wrażliwe na biedę i hojne w dzieleniu się.
********
Strzeżcie się chciwości!
***
Chciwy chce mieć zawsze więcej, bez oglądania się na innych, a nawet ich kosztem. Nigdy nie mówi: „dosyć, wystarczy”. Im więcej ma, tym więcej chce. W panteonie współczesnych bóstw pieniądz zajmuje czołową pozycję.
Ktoś powiedział, że „ludzie powinni kochać ludzi i używać rzeczy, a dziś kochają rzeczy, a używają ludzi”. Gorzkie zdanie. Ale coś takiego rzeczywiście dzieje się w naszym świecie. Reklamy kreują wciąż nowe „potrzeby”. Wołają: „Kupuj, kupuj, kupuj! Musisz to mieć. Oto kolejna nowość niezbędna do życia”. Produkt w reklamie otrzymuje wręcz cechy osobowe, staje się pożądanym przyjacielem, który przemieni nasze życie na lepsze. Zagrożenie chciwością rośnie na ogół wraz z przyrostem bogactwa. Ojciec Stanisław Jarosz tłumaczy: „Jeśli mam 4 złote, to bez problemu podzielę się z biedakiem połową majątku, gdybym miał 4 miliony, to już nie zrobiłbym tego tak chętnie, choć i to, i to połowa”. Co nie oznacza, że chciwość omija biednych ani że każdy zamożny człowiek jest z zasady chciwcem.
Modlitwa przed banknotem
Pieniądze czy majątek są same w sobie moralnie obojętne. Ani Biblia, ani nauczanie Kościoła nigdy nie potępiały dóbr materialnych jako takich. Zło nie tkwi w materii, zło lub dobro wybiera wolny człowiek. Ocenie moralnej podlega jednak sposób zarabiania i wydawania pieniędzy. Grzechem nie jest posiadanie, zarabianie czy pomnażanie majątku. Katolicka nauka społeczna mówi o prawie człowieka do prywatnej własności. Pieniądz jest czymś niezbędnym do życia, jest miernikiem i symbolem ludzkiej pracy, powinien służyć człowiekowi, ale nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że siedzi w nim także niszcząca siła. „Modlitwa przed banknotem pieniężnym” ks. Michela Quoista trafnie opisuje to zjawisko. „Panie, spójrz na ten banknot – ja się go boję. Ty znasz jego tajemnice, znasz jego dzieje (…). Jest poplamiony krwią, rozczarowaniem, ośmieszoną godnością. Jest bogaty w cały zawarty w nim ciężar pracy ludzkiej, ten ciężar jest jego wartością. Ciężki jest, Panie. Pociąga mnie, a jednocześnie budzi we mnie lęk” („Modlitwa i czyn”).
Lista „chciwych” grzechów
Słowo Boże wielokrotnie ostrzega przed żądzą posiadania. Dobra materialne łatwo przesłaniają horyzont ludzkich dążeń i celów, zasłaniają skutecznie drugiego człowieka i Boga. Chciwość uderza w innych na wiele sposobów. Nieuczciwość w handlu, fałszowanie wagi, wymuszanie okupu, wykorzystywanie biednych, odmawianie zapłaty za pracę, łapówkarstwo. To tylko niektóre z przewinień godzących w miłość bliźniego, wymienione już w Starym Testamencie, czyli znane co najmniej od 2000 lat, a (niestety) wciąż aktualne. Katechizm do biblijnej listy grzechów wypływających z chciwości dopisuje te bardziej współczesne: spekulację, korupcję, przywłaszczanie i korzystanie w celach prywatnych z własności przedsiębiorstwa, źle wykonane prace, przestępstwa podatkowe, fałszowanie czeków i rachunków (KKK 2409).
Biblia zwraca uwagę na to, że pieniądz bardzo łatwo staje się bożkiem. Biblijne przestrogi przed bogactwem dotyczą tego właśnie niebezpieczeństwa. Ewangelia stawia sprawę bardzo jednoznacznie: „Nikt nie może dwom panom służyć… Nie możecie służyć Bogu i mamonie” (Mt 6,24). Bogactwo zagłusza słowo Boże (Mt 13,22), bogaty łatwo zapomina o Bogu – Dawcy wszelkich dóbr. Jezus przestrzega: „Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia” (Łk 12,15); „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19,24). Bogacz z przypowieści, który buduje większe spichrze, aby czuć się bezpiecznym i sytym, usłyszy mocne słowa: „Głupcze!”. Nie jest to potępienie zapobiegliwości, ale przestroga przed zamknięciem się w złotej klatce, „wysuszeniem duszy” (Syr 14,9), przed sercem nieczułym na ludzką biedę. Bogacz, bohater innej przypowieści, zasłużył na karę nie dlatego, że był bogaty, ale dlatego, że nie zauważał ubogiego Łazarza, który konał z głodu u bram jego pałacu (Łk 16,19–31).
Chciwość rozgrzeszona
Czy chciwość w naszych czasach nabrała jakichś szczególnych cech? Były dyrektor jednego z centrum kart kredytowych zauważył, że ludzie obecnie nie cenią pieniędzy bardziej niż dawniej, ale wszystko inne cenią mniej. Tam, gdzie postępuje inflacja wartości wyższych, nieprzeliczalnych na pieniądze, liczą się już tylko pieniądze. Pieniądze dają złudne poczucie znaczenia i pełnej kontroli nad życiem. Chciwość jest napędzana przez konsumpcyjny klimat tęsknoty za dobrobytem, podsycany nieustannie przez reklamy. Spece od marketingu potrafią sprzedać wszystko, znają dokładnie nasze słabe punkty, kuszą perfekcyjnie. Kupowanie przestało być obowiązkiem, stało się dla wielu formą relaksu, przyjemności, dla niektórych nawet formą uzależnienia. Próba zamknięcia dużych sklepów w niedzielę wywołuje głośne protesty. Handel należał zawsze do sfery profanum, dziś nabiera cech sakralnych. Parę dni temu w śląskim supermarkecie zawarto pierwszy ślub. Supermarkety stają się świątyniami superkonsumentów. Amerykański ekonomista Robert Frank przeprowadził badania, które wykazały, że głód bogactwa wiąże się ściśle z porównywaniem się z innymi. Ankietowanym dano wybór: mogą zarabiać 100 tys. dolarów rocznie, podczas gdy inni najwyżej 90 tys. albo mogą dostać 110 tys., ale dochód pozostałych wynosi 200 tys. Większość wybrała pierwszą możliwość.
Chciwość bywa dziś łatwo rozgrzeszana. Uważa się ją za motor napędowy wolnego rynku, postępów ludzkości, rozwoju cywilizacji. Ekonomiści winą za dzisiejszy kryzys światowej gospodarki obarczają między innymi nadmierną ilość kredytów udzielonych przez banki, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Oznacza to, że ludzie chcieli żyć ponad stan, a banki zbyt chciwie liczyły na zyski z procentów. Jednocześnie ekonomiści (nie wiem, czy ci sami, czy inni) przekonują, że lekarstwem na kryzys jest wzrost konsumpcji, czyli im więcej będziemy kupowali i konsumowali, tym lepiej dla gospodarki.
Chciwość jest więc zarówno powodem kryzysu, jak i lekarstwem na jego uzdrowienie. Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem?
Nauczanie społeczne Kościoła głosi, że stosunki społeczne nie mogą być określane jedynie przez czynniki ekonomiczne. „Teoria, która czyni z zysku wyłączną normę i ostateczny cel działalności gospodarczej, jest moralnie nie do przyjęcia. Nieuporządkowana żądza pieniędzy pociąga za sobą zgubne skutki” (KKK 2424). W człowieku odzywa się raz po raz także głód duchowy. Ale i do tego głodu nieraz przyczepia się chciwość. Przenosimy konsumpcyjne nawyki na sprawy duchowe. Chcemy od razu „odlecieć”, od razu pojąć, zrozumieć, doświadczyć. Jedni kolekcjonują rzeczy, inni chcieliby kolekcjonować duchowe przeżycia. To, co głębokie, duchowe, wieczne, dojrzewa powoli, wymaga cierpliwości i wierności.
Błogosławieni ubodzy
Kiedy bogaty młodzieniec wypytywał Jezusa o receptę na sensowne życie, usłyszał w końcu: „Jednego ci jeszcze brakuje: sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; potem przyjdź i chodź ze Mną” (Łk 18,22). Jest w tej radzie ukryty paradoks. Brakuje ci tego, co masz. Inaczej mówiąc, to, co posiadasz, staje się twoim więzieniem, blokuje twój rozwój, okazuje się twoją stratą. „Gdy to usłyszał, mocno się zasmucił, gdyż był bardzo bogaty” – zapisuje Ewangelista. Bogactwo, które nie służy innym, prowadzi człowieka do samotnego i smutnego egoizmu. „Błogosławieni ubodzy”. Pierwsze z Jezusowych błogosławieństw nawiązuje do starotestamentalnej tradycji „ubogich Jahwe”, czyli ludzi szczególnie bliskich Bogu. To ci, których serca są proste i pokorne, którzy są świadomi swego wewnętrznego ubóstwa, którzy potrafią się dzielić. Św. Teresa z Lisieux mówiła, że chce po prostu stać przed Bogiem z pustymi rękoma i wyciągać je ku Niemu. Benedykt XVI zauważa, że te słowa opisują ducha ubogich Boga. „Przychodzą z pustymi rękami. Nie z rękami, które, gdy pochwycą, mocno trzymają, lecz z rękami, które się otwierają i obdarowują, i w ten sposób gotowe są na przyjmowanie darów Bożej dobroci” („Jezus z Nazaretu”). Bieda materialna nie gwarantuje automatycznie serca wolnego od chciwości.
Dlatego ubóstwo pochwalane w Ewangelii jest przede wszystkim postawą duchową – wolnością od żądzy posiadania. Co nie może być pretekstem do obłudnego gadania w stylu „mam dużo, ale wewnętrznie jestem ubogi”. Ewangeliczne ubóstwo wyraża się w konkretnych postawach, przekonaniach i czynach, takich jak prostota życia, wrażliwość na biedę, umiejętność dzielenia się, odpowiedzialność za bliźniego, umiejętność rezygnowania. Ćwiczeniem w tych postawach może być post. Św. Paweł pisze: „Jezus Chrystus, będąc bogaty, dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić” (2 Kor 8,9). Bóg jest nieskończenie bogaty. W miłość. A w miłość wpisana jest zgoda na ubóstwo, czyli na życie w zależności, życie dzięki innym i dla innych. Jezus ubogi stoi po stronie wszystkich ubogich świata. W nich czeka na mnie, aby mnie swoim ubóstwem ubogacić. •
Nauczanie społeczne Kościoła głosi, że stosunki społeczne nie mogą być określane jedynie przez czynniki ekonomiczne. „Teoria, która czyni z zysku wyłączną normę i ostateczny cel działalności gospodarczej, jest moralnie nie do przyjęcia. Nieuporządkowana żądza pieniędzy pociąga za sobą zgubne skutki” (KKK 2424). W człowieku odzywa się raz po raz także głód duchowy. Ale i do tego głodu nieraz przyczepia się chciwość. Przenosimy konsumpcyjne nawyki na sprawy duchowe. Chcemy od razu „odlecieć”, od razu pojąć, zrozumieć, doświadczyć. Jedni kolekcjonują rzeczy, inni chcieliby kolekcjonować duchowe przeżycia. To, co głębokie, duchowe, wieczne, dojrzewa powoli, wymaga cierpliwości i wierności.
Błogosławieni ubodzy
Kiedy bogaty młodzieniec wypytywał Jezusa o receptę na sensowne życie, usłyszał w końcu: „Jednego ci jeszcze brakuje: sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; potem przyjdź i chodź ze Mną” (Łk 18,22). Jest w tej radzie ukryty paradoks. Brakuje ci tego, co masz. Inaczej mówiąc, to, co posiadasz, staje się twoim więzieniem, blokuje twój rozwój, okazuje się twoją stratą. „Gdy to usłyszał, mocno się zasmucił, gdyż był bardzo bogaty” – zapisuje Ewangelista. Bogactwo, które nie służy innym, prowadzi człowieka do samotnego i smutnego egoizmu. „Błogosławieni ubodzy”. Pierwsze z Jezusowych błogosławieństw nawiązuje do starotestamentalnej tradycji „ubogich Jahwe”, czyli ludzi szczególnie bliskich Bogu. To ci, których serca są proste i pokorne, którzy są świadomi swego wewnętrznego ubóstwa, którzy potrafią się dzielić. Św. Teresa z Lisieux mówiła, że chce po prostu stać przed Bogiem z pustymi rękoma i wyciągać je ku Niemu. Benedykt XVI zauważa, że te słowa opisują ducha ubogich Boga. „Przychodzą z pustymi rękami. Nie z rękami, które, gdy pochwycą, mocno trzymają, lecz z rękami, które się otwierają i obdarowują, i w ten sposób gotowe są na przyjmowanie darów Bożej dobroci” („Jezus z Nazaretu”). Bieda materialna nie gwarantuje automatycznie serca wolnego od chciwości.
Dlatego ubóstwo pochwalane w Ewangelii jest przede wszystkim postawą duchową – wolnością od żądzy posiadania. Co nie może być pretekstem do obłudnego gadania w stylu „mam dużo, ale wewnętrznie jestem ubogi”. Ewangeliczne ubóstwo wyraża się w konkretnych postawach, przekonaniach i czynach, takich jak prostota życia, wrażliwość na biedę, umiejętność dzielenia się, odpowiedzialność za bliźniego, umiejętność rezygnowania. Ćwiczeniem w tych postawach może być post. Św. Paweł pisze: „Jezus Chrystus, będąc bogaty, dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić” (2 Kor 8,9). Bóg jest nieskończenie bogaty. W miłość. A w miłość wpisana jest zgoda na ubóstwo, czyli na życie w zależności, życie dzięki innym i dla innych. Jezus ubogi stoi po stronie wszystkich ubogich świata. W nich czeka na mnie, aby mnie swoim ubóstwem ubogacić.
ks. Tomasz Jaklewicz – korzystałem z książki J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj”
*******
Chciwość rodzi śmierć
„Pewien człowiek, imieniem Ananiasz, z żoną swoją Safirą, sprzedał posiadłość i za wiedzą żony odłożył sobie część zapłaty, a pewną część przyniósł i złożył u stóp apostołów.
Ananiaszu – powiedział Piotr – dlaczego szatan zawładnął twym sercem, że skłamałeś Duchowi Świętemu i odłożyłeś sobie część zapłaty za ziemię? (…) Nie ludziom skłamałeś, lecz Bogu. Słysząc te słowa, Ananiasz padł martwy. A wszystkich, którzy tego słuchali, ogarnął wielki strach. (…) Około trzech godzin później weszła także jego żona, nie wiedząc, co się stało. Powiedz mi – zapytał ją Piotr – czy za tyle sprzedaliście ziemię? Tak, za tyle – odpowiedziała. A Piotr do niej: Dlaczego umówiliście się, aby wystawiać na próbę Ducha Pańskiego? Oto stoją w progu ci, którzy pochowali twego męża. Wyniosą też ciebie. A ona upadła natychmiast u jego stóp i skonała”.
Dz 5,1–7
Dlaczego małżonków spotkał tak straszny los? Nie chodziło przecież o pieniądze. Bóg przyjąłby nawet najmniejsze grosiki. Chodziło o podszyte chciwością kłamstwo: „Oddaję Ci wszystko”, o chęć zawłaszczenia dla siebie części zysku.
Inna historia: „Pewien człowiek, imieniem Szymon, który dawniej zajmował się czarną magią, wprawiał w zdumienie lud Samarii i twierdził, że jest kimś niezwykłym. […] Apostołowie wkładali na ludzi ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego. Kiedy Szymon ujrzał, że apostołowie przez nakładanie rąk udzielali Ducha Świętego, przyniósł im pieniądze. Dajcie i mnie tę władzę – powiedział – aby każdy, na kogo nałożę ręce, otrzymał Ducha Świętego. Niech pieniądze twoje przepadną razem z tobą – odpowiedział mu Piotr – gdyż sądziłeś, że dar Boży można nabyć za pieniądze. Nie masz żadnego udziału w tym dziele, bo serce twoje nie jest prawe wobec Boga”.
Dz 8,9. 17–21
Maga zgubiła niepohamowaną chęć władzy. Dajcie ją i mnie – prosił apostołów, przynosząc sakiewkę z pieniędzmi. Boleśnie przekonał się o tym, że Boga nie można przekupić. Jego łaska jest całkowicie za darmo.
Ilustracja: Sędzia w czerwonej szacie zasiada na ławie. Za chwilę podejmie decyzję w jakiejś ważnej sprawie. Ma stosować się do prawa, którego otwarta księga leży przed nim. On jednak pochyla się w stronę człowieka trzymającego w ręce sakiewkę z pieniędzmi. Za chwilę sędzia przyjmie łapówkę. Na dole obrazu artysta napisał słowo „avaritia”, oznaczające po łacinie chciwość. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grzechów głównych”, namalowanej ok. 1480 roku na blacie stołu, przechowywanej w madryckim Muzeum Prado.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy
Częścią cyklu „Zmartwienia Pana Boga” są obrazki z propozycjami modlitw, które nawiązują do grzechów głównych.
Przy układaniu tej modlitwy miałem problem. Bo jaka właściwie cnota jest przeciwieństwem chciwości? Hojność, wrażliwość na biedę, umiejętność dzielenia się, prostota życia, wewnętrzna wolność od przywiązania do rzeczy. Wszystko po trochu.
Proponuję więc modlitwę o wolność od chciwości. Maryja oddała Bogu swój największy skarb – swojego Syna. Ilustrację stanowi fragment obrazu weneckiego malarza Giovanniego Belliniego „Martwy Chrystus podtrzymywany przez Maryję i św. Jana”
Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Nieczystość
Modlitwa o czystość
Panie, dziękuję Ci za moje ciało, którym mogę wyrażać miłość. Dziękuję za każdy dobry dotyk, czułość i cielesną bliskość, którą otrzymuję i mogę dawać bliskim. Proszę o czystość, która jest przyjaciółką miłości.
Pomóż zachować wolność od presji erotyzmu, który niszczy i zniewala. Zachowaj we mnie wstyd, który ochroni moją godność. Jezu, z ciałem ubiczowanym, wystawionym na poniżenie, który wziąłeś na siebie całą nieczystość świata, strzeż mnie, bym nie upokarzał swojego ciała ani innych.
Pomóż, by to, co duchowe, kierowało tym, co cielesne. Boże wcielony, chcę chwalić Ciebie w moim ciele, teraz i po zmartwychwstaniu.
*******
Nieczystość rodzi się w sercu
*******
Ludzie zawsze upadali w tej dziedzinie, ale dziś rozwiązłość próbuje uznać się za normę, a wstydliwość wyśmiać. Nieczystość nie jest docenieniem ciała, ale jego poniżeniem. Chrześcijaństwo nie odrzuca ciała, przywraca mu właściwe miejsce.
Zarzuca się nieraz Kościołowi, że patrzy podejrzliwie na ludzką cielesność i seksualność. To prawda, że w historii chrześcijanie, a zwłaszcza duchowni, lekceważyli ciało, obawiali się go lub nawet upatrywali w nim źródła wszelkiego zła. Jednak, wbrew stereotypom, nauczanie Kościoła widzi ludzką cielesność niezwykle pozytywnie, przede wszystkim dlatego, że traktuje ciało jako ważną „część” samego człowieczeństwa. Wierzymy, że człowiek pochodzi od Stwórcy.
Płciowość jest pomysłem Bożym. W biblijnym opisie stworzenia jak refren powtarzają się słowa: „Widział Bóg, że były dobre”. Zanim zacznie się mówić o niebezpieczeństwach związanych z ludzką cielesnością, trzeba bardzo mocno podkreślić, że seksualność jest czymś ważnym, cennym, pięknym i pozytywnym. To dzięki seksualnemu zbliżeniu naszych rodziców jesteśmy na tej ziemi. Nie ma w tej sferze niczego takiego, co należałoby z góry potępić.
Święty Cyryl Jerozolimski pisał w IV wieku: „Kto wierzy, że ciało nie ma nic wspólnego z Bogiem i że dusza mieszka w jakimś obcym sobie naczyniu, ten chętnie się posłuży ciałem do nieczystości”. Zło – jak zawsze – przejawia się w skrajnych podejściach: w nadmiarze lub niedomiarze. Zwolennicy całkowitej swobody seksualnej czynią z ludzkiej cielesności przestrzeń wolną od moralnych ocen. Taki wyzwolony erotyzm niszczy najpiękniejszą zdolność ludzi – zdolność do miłości – i jest formą pogardy dla ciała. Druga skrajność, będąca często reakcją na przeerotyzowanie naszej kultury, to upatrywanie w seksualności sfery zakazanej, niebezpiecznej, o której nie należy mówić, sfery z natury skażonej grzechem. Takie podejście nie ma nic wspólnego z nauczaniem Kościoła, zwłaszcza z teologią ciała, którą głosił Jan Paweł II. Niestety, to, co Kościół ma do powiedzenia w tej dziedzinie, bywa sprowadzone do samego „nie wolno” i przez to ośmieszone. Trzeba uderzyć się w piersi, część winy ponosi za to sam Kościół.
Nieczystość nie mieszka w ciele
Nieczystość nie jest grzechem ciała, ale grzechem przeciwko ciału, swojemu i innych. Problemy z cielesnością pochodzą nie tyle z ciała jako takiego, ale są wynikiem choroby ludzkiej duszy. „Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym; lecz co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym” (Mk 7,14). Jezus rozumie tutaj nieczystość bardzo szeroko, wręcz jako synonim wszelkiego moralnego brudu. Istotne jest postawienie akcentu: konkretne grzechy, także te popełniane w dziedzinie ludzkiej seksualności, powstają w wyniku niedomagania ludzkiego serca. Aby pokonać grzech, trzeba tam szukać przemiany i uzdrowienia.
Słuchając niektórych sformułowań św. Pawła, możemy mieć co do tego wątpliwości. Apostoł Narodów pisze o napięciu między duchem a ciałem, przeciwstawia ludzi żyjących „według ducha” tym, którzy żyją „według ciała”. Trzeba pamiętać, że termin „ciało” w Pawłowej teologii jest wieloznaczny (w grece to dwa słowa: sarks lub soma, różniące się nieco znaczeniami). „Ciało” oznacza u Pawła nie tyle ludzką cielesność (mięśnie, kości, nerwy itd.) co całego człowieka, który podlega egoistycznym pożądaniom, namiętnościom. „Ciało” to człowiek rozpatrywany w swojej ziemskiej, kruchej kondycji, poddany mocy grzechu i śmierci.
Jeździec bez głowy
Seksualność jest darem, który wymaga od człowieka odpowiedzialności. To potężna siła, która z natury ma służyć miłości i życiu. Może jednak także niszczyć i powodować cierpienie. Człowiek ma, niestety, talent do marnotrawienia Bożych darów. Ludzką seksualnością nie kierują tylko instynkty, hormony, impulsy nerwowe czy emocje, ale przede wszystkim rozum i wolność. Tym różnimy się od zwierząt. Człowiek nie jest istotą jednowymiarową, ma co najmniej trzy warstwy: duchową, psychiczną i cielesną. Te sfery próbują nieraz nami zawładnąć i pokierować, niejako autonomicznie. Dojrzałość polega na zintegrowaniu tych wszystkich sfer, czyli poddaniu instynktów i emocji kierownictwu czynników wyższych, czyli rozumnych i duchowych. To, co cielesne, powinno być poddane temu, co duchowe. Dariusz Karłowicz posłużył się metaforą: „Człowiek jest naraz i jeźdźcem, i koniem. Jechać ma tam, gdzie chce jeździec, a nie tam, gdzie chce koń, co oczywiście wcale nie znaczy, że konia należy zabić! Wręcz przeciwnie, trzeba go pielęgnować”. Wynoszenie cielesności ponad rozum i duszę poniża człowieka, a ostatecznie go niszczy.
Nieczystość na wiele sposobów
Zachodnia cywilizacja uczyniła z seksu jedną z naczelnych wartości ludzkiego życia. Mówi się, że dzięki rewolucji seksualnej, zapoczątkowanej w 1968 roku, cielesność została wyzwolona. Ludzki eros przestał być skrępowany jakimikolwiek normami społecznymi, religijnymi, moralnymi. Naczelną wartością stało się prawo do erotycznej przyjemności, nazywanej „szczęściem” lub „miłością”. Jakie są owoce tak ustawionych życiowych priorytetów? Widać je gołym okiem w przestrzeni społecznej: dramatyczny wzrost liczby rozwodów, wzrost liczby dzieci, które wychowywane są przez samotnych rodziców, zalegalizowanie aborcji, co doprowadziło do śmierci milionów niechcianych ludzi, epidemia AIDS. Środki antykoncepcyjne i cała antykoncepcyjna mentalność, która za nimi stoi, prowadzą do demograficznego samobójstwa społeczeństw dobrobytu. Osoby o skłonnościach homoseksualnych wymuszają na państwach zmianę definicji małżeństwa. Pornografia stała się potężną gałęzią przemysłu rozrywkowego, przyczyniając się do nowego zjawiska – uzależnienia od erotyzmu lub autoerotyzmu (w USA dotyczy to około 5 proc. populacji). To, co miało prowadzić do wyzwolenia, przyniosło nowe zniewolenia. Czy ludzie są dziś bardziej szczęśliwi? Czy młodym ludziom, bombardowanym od dziecka przez erotyczne treści, którym wmawia się, że seks jest najprostszą receptą na szczęście, łatwiej jest dojrzewać do roli męża, żony, ojca czy matki? Czy rozkład rodziny może kogokolwiek cieszyć i być dowodem postępu?
Jednym ze skutków współczesnych obyczajowych przemian jest zerwanie z seksualności jej naturalnej ochrony – wstydu. Dokonuje się to najczęściej pod hasłem walki z hipokryzją religii i tradycyjnej moralności. Chodzi o to, żeby grzeszyć bez wyrzutów sumienia. Ogromną rolę odegrały i nadal odgrywają tutaj media, których spora część wręcz promuje demoralizację, bo seks dobrze się sprzedaje. Internet, znakomite narzędzie edukacji i ludzkiej komunikacji, jest zalewany pornografią i portalami, które pełnią rolę elektronicznych alfonsów. W ogólnodostępnej przestrzeni medialnej granica tolerowanej dawki erotyki stale przesuwa się w stronę porno. W filmach i serialach pokazywanych w porach dużej oglądalności nie ma wprawdzie ostrych scen, ale normą jest to, że każda randka kończy się pójściem do łóżka. Także w tradycyjnych rodzinach rośnie przyzwolenie na życie na próbę, zanika obyczajowość, jeszcze do niedawna chroniąca młodzież przed burzą hormonów, nad którą ciężko zapanować bez wsparcia ludzi dojrzalszych. Seks jest traktowany jako wydarzenie błahe, bez konsekwencji, bez odpowiedzialności, często oddzielony od miłości. Z czegoś niezwykłego, tajemniczego „przekształca się w zwykłą gimnastykę” (Mario Vargas Llosa). Gdy banalizuje i degraduje się płciowość, poniża się człowieka jako takiego. Książka „Cząstki elementarne” Michela Houellebecqa pokazuje, czym kończy się rewolucja seksualna. To świat ludzi samotnych, wypalonych wewnętrznie, całkowicie niezdolnych do miłości, do budowania jakichkolwiek ludzkich związków. To świat przerażająco zimny, choć seksu w nim dużo.
Idź i nie grzesz więcej
Grzechów przeciwko czystości jest wiele. Nie trzeba ich wszystkich wymieniać. Przy ich ocenie moralnej, jak przy każdym innym grzechu, trzeba uwzględniać okoliczności, które mogą zmniejszać lub zwiększać winę w konkretnej sytuacji. Szóste przykazanie Dekalogu jest jednym z dziesięciu przykazań. Nie ma powodów, by uważać je za najważniejsze. O. Józef Augustyn podkreśla, że należy oddramatyzować problem autoerotyki. Masturbacja jest grzechem i nie należy tej sprawy lekceważyć, ale – jak czytamy w katechizmie – „w celu sformułowania wyważonej oceny odpowiedzialności moralnej konkretnych osób i ukierunkowania działań duszpasterskich należy wziąć pod uwagę niedojrzałość uczuciową, nabyte nawyki, stany lękowe lub inne czynniki psychiczne czy społeczne, które mogą zmniejszyć, a nawet zredukować do minimum winę moralną” (KKK 2352).
Lekarstwem na nieczystość jest… czystość. Skromność, wstydliwość, wstrzemięźliwość – te postawy wymagają dziś odwagi przeciwstawienia się panującym trendom, ale może właśnie dlatego stają się czymś pociągającym. Czystość jest dla ludzi z charakterem. „Panowanie nad sobą jest zadaniem długotrwałym. Nigdy nie należy uważać, że zdobyło się je raz na zawsze. Zakłada ono wysiłek podejmowany we wszystkich okresach życia. Wymagany wysiłek powinien być bardziej intensywny w pewnych okresach – gdy kształtuje się osobowość, w dzieciństwie i w młodości” (KKK 2342). „W dziedzinie czystości znane są prawa wzrostu, który dokonuje się etapami naznaczonymi niedoskonałością i dość często grzechem” (KKK 2343). Zranienia w sferze seksualnej bolą nieraz długie lata. Nie ma jednak takich sytuacji, w których Bóg byłby bezradny wobec grzechu. Jego miłosierdzie oczyszcza, leczy, podnosi z upadku. On zawsze patrzy na nas tak, jak Jezus patrzył na cudzołożną kobietę: „Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz więcej!” (J 8, 11).
ks. Tomasz Jaklewicz – korzystałem z książek J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj” i o. J. Augustyna „Adamie, gdzie jesteś?”
*******
W paszczy lwa
Pan Jezus mówiąc o nieczystości, jest niezwykle radykalny: „Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż! A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa”. Mt 5,27–29
Słyszałem, jak pewien sędziwy dominikanin przekonywał grupę młodzieży: Chrześcijanin może pozostać czysty nawet w samym środku sex shopu. – Jak to? W samej jaskini lwa? – dziwili się młodzi. – Tak – wyjaśniał kaznodzieja. Wyciągnął Biblię i przeczytał: „Co wychodzi z człowieka, to czyni go nieczystym. Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym”.
Mk 7,20–22
Najbardziej poruszającą biblijną opowieścią związaną z nieczystością jest dramatyczna historia grzechu króla Dawida. „Pewnego wieczora Dawid, podniósłszy się z posłania i chodząc po tarasie swego królewskiego pałacu, zobaczył z tarasu kąpiącą się kobietę. Kobieta była bardzo piękna. Dawid zasięgnął wiadomości o tej kobiecie. Powiedziano mu: To jest Batszeba, córka Eliama, żona Uriasza Chetyty. Wysłał więc Dawid posłańców, by ją sprowadzili. A gdy przyszła do niego, spał z nią. A ona oczyściła się od swej nieczystości i wróciła do domu. Kobieta ta poczęła, posłała więc, by dać znać Dawidowi: Jestem brzemienna. Wtedy Dawid wyprawił posłańca do Joaba: Przyślij do mnie Uriasza Chetytę. (…) Następnego ranka napisał Dawid list do Joaba i posłał go za pośrednictwem Uriasza. W liście napisał: Postawcie Uriasza tam, gdzie walka będzie najbardziej zażarta, potem odstąpicie go, aby został ugodzony i zginął. Joab obejrzawszy miasto, postawił Uriasza w miejscu, o którym wiedział, że walczyli tam najsilniejsi wojownicy (…) zginął też Uriasz Chetyta.
2 Sm 11,1–17
Ilustracja przedstawia:
Dwie pary kochanków w czerwonym namiocie to aluzja do domu schadzek. Między tymi kochankami nie ma miłości. Artysta informuje nas o tym, pokazując obok dwóch błaznów symbolizujących pustą rozrywkę. Rzucone na ziemię instrumenty muzyczne oznaczają poniżenie ludzkiego ciała. Na dole obrazu artysta napisał słowo „luxuria”, oznaczające po łacinie lubieżność. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grzechów głównych”, namalowanej ok. 1480 roku na blacie stołu, przechowywanej w madryckim Muzeum Prado.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy :.
Żadnej cnoty nie da się samemu wypracować, ale trzeba prosić o Bożą pomoc.
Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Zazdrość
Modlitwa o życzliwość
Panie, naucz mnie cenić to, kim jestem i dziękować za to co mam. Daj mi zrozumieć, że ludzie są różni i tak jest dobrze. Bo gdyby “każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny”. (ks. J. Twardowski)
Jezu, wydany na śmierć przez zawiść, uwolnij moje oczy od morderczej zazdrości, która prowadzi do podziałów, kłótni i nienawiści.
Pomóż mi dobrze myśleć i mówić o innych, wychwalać Boga za to, co w nich dobre, mądre czy piękne. Strzeż mnie od słów, które porównują lub poniżają.
Niech powodzenie bliźniego nie napełnia mnie nigdy smutkiem. Proszę o życzliwość i wielkoduszność. Naucz mnie “cieszyć się z cieszącym, płakać z płaczącymi” (Rz 12,15)
*******
Kto zazdrosnym okiem patrzy…
********
Szewc kanonikowi zazdrości, że prałatem został, a proboszcz pani aptekarzowej, że miała lekki poród. Zazdrość uchodzi za cechę narodową Polaków. Kiedy wymyka się spod kontroli, prowadzi do nienawiści.
Sukces bliźniego napawa głębokim smutkiem, a klęska wywołuje radość. To klasyczne symptomy zazdrości. „Zły jest, kto zazdrosnym okiem patrzy, odwraca oblicze i z góry spogląda na innych” (Syr 14,8) – poucza biblijny mędrzec. Słownikowa definicja mówi, że zazdrość to „uczucie przykrości, żalu i niechęci do kogoś na widok jego powodzenia, szczęścia z powodu stanu jego posiadania”. Zawiść to bardzo silna odmiana zazdrości, to pożądanie czegoś, czego nie posiadamy, wręcz pragnienie odebrania komuś jakiegoś dobra. Szczególną wersją zazdrości jest niepokój co do wierności osoby kochanej. Rozpowszechnione jest przekonanie, że odrobina zazdrości towarzyszy każdej miłości. Czy na pewno tak jest?
Nie każda zazdrość jest grzechem
Dwóch studentów przygotowuje się do egzaminu. Jeden ostro zakuwa całymi dniami, drugi imprezuje, nie przejmując się specjalnie nauką. Na egzaminie okazuje się, że pierwszy zdał ledwo na tróję, a obibok dostał piątkę. Może miał szczęście, może był zdolniejszy, wszystko jedno. Solidnego studenta ta sytuacja może nieźle zdenerwować. To, że pojawi się zazdrość, czy nawet zawiść, jest pewne. Ale, uwaga, to jeszcze nie będzie grzech.
Zazdrość pojawia się najpierw jako uczucie, czyli coś spontanicznego, poza naszą kontrolą. To najczęściej nieuświadomiona obrona poczucia własnej wartości. Nikt nie lubi czuć się kimś niższym. Uczucia same w sobie nie są moralnie ani dobre, ani złe. Mogą jednak prowadzić do dobra lub zła. Prymitywne uczucie zazdrości pojawia się w wielu sytuacjach. Od nas zależy jednak to, co z nim zrobimy. Jeśli pozwolimy sobie na to, by zazdrość względem kogoś zapuściła w nas korzenie, wtedy staje się ona grzechem lub wadą, czyli utrwaloną skłonnością do zła. „Zazdrość jest grzechem śmiertelnym, gdy życzy bliźniemu poważnego zła” – wyjaśnia katechizm (KKK 2539).
Z zazdrości rodzą się pewne postawy lub konkretne grzechy: nienawiść, pogarda, obmowa, oszczerstwo, plotki, złośliwości, intrygi, kłótnie, niezgoda itd. Doświadczeni kierownicy duchowi podkreślają, że kiedy pojawia się uczucie zazdrości, nie powinno się udawać, że jej nie ma, lekceważyć lub zamiatać pod dywan. Stłumiona zazdrość, przypudrowana nieszczerym uśmiechem czy wymuszoną grzecznością, wybuchnie prędzej czy później jakąś formą agresji lub autoagresji. Aby temu zapobiec, trzeba przyznać się do zazdrości przed samym sobą, nazwać rzecz po imieniu. Człowiek potrafi bowiem zapanować tylko nad tym, co potrafi rozpoznać i nazwać.
Nie ma miłości bez zazdrości?
Zazdrość łączy się w pewien sposób z miłością. Miłość pragnie wyłączności. Dotyczy to zwłaszcza relacji małżeńskiej. Więź łącząca męża i żonę jest czymś zarezerwowanym tylko dla tej relacji. Tej wyłączności strzeże wzajemne zaufanie, wiara w dane sobie słowo „jestem twoją żoną, twoim mężem na zawsze”. Tam, gdzie słabnie zaufanie, pojawia się podejrzliwość, rośnie zazdrość. Św. Paweł, pisząc, że „miłość nie zazdrości”, o tym właśnie mówi. Oczywiście to jest ideał, ku któremu każda ludzka miłość powinna dojrzewać. Zazdrość rodzi się z egoizmu, nie z miłości. Zazdrość przykleja się łatwo do miłości, deformuje ją i zniekształca. Patrzy na ukochaną osobę jak na własność, do której ma wyłączne prawo. Tymczasem miłość jest zawsze spotkaniem dwóch wolności. Zazdrosny łatwo o tym zapomina i nie potrafi być wdzięczny.
Jeśli miłość jest jakoś przemieszana z zazdrością, to dzieje się tak dlatego, że ludzka miłość ma zawsze domieszkę egoizmu. Pragnienie własnego szczęścia jest wymieszane z pragnieniem szczęścia kochanej osoby. Zazdrość o miłość rodziców powstaje często w rodzeństwie. Dziecko domaga się dla siebie całej rodzicielskiej miłości, nie akceptuje dzielenia jej z innymi. Ten prymitywny mechanizm działa dokładnie tak samo w życiu dorosłych. Domagamy się niesłusznie „całości” osoby kochanej. Rozwój miłości polega na tym, by tę spontaniczną zazdrość mieć pod kontrolą, by oczyszczać miłość z egoistycznych zapędów, uczyć się zaufania i wielkoduszności, poznawać siebie i tych, których kochamy, rozmawiać szczerze o trudnościach, a kiedy trzeba – przebaczać.
W Starym Testamencie pojawia się wprawdzie określenie, które brzmi zaskakująco. „Ja jestem Bogiem zazdrosnym” (Wj 20,5) – mówi o sobie Bóg. Jak to rozumieć? Bóg nie jest zazdrosny nigdy o żadną ludzką miłość, o żadne dobro. I tak to On wszystko dał człowiekowi. „Zazdrość” Boga dotyczy tylko jednego, a mianowicie sytuacji, w której człowiek zwraca się w stronę „innych bogów”. W takich momentach Biblia mówi również o gniewie Boga. Te wyrażenia podkreślają jedno, że miłość Boga jest niesamowicie zaangażowana, że bywa też miłością zranioną. Bóg dał nam wszystko, chce naszego szczęścia, nie może znieść tylko tego, kiedy człowiek robi sobie z byle czego bożka. Takie bałwochwalstwo obraża samego Boga, a człowieka poniża i prowadzi do zguby. „Zazdrość” Boga jest Jego wołaniem o nasze nawrócenie.
Do czego prowadzi zazdrość?
Z zazdrością bardzo silnie sprzęgnięte są pycha i chciwość. Te wady napędzają się nawzajem. Zazdrość lub zawiść rodzą się w sytuacji zagrożenia naszego poczucia wartości. „Wrogiem” okazuje się ten, z kim się porównujemy (najczęściej odruchowo) i to porównanie wypada na naszą niekorzyść. Wielką popularnością cieszą się dziś wszelkiego rodzaju konkursy, zawody, rankingi. Modne jest ciągłe porównywanie słupków popularności, poparcia, urody, zamożności, seksapilu itd. Nieustająca rywalizacja jest elementem składowym codzienności. Wyścigowe podejście do życia widać nieraz nawet w stylu jazdy samochodem. „Wyścig szczurów” – powiadają niektórzy. Nie przepadam za tym określeniem, ponieważ wyczuwam w nim nutkę pogardy, a może nawet zazdrości mówiącego, że on do tego wyścigu się nie załapał.
Zazdrość bywa na ogół dobrze zamaskowana. Ukrywa się pod pozorem domagania się sprawiedliwości, obrony demokracji, równości („jestem przecież tak dobry jak ty”) lub moralności. Włoski reżyser Vittorio de Sica zauważył, że „oburzenie moralne składa się z 2 procent troski o moralność, 48 procent oburzenia i 50 procent zazdrości”. Zazdrość nie dostrzega, że większość tzw. ludzi sukcesu zawdzięcza go nie tylko swoim talentom czy szczęściu, ale przede wszystkim swojej ciężkiej pracy. Jakże często na widok kogoś, kto odniósł sukces, reagujemy „moralizatorską” oceną: „ktoś mu pewnie pomógł”, „to wszystko złodzieje”, „no ale skromnością to on nie grzeszy”. Mechanizm pogardy uruchamia się bardzo szybko u ludzi, którzy czują się zagrożeni porównaniem na swoją niekorzyść. „Najgorsi są ci działacze trzeźwościowi, sami piją najwięcej, ja w swoim życiu tyle nie wypiłem co oni” – wyznał pewien pan, kończąc swój miniwykład o konieczności wypicia kieliszka koniaku dla zdrowia.
Polska specjalność?
W literaturze spotkać można opinie, że zazdrość jest cechą narodową Polaków. Przysłowiowe stało się już określenie Wańkowicza, że „szewc kanonikowi zazdrości, że prałatem został”, czy podobne Boya, że „proboszcz pani aptekarzowej, że miała lekki poród”. „Twierdzę, że zasadniczym stosunkiem Polaka do Polaka jest wzajemna pogarda, jeśli nie naturalna, to sztuczna, a to jest jeszcze gorzej” – pisał Stanisław Ignacy Witkiewicz. „W Polsce jeśli pierwszy drugiego chwali, to najczęściej po to, żeby się trzeci wściekł” (Maryla Wolska). „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł” – zauważał gorzko Norwid. W tych głosach jest coś z prawdy, aktualnej także dziś.
W publicznej przestrzeni sporo jest pogardy dla innych. Ile słów, które ściągają innych za wszelką cenę w dół. Ile podejrzeń rzucanych tak łatwo na ludzi, którym się powiodło. Ile podejrzliwości, wiary w spiskowe teorie. W naszych codziennych rozmowach też nie brakuje plotek, pomówień, łatwych ocen czy tzw. bezinteresownej zawiści. Niemcy mają takie określenie Schadenfreude, czyli radość z cudzej szkody. Czy nie dopada nas nieraz ten rodzaj zawistnej radości? To są pytania do przemyślenia w wielkopostnym rachunku sumienia.
Polubić ludzi
Czy serce da się wyleczyć z zazdrości czy zawiści? Zazdrość ma tendencje do przybierania formy stałej wady, a nawet obsesji. Dlatego warto zazdrość wyrywać z serca na bieżąco, bo zawsze będziemy w sytuacji podatnej na jej rozwój. Obok nas będą zawsze lepsi, szczęśliwsi, bogatsi czy piękniejsi. To może wywoływać męczącą myśl: „Nie jest w porządku, że tego nie posiadam”. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że równość jest mitem głoszonym przez populistycznych polityków, którzy w gruncie rzeczy podsycają poziom zazdrości w społeczeństwie.
Owszem, wszyscy ludzie mają jednakową ludzką godność, powinni być równi wobec prawa, ale zarazem różnią się między sobą na tysiące sposobów. Uroda, inteligencja, zdolności, zdrowie i inne dary nie są podzielone równo. Z tą „niesprawiedliwością” trzeba się pogodzić. Ks. Jan Twardowski w swoim stylu trafia w sedno. „Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka/ gdyby wszyscy byli silni jak konie/ gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości/ gdyby każdy miał to samo/ nikt nikomu nie byłby potrzebny/ Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością/ to co mam i to czego nie mam/ nawet to czego nie mam komu dać/ zawsze jest komuś potrzebne…” („Sprawiedliwość”).
Przeciwieństwem zazdrości jest życzliwość. Jak się jej uczyć? Najprościej: polubić bardziej i siebie, i ludzi. Dostrzegać innych i siebie jako Boże dzieła, jedyne i niepowtarzalne. Nie muszę być pierwszy w wyścigu, ba, nawet nie muszę w nim startować. Przecież jestem i tak wyjątkowy.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
(korzystałem z książek J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj” i Andrzeja Zwolińskiego „Zazdrość”)
*******
Starsi bracia knują spisek
Gdy w Biblii szukałem historii związanych z grzechem zazdrości, zauważyłem, że często dotyczą one braci. Przypadek?
Kain był pierworodny. A mimo to „Pan wejrzał na Abla i na jego ofiarę; na Kaina zaś i na jego ofiarę nie chciał patrzeć. Smuciło to Kaina bardzo i chodził z ponurą twarzą. Pan zapytał Kaina: »Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura? Przecież gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz dobrze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie«”. Skończyło się dramatem: „Rzekł Kain do Abla, brata swego: »Chodźmy na pole«. A gdy byli na polu, Kain rzucił się na swego brata Abla i zabił go”.
Rdz 4,1–8
Historia innego starszego brata – Ezawa. „Stał się zręcznym myśliwym, żyjącym w polu. Jakub zaś był człowiekiem spokojnym, mieszkającym w namiocie. Izaak miłował Ezawa, bo ten przyrządzał mu ulubione potrawy z upolowanej zwierzyny” (Rdz 25,27–34). To zdanie wiele nam mówi… Jak musiał czuć się ukryty w namiocie Jakub? Jego serce zżerała zazdrość. Postanowił podstępem wykupić pierworództwo. Trzecia historia: Józef sprzedany przez braci. „Izrael miłował Józefa najbardziej ze wszystkich synów, gdyż urodził mu się on w podeszłych jego latach. Sprawił mu też długą szatę z rękawami. Bracia Józefa widząc, że ojciec kocha go bardziej niż wszystkich, tak go znienawidzili, że nie mogli zdobyć się na to, aby przyjaźnie z nim porozmawiać. (…) Gdy Józef przybył do swych braci, oni zdarli z niego jego odzienie i pochwyciwszy go, wrzucili do studni”.
Rdz 37,1–36
„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze daj mi część majątku…”. Znamy dalszy ciąg. Opowieść kończy pełen zazdrości krzyk: „Tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi”.
Łk 15,29
Na ilustracji:
Ilustrując zazdrość (invidia), artysta posłużył się starym flamandzkim przysłowiem: „Dwa psy przy jednej kości nie dojdą do zgody”. Namalowane psy nie interesują się kośćmi leżącymi na ziemi, bo atrakcyjniejsza wydaje im się ta, której nie mają, trzymana przez mężczyznę stojącego nad nimi. Pełne zawiści spojrzenia zamożnych mężczyzn namalowanych z lewej (w czerwonej szacie) i z prawej (w białej szacie) strony, przenoszą obserwację artysty w świat ludzi. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grze-chów głównych”, namalowanej ok. 1480 roku.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy
*******
Częścią cyklu „Zmartwienia Pana Boga” są obrazki z propozycjami modlitw, które nawiązują do grzechów głównych. Tym razem jest to modlitwa o życzliwość.
Ilustrację stanowi reprodukcja obrazu El Greco „Chrystus niosący krzyż” (olej na płótnie, 1600–1605). Słynny malarz miał wiele zamówień na namalowanie takiego obrazu.
Do dziś zachowało się aż osiem wersji tego dzieła. Kontemplacja tak właśnie namalowanej twarzy Jezusa dawała ludziom pociechę i nadzieję.
Oczy Zbawiciela pełne są łez, ale Jego wpatrzona w niebo twarz wyraża spokój, a nawet radość. Wie bowiem, że Jego cierpienie zbawi ludzkość.
________________________________________________________________________
Łakomstwo
Modlitwa o umiarkowanie
Panie, dziwny jest ten świat.
Tak wielu ludzi umiera z braku chleba, wody lub podstawowych leków.
Inni cierpią na choroby nadmiaru: przejadanie się, pijaństwo, nikotynizm, uzależnienie od narkotyków.
Proszę o ratunek dla jednych i drugich.
Jezu, wołający z krzyża „Pragnę!”, pomóż mi panować nad zachciankami i zachować umiar w korzystaniu z dóbr.
Potrząśnij mną, gdy pogoń za przyjemnością odbiera mi rozum. „Kiedy jestem głodny, daj mi kogoś, kto potrzebuje pożywienia; Kiedy chce mi się pić, kogoś kto potrzebuje wody,
Kiedy myślę tylko o sobie, skieruj moje myśli ku innemu człowiekowi” (bł. Matka Teresa)
*******
Wielkie żarcie
Chrześcijaństwo nie jest religią wrogą życiu i przyjemnościom. Wzywa do umiaru. Po to, aby człowiek był zdolny rozwinąć w sobie potrzeby wyższe, by nie zagłuszył głodu Boga, by nie utracił wolności z powodu apetytu.
Mówi się, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. I coś w tym jest. Choć na zdrowy rozum apetyt powinien zmniejszać się w miarę jedzenia. Biologiczne potrzeby organizmu domagają się zaspokojenia, to oczywiste. Ale im większy komfort życia, tym bardziej rośnie apetyt na luksus, zbytek. Coraz bardziej zaczyna liczyć się smak, gatunek i cena tego, co jemy czy pijemy. Konsumowanie staje się stylem życia bogatych społeczeństw, a nawet zasadniczym życiowym dążeniem. Na marginesie naturalnych potrzeb organizmu rozwijają się sztucznie wytworzone głody, które często prowadzą do uzależnień. „Wielkie żarcie” – to tytuł włosko-francuskiego filmu z roku 1973. Jego bohaterowie, czterej zamożni mężczyźni, spotykają się na uczcie w podmiejskiej willi. Impreza przeradza się w orgię zakończoną samobójstwem z przejedzenia. Film jest symbolicznym, bardzo dosadnym obrazem dekadencji społeczeństwa epoki konsumpcji. Podczas gdy na Zachodzie ludzie walczą z nadwagą, na całym świecie prawie miliard ludzi walczy o to, by przeżyć. Co 5 sekund z głodu umiera człowiek. Według danych FAO (Organizacja do spraw Wyżywienia i Rolnictwa), liczba głodujących na świecie wzrosła w 2008 r. o 40 mln, osiągając 963 mln osób. Dziwny jest ten świat.
Nie bądź nienasycony
„Jedz, co leży przed tobą, jak człowiek, nie bądź żarłoczny, abyś nie wzbudził odrazy. Przez dobre wychowanie pierwszy zaprzestań jedzenia, nie bądź nienasycony, byś kogo nie zraził. Jeśli zajmiesz miejsce między wieloma, nie wyciągaj ręki jako pierwszy spomiędzy nich. Jakże mało wystarcza człowiekowi dobrze wychowanemu, na łóżku swym nie będzie ciężko oddychał. Zdrowy jest sen człowieka, gdy ma umiarkowanie syty żołądek, wstaje on wcześnie, jest panem samego siebie. Udręka bezsenności, bóle żołądka i kolki w brzuchu – u łakomego człowieka” (Syr 31,16–20). Ten tekst biblijnego mędrca zawsze zadziwiał mnie swoją konkretnością i dosadnością. Opanowanie przy stole to nie tylko kwestia etyki, ale i dobrego wychowania oraz dobrego zdrowia. Kluczem jest stwierdzenie: „być panem samego siebie”, czyli zachować rozsądek zgodnie z zasadą: „nie żyje się, aby jeść, lecz jada się, aby żyć”.
Jak sama nazwa wskazuje, istotą grzechu nieumiarkowania jest brak umiaru. Żaden grzech, także i ten, nie jest chorobą ciała, ale schorzeniem ludzkiego ducha, słabością woli, nieumiejętnością powiedzenia „dość”. Klasycznym przejawem nieumiarkowania jest jedzenie za dużo, czyli obżarstwo. Wokół nas presja na konsumpcję jest bardzo silna. Marketingowe pułapki oferujące „jedzenie dla jedzenia” zastawione są już na najmłodszych. Za symbol tego typu produktów mogą uchodzić chipsy. Ktokolwiek był na szkolnej wycieczce, wie, że tuż po ruszeniu autobusu dzieci otwierają swoje plecaczki wypełnione asortymentem przeróżnych smakołyków: chrupkami, popcornem, paluszkami, żelkami, kolorowymi słodkimi napojami, których sam widok przyprawia o mdłości.
Na plus wypada zaliczyć to, że dzieci zwykle chętnie częstują swoją panią lub swojego księdza. Ale na przykre efekty takiego dożywiania nie trzeba długo czekać. Język angielski wprowadził określenie „junk food”, czyli dosłownie „jedzenie śmieciowe”. Chodzi o tanią i łatwą w produkcji żywność, pełną tzw. pustych kalorii, a pozbawioną prawie całkowicie wartości odżywczych. Większość tzw. fast foodów serwuje tego typu żywność, kusząc taniością lub dodatkowymi bonusami. Innym rodzajem presji na wzrost konsumpcji jest ogromna ilość programów czy publikacji poświęconych gotowaniu. Oczywiście nie ma nic zdrożnego w przygotowaniu czy zjedzeniu smacznej potrawy, ale każda przesada jest niebezpieczna. Nadmierne dogadzanie podniebieniu może prowadzić do jakiejś formy egoistycznej koncentracji na potrzebach, było nie było, drugorzędnych. Żołądek musi znać swoje miejsce w szeregu, czyli w hierarchii ludzkich potrzeb.
Kuchenna duchowość
Grzech braku umiaru może przybierać jeszcze inne, zaskakujące oblicze. W mediach i w reklamie wszechobecna jest walka z otyłością. Cudowne diety, środki chemiczne hamujące apetyt, urządzenia do ćwiczeń, masaży czy tzw. zdrowa żywność – to wszystko może prowadzić człowieka w stronę przesadnej troski o figurę czy zdrowie. Na przestrzeni ostatnich lat wzrosła ilość przypadków anoreksji i bulimii, prowadzących nieraz do śmierci. Wpatrzone w lustro i wagę dziewczęta lub kobiety cierpią często na obsesję na punkcie swojego wyglądu. Anoreksja to patologiczne odchudzanie się, z użyciem środków przeczyszczających i wymiotnych. Bulimia to okresowe przejadanie się, przeplatane okresami głodówki. Psychologowie zwracają uwagę, że w sytuacjach stresu czy depresji wielu ludzi sięga w sposób niekontrolowany do lodówki. Nie chodzi o to, aby oskarżać o grzech wszystkich ludzi doświadczających tego typu sytuacji. Chodzi o zobaczenie pewnych obyczajowych, groźnych trendów, które pchają ludzi w coraz to nowe rodzaje duchowych czy psychicznych zniewoleń związanych z konsumpcją.
Lekarz medycyny Steven Bratman napisał książkę poświęconą nowej chorobie, którą nazwał ortoreksją. To rodzaj manii prześladowczej związanej z odżywianiem, z przesadną troską o jego czystość i jakość. Wiąże się to często z medycyną alternatywną i rozmaitymi dietami. Nie ma nic złego np. w wegetarianizmie, ale jeśli zaczyna temu towarzyszyć swoista „kuchenna duchowość”, jakaś parareligijna troska o gastronomiczną ortodoksję, wtedy można mówić o nieumiarkowaniu. Bartman pisze żartobliwie, że „życie jest za krótkie, żeby wypełnić je tylko troską o to, jak żyć dłużej”. Wydaje się, że obsesja na punkcie żywienia przybierała w ostatnich latach na sile. Być może wizja pogłębiającego się globalnego kryzysu doprowadzi do zatrzymania tej fali.
Chemiczna ekstaza
Do grzechów nieumiarkowania można zaliczyć także wszelkie formy uzależnień od substancji chemicznych, takich jak nikotyna, alkohol, narkotyki, a nawet leki. Dlaczego człowiek sięga po te środki? Czego szuka? U korzeni problemów uzależnień zawsze pojawiają się niezaspokojone głody duchowe: samotność, nieradzenie sobie z życiem, brak poczucia sensu czy własnej wartości, brak Boga. To szukanie zapomnienia, rodzaj ucieczki od życia, chwilowego znieczulenia bólu duchowego lub psychicznego, chemiczna ekstaza, namiastka nieba. Najszybciej do uzależnienia prowadzą narkotyki. „Używanie narkotyków wyrządza bardzo poważne szkody zdrowiu i życiu ludzkiemu. Jest ciężkim wykroczeniem, chyba że wynika ze wskazań ściśle lekarskich. Nielegalna produkcja i przemyt narkotyków są działaniami gorszącymi; stanowią one bezpośredni współudział w działaniach głęboko sprzecznych z prawem moralnym, ponieważ skłaniają do nich” (KKK, 2291). Posiadanie narkotyków i handel nimi są na ogół zakazane przez prawo, ale w Polsce kwitnie ostatnio handel tzw. dopalaczami, czyli substancjami chemicznymi o działaniu podobnym do narkotyków. Kupuje je głównie młodzież, traktując jako dodatek do dobrej zabawy. To, co legalne, niekoniecznie jest moralne. Korzystanie i handlowanie dopalaczami trzeba traktować w kategorii grzechu.
W przypadku alkoholu ocena moralna wymaga pewnych rozróżnień. Trzeźwość nie wyklucza umiarkowanego korzystania z napojów alkoholowych. Jednak każde nadużycie alkoholu jest grzechem. Człowiek nie jest zwolniony od odpowiedzialności za grzechy popełnione pod wpływem alkoholu.
Katechizm zwraca uwagę, że prowadzenie pojazdów w stanie nietrzeźwym jest poważną winą. Dla kogoś, kto już popadł w chorobliwe uzależnienie od alkoholu, jedynym ratunkiem jest całkowita abstynencja, leczenie odwykowe i wsparcie najbliższych. Zwykle alkoholikowi najtrudniej pokonać próg przyznania się do swojego problemu, uznania, że alkohol jest od niego silniejszy. Z pomocą moralistom przychodzą w tych kwestiach lekarze czy psycholodzy. Pozytywnym zjawiskiem ostatnich lat jest moda na niepalenie. Palaczom coraz trudniej jest znaleźć miejsce do zaspokojenia swojego nikotynowego głodu. Od strony moralnej każdy papieros jest zabijaniem siebie, a często i innych. Nie każdy papieros jest grzechem ciężkim, ale każdy jest czymś moralnie nagannym.
Od umiaru po ucztę bez końca
Chrześcijaństwo nie jest religią wrogą życiu i przyjemnościom. Jeśli wzywa do umiaru, to po to, aby człowiek był zdolny rozwinąć w sobie potrzeby wyższe, by nie zagłuszył głodu Boga. Oczywiście w historii pojawiały się pewne skrajne tendencje ascetyczne. Tym niemniej nie powinniśmy zbyt łatwo skreślać z naszego słownika pojęcia ascezy. To słowo oznacza dosłownie ćwiczenie się w czymś. To forma ograniczenia tego, co dozwolone. To uczenie się kontrolowania swoich apetytów, ćwiczenie w umiejętności mówienia „nie”, nauka samoograniczenia się, szkoła wolności. Asceza kształtuje charakter, wzmacnia moralny kręgosłup, przygotowuje na chwilę duchowej walki. Tylko ten, kto umie panować nad swoim głodem, zatroszczy się o głodnych obok siebie.
Klasycznym elementem ascezy chrześcijańskiej był od zawsze post. Dziś nawet Kościół, ulegając konsumpcyjnej presji, złagodził postne przepisy. Post pozostał tylko dwa dni w roku: w Środę Popielcową i w Wielki Piątek. Piątkowe powstrzymanie się od mięsa jest symboliczną namiastką postu. A jednak warto powrócić do postu. W ten sposób ludzkie ciało zostaje włączone w modlitwę. Bezmyślne opychanie się czymkolwiek może być oznaką duchowej pustki. Post może pomóc człowiekowi dokopać się do tego najgłębszego, najbardziej podstawowego ludzkiego głodu – głodu Boga, Jego miłości. To jest ten dopalacz, którego tak naprawdę potrzebujemy.
Nie jest przypadkiem, że Eucharystia jest ucztą. Znak pokarmu i napoju wskazuje na duchowy pokarm, którym są Ciało i Krew Chrystusa, przemieniające obecność zmartwychwstałego Pana. W Biblii uczta jest symbolem wiecznego szczęścia, ostatecznego zaspokojenia wszelkich ludzkich głodów, wiecznego spotkania. „Pan Zastępów przygotuje dla wszystkich ludów na tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win, z najpożywniejszego mięsa, z najwyborniejszych win” (Iz 25,6). Zbawienie nie oznacza wyzwolenia z ciała. Mamy nadzieję na zbawienie duszy i ciała. Wszystko, co dobre, smaczne, przyjemne, zmysłowe zostanie ocalone, uwolnione od zła, przetworzone przez Bożą miłość. Ta miłość nie zna umiaru. I tak jest dobrze.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
(korzystałem z książek J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj” i Andrzeja Zwolińskiego „Nieumiarkowanie”)
*******
Choroba z przejedzenia
Biblijne księgi mądrościowe nie stronią od konkretnych rad, także dotyczących opanowania przy stole.
Mędrzec Syrach przestrzega: „Nie wszystko służy wszystkim i nie każdy we wszystkim ma upodobanie. Na żadnej uczcie nie bądź nienasycony i nie rzucaj się na potrawy! Z przejedzenia powstaje choroba, a nieumiarkowanie powoduje rozstrój żołądka. Z przejedzenia wielu umarło, ale umiarkowany przedłuży swe życie”.
Syr 37,28–31
W wielu opisach biblijnych mowa jest także o niebezpieczeństwie związanym z upiciem się. Człowiek pijany pada ofiarą swoich żądz lub wrogów. Pijaństwo wystawia człowieka na pośmiewisko. „Zadowolenie serca i radość duszy daje wino pite w swoim czasie i z umiarkowaniem. Udręczeniem dla duszy jest zaś wino pite w nadmiernej ilości, wśród podniecenia i zwady. Pijaństwo powiększa szał głupiego na jego zgubę, osłabia siły i sprowadza rany”.
Syr 31, 28–30
„Nie patrz na wino, jak się czerwieni, jak pięknie błyszczy w kielichu, jak łatwo płynie przez gardło: bo w końcu kąsa jak żmija, swój jad niby wąż wypuszcza; twoje oczy dostrzegą rzeczy dziwne, a serce twe brednie wypowie”.
Prz 23, 30–31
Ofiarą nieumiarkowania w piciu wina padł nawet sam sprawiedliwy Noe. „Noe był rolnikiem i on to pierwszy zasadził winnicę. Gdy potem napił się wina, odurzył się nim i leżał nagi w swym namiocie. Cham, ojciec Kanaana, ujrzawszy nagość swego ojca, powiedział o tym dwu swym braciom, którzy byli poza namiotem. Wtedy Sem i Jafet wzięli płaszcz i trzymając go na ramionach weszli tyłem do namiotu i przykryli nagość swego ojca”.
Rdz 9, 20–23
Ilustracja: Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu (gula) symbolizuje groteskowa uczta. Siedzący przy stole mężczyzna oddaje się obżarstwu, a stojący z prawej strony – pijaństwu. Kobieta wnosi do pokoju kolejne potrawy. Nikt nie zajmuje się dzieckiem, które próbuje zwrócić na siebie uwagę dorosłych. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grzechów głównych”, namalowanej ok. 1480 roku na blacie stołu, przechowywanej w madryckim muzeum Prado. (źródło: zasoby internetu).
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy
Częścią cyklu „Zmartwienia Pana Boga” są obrazki z propozycjami modlitw, które nawiązują do grzechów głównych. Lekiem na grzech jest łaska, o którą trzeba prosić Boga.
Nieumiarkowanie jest zawsze jakąś formą przesadnej koncentracji na sobie.
Modlitwa poszerza serce, otwiera na Boga i na innych ludzi.
Budzi głód duszy.
Ilustrację stanowi reprodukcja obrazu Lucasa Cranacha starszego „Głowa Chrystusa w cierniowej koronie”, olej na desce, ok. 1510.
______________________________________________________________________________________________________________
Gniew
*******
Modlitwa o pokój serca
Panie, daj mi pokój serca.
Oddal ode mnie gniew, nienawiść, pragnienie zemsty.
Modlę się za tych, którzy mnie zranili słowem, czynem, obojętnością, niezrozumieniem. Proszę też za tymi, którym ja zadałem ból.
Pomóż mi wejść jak najszybciej na drogę pojednania bez dramatyzowania sytuacji i formułowania oskarżeń. Daj mi siłę, bym umiał przebaczać. Jezu, który powiedziałeś „błogosławieni cisi”, uciszaj moje wewnętrzne burze i pomóż mi lepiej rozumieć siebie.
Powiedziałeś „błogosławieni, którzy wprowadzają pokój”, uczyń ze mnie człowieka wnoszącego pokój, a nie zamęt.
Niech „nad moim gniewem nie zachodzi słońce” nie chcę „dawać miejsca diabłu” (Ef 4, 26)
*******
Zły doradca
*******
Jezus wyganiając kupców ze świątyni, uniósł się świętym gniewem. Ale nam częściej przytrafia się gniew, zrodzony z egoizmu i mściwości. Taki gniew odbiera rozum, prowadzi do agresji. To zły doradca.
Gniew pojawia się w nas najpierw jako uczucie. To emocjonalna reakcja na zło, krzywdę, niepowodzenie, utratę jakiegoś dobra lub na niesprawiedliwość, która dotyka nas czy innych. Skala tych negatywnych emocji jest duża: od lekkiej irytacji, wzburzenia, aż po złość, wściekłość, szewską pasję czy furię. Gniew może nas opanować, a potem stopniowo wzbierać, aż wreszcie wybuchnąć jakąś formą agresji. Uczucie gniewu nie jest jeszcze grzechem, ale jest sygnałem nadchodzącego duchowego zagrożenia.
Kiedy gniew staje się grzechem
Grzech zaczyna się wtedy, gdy uczucie złości prowadzi nas do konkretnych czynów, do agresji przeciw komuś, czasem przeciw sobie samemu, a bywa, że i przeciwko Bogu. Przejawów agresywnych zachowań jest wiele. Można powiedzieć, że gniew posługuje się różnorodną amunicją. Czasem to atak słowny, innym razem fizyczna napaść, bójka, zranienie czy nawet zabójstwo. Człowiek opanowany przez gniew usiłuje sam wymierzyć drugiemu sprawiedliwość i zatraca w tym miarę. Gniew jest podszyty pragnieniem odwetu, może prowadzić do nienawiści. Gniew rodzi gniew, zło prowadzi do kolejnego zła, zemsta do zemsty. Gniew robi z igły widły, napędza spiralę mściwości. Mały kamyczek może spowodować lawinę przemocy trudną do zatrzymania.
Gniew odbiera człowiekowi rozum. Dlatego przestaje on kontrolować siebie, nie widzi obiektywnie danej sytuacji, dorabia teorię do swoich agresywnych zachowań. W stanie gniewliwego wzburzenia ludzie wypowiadają wiele słów, których potem bardzo żałują. Nie lekceważmy siły rażenia werbalnych ataków. Słowa potrafią zranić bardziej niż kopniak. Zdania wypowiedziane w gniewie rozwaliły w proch niejeden ludzki związek. W gniewie ludzie, którzy dobrze się znają, dobierają precyzyjnie słowa, które mają ranić. A ponieważ znają słabe, wrażliwe miejsca bliźniego, dlatego trafiają właśnie w te punkty, precyzyjnie jak nowoczesne pociski. Zagniewani rodzice mówią do dzieci słowa, które zostają im potem na długo w sercu, może nawet na całe życie.
Kierunki rażenia gniewu bywają różne. Gniew na szefa, któremu nie jestem w stanie wykrzyczeć swojej krzywdy, bywa przenoszony na innych, zwykle na słabszych, Bogu ducha winnych. Dostaje się na ogół najbliższym: żonie, mężowi, dzieciom. Nieraz agresja kierowana jest również na siebie samego. Czasem przeciwko Bogu, którego obwiniamy o nieszczęście. Brak panowania nad gniewem utrwala postawę gniewliwości, czyli pewnej stałej skłonności do nerwowych reakcji, nieraz z byle powodu. Oczywiście pewną rolę odgrywa tu temperament, ale gniew jest zagrożeniem dla każdego człowieka, bez wyjątku.
Agresja nasza codzienna
Agresywnych postaw nie brakuje. „Żyjemy w epoce okazywania gniewu, irytacji, złości, wściekłości, chuligaństwa, wandalizmu i terroryzmu, które są na porządku dziennym. (…) Objawem gniewnej złości są przekleństwa, które przyczyniają się do oszpecania mowy” – twierdzi Joanna Petry Mroczkowska. Trudno się nie zgodzić z tą diagnozą. Ktokolwiek sięgał do komentarzy, które wypisują internauci pod artykułami na stronach internetowych, wie, że poziom nienawiści przekracza tam kilkakrotnie średnie stężenie złości. To zjawisko powinni przebadać psychiatrzy. Czy to internetowa anonimowość sprawia, że z ludzi wychodzi jakaś diaboliczna wręcz chęć poniżania innych?
Mamy dziś modę na tzw. asertywność, polegającą również na nieskrępowanym wyrażaniu własnych emocji, także tych negatywnych. Spory wpływ na poziom agresywnych zachowań w życiu codziennym mają media elektroniczne. Przemoc dobrze się sprzedaje, podnosi oglądalność. Narasta jakaś fascynacja zabijaniem, które w wielu filmach nie jest napiętnowane jako zło, ale nabiera cech swoistej poetyki. Okrucieństwo ukazywane jest wręcz jako coś pociągającego. Sceny przemocy obecne są w dużych dawkach w filmach rysunkowych dla dzieci. Obliczono, że amerykańskie dzieci przed osiągnięciem wieku szkolnego oglądają na ekranach 8 tys. morderstw. Nie chcę demonizować tych spraw, ale trudno nie dostrzegać związków między wszechobecną przemocą w mediach a narastaniem agresywnych zachowań w społeczeństwie. W wielkich miastach: na ulicach, dworcach, przystankach czuje się jakiś rodzaj nerwowości, gonitwy czy ciągłej gotowości do walki o swoje.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój
Jak pokonać gniew? Kiedy już nas dopadnie, nie wolno udawać, że go nie ma. Wypieranie z siebie gniewu uderzy w nas samych ze zdwojoną siłą, także w formie chorób somatycznych (wrzody żołądka, nadciśnienie itd.). Chodzi o to, aby poznać siebie i swoje reakcje. W gniewie nie powinno się podejmować żadnych decyzji, działań czy dyskusji. Warto poczekać, aż opadnie poziom emocji. Dobrze jest wypowiedzieć swój gniew na przykład w formie wygadania się przed kimś bliskim. To pomaga w zobiektywizowaniu sytuacji. Warto zastanowić się, jaki jest mój problem, co powoduje mój gniew. Jeśli znam odpowiedź na to pytanie, to kolejnym krokiem będzie nie tyle walka z gniewem, ile raczej zmierzenie się z tym problemem albo trzeźwe uznanie, że są rzeczy, których zmienić nie mogę.
Nasz gniew wolno, a może nawet trzeba wypowiedzieć przed samym Bogiem.
Czytając Psalmy, zauważamy w nich całą gamę ludzkich emocji. W tej modlitwie czuć pulsowanie ludzkiego życia. Są tu radość, podziw czy wdzięczność, ale także skarga, narzekanie, gniew czy wręcz nienawiść. „Nienawidzę ich pełnią nienawiści; stali się moimi wrogami” (Ps 139,22). Chrześcijańskie uszy z trudem słuchają takiej modlitwy. A jednak kryje się tu życiowa mądrość. Gniew musi znaleźć swoje ujście. Jeśli zamieniam go w modlitwę, jeśli swoje negatywne emocje nazywam szczerze wobec Boga, to prawdopodobnie owocem takiej modlitwy będzie większy pokój serca. Psalmista szczerze wypowiada to, co go boli, opisuje krzywdę i niesprawiedliwość. Ale potem zawsze oddaje tę sprawiedliwość w ręce Boga, nie chce sam jej wymierzać. Zacytowany Psalm 139 kończy się słowami: „Zbadaj mnie, Boże, i poznaj me serce; doświadcz i poznaj moje troski, i zobacz, czy jestem na drodze nieprawej, a skieruj mnie na drogę odwieczną!” (139, 23–24).
„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój” (Mt 5,9). To niełatwa droga, bo wszyscy mamy swoje wrażliwe miejsca, jesteśmy podatni na zranienie. Dlatego podejmujemy wyścig niewidzialnych zbrojeń, budujemy nasze obronne linie na wypadek ataku. „Przemoc jest odpowiedzią naszego zranionego serca na niezrozumienie, na odrzucenie, na brak miłości. Kiedy jesteśmy niekochani, odrzuceni, rana się otwiera i boli, wtedy uruchamiamy nasz system obronny” (Jean Vanier). Po każdym akcie przemocy, po każdej eksplozji gniewu, Bóg wzywa do przebaczenia i pojednania.
W Kazaniu na Górze Jezus wskazuje, że grzech zabójstwa zaczyna się od gniewu na bliźniego: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie.
A kto by mu rzekł: »Bezbożniku«, podlega karze piekła ognistego” (Mt 5, 21–22). „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!” (Mt 5,38–39). Aby być silniejszym od swego gniewu, aby zapanować nad żądzą odwetu, trzeba być nieprawdopodobnie silnym człowiekiem. Ewangelia nie głosi pochwały słabości, ale wskazuje, że zło można pokonać tylko siłą dobra.
Czym jest święty gniew?
Po tym wszystkim, co powiedzieliśmy, wydaje się, że święty gniew to jakaś kompletna sprzeczność. A jednak jeśli uważnie patrzymy na Jezusa na kartach Ewangelii, to zauważymy, że nie był on stoikiem, który nie poddaje się żadnym wzruszeniom. Nieraz w Jezusie budził się gniew. Groził surowo demonom, używał ostrych słów w polemice z faryzeuszami, gwałtownie wyrzucił kupców ze świątyni. Ten gniew jednak niczego nie niszczy, ale rodzi dobre owoce. Jego ostrze nie jest wymierzone przeciwko człowiekowi, ale przeciwko złu. Mocne słowa i gesty Chrystusa zmuszają ludzi do myślenia, demaskują fałsz, wzywają do nawrócenia.
Gniew Jezusa jest znakiem gniewu Bożego. W Starym Testamencie wielokrotnie jest mowa o tym, że Bóg się gniewa. „Oto imię Pana przychodzi z daleka, gniew Jego rozgorzał, przygniatający Jego ciężar; Jego wargi pełne są wzburzenia, Jego język jak pożerający ogień” (Iz 30,27). Jak rozumieć te i podobne słowa? Trzeba go rozumieć jako aspekt Bożej miłości. Święty Bóg Izraela nie może spokojnie patrzeć na grzech, który pojawia się w Jego umiłowanym narodzie. Bóg nie jest biernym widzem ludzkiego losu.
Kiedy grzeszymy, kiedy oddajemy cześć fałszywym bogom, Bóg reaguje „gniewem”, tak jak ojciec czy matka, którzy nie patrzą ze spokojem na to, jak ich dzieci brną w jakieś zło. Gniew Boga oznacza prawdę o tym, że nasz grzech dotyka Go, że pociąga za sobą określone gorzkie konsekwencje, nazywane w Biblii karą. Już w Starym Testamencie mowa jest jednak i o tym, że grzech Jahwe „trwa tylko przez chwilę, a Jego łaskawość – przez całe życie” (Ps 30,6). „Nie chcę, aby wybuchnął płomień mego gniewu i Efraima już więcej nie zniszczę, albowiem Bogiem jestem, nie człowiekiem” (Oz 11,9). Jezus w sposób definitywny ocalił nas od „gniewu Boga”, na krzyżu ukazał zwycięstwo Bożego miłosierdzia.
Czy święty gniew może dotyczyć i nas? Owszem. Na widok jakiegoś zła, zgorszenia czy ludzkiej krzywdy może, a nawet powinien obudzić się w nas „święty gniew”. Jest wiele takich sytuacji, w których chrześcijanin powinien powiedzieć złu stanowcze „nie”. A jednak powinniśmy pamiętać, że nawet kiedy ogarnia nas słuszne oburzenie, pozostajemy zawsze słabymi ludźmi. Nasze reakcje są zawsze uwikłane w kruchość moralną i duchową, jesteśmy podatni na grzech. Nasz egoizm czy pycha mogą niepostrzeżenie opanować najbardziej święte oburzenie.
Słuszny gniew może nas pobudzać do mądrego działania w obronie krzywdzonych ludzi czy zagrożonych wartości, ale nie daje nam nigdy prawa do potępiania, pochopnego sądzenia czy ferowania wyroków. Święty gniew nie daje nam prawa do świętej wojny. Jezus, choć nieraz unosił się gniewem, głosił miłosierdzie, przebaczenie, wzywał do miłości nieprzyjaciół. Na krzyżu przyjął na siebie cały gniew świata. „W sobie zadawszy śmierć wrogości”, przyniósł nam pokój z Bogiem, z bliźnimi i z sobą samym.
ks. Tomasz Jaklewicz/Gość Niedzielny
(korzystałem z książek J. Petry Mroczkowskiej „Siedem grzechów głównych dzisiaj” i ks. A. Zwolińskiego „Gniew” oraz tekstów o. J. Augustyna)
*******
Nie ciskaj gromów!
O dramatycznych konsekwencjach gniewu czytamy już na pierwszych kartach Ewangelii. Doprowadza on do potwornej rzezi niewinnych dzieci: „Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli, wpadł w straszny gniew.
Posłał oprawców do Betlejem i całej okolicy i kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców”.
Mt 2,16
To samo uczucie nie było obce jednak nawet samym apostołom. „Gdy dopełnił się czas Jego wzięcia z tego świata, Jezus postanowił udać się do Jerozolimy i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i przyszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by Mu przygotować pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Widząc to, uczniowie Jakub i Jan rzekli: Panie, czy chcesz, a powiemy, że-by ogień spadł z nieba i zniszczył ich?”.
Łk 9,53–55
Szczyt bezczelności. Stać tuż przy Bogu i powiedzieć: „Jeśli chcesz, powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich”. „Nie chcieli Cię przyjąć, zrównajmy ich z ziemią. Mamy taką moc!”. Biblia mówi wyraźnie: „Jezus odwróciwszy się, zabronił im”. Rozmawiając z uczniami, musiał się do nich odwrócić, bo wyrzucając z siebie słowa pełne agresji, nie patrzyli Bogu w twarz. Byli odwróceni plecami, zaślepieni gniewem. Zagubiony Piotr widząc zdradę w Ogrodzie Oliwnym, reaguje bardzo impulsywnie: „Uderzył sługę najwyższego kapłana i odciął mu prawe ucho. Lecz Jezus odpowiedział: Przestańcie, dosyć! I dotknąwszy ucha, uzdrowił go”.
Łk 22,50–51
„Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce! – przypomina Efezjanom św. Paweł (Ef 4,26). – Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, uniesienie, gniew, wrzaskliwość, znieważenie – wraz z wszelką złością”. A św. Jakub podsumowuje: „Każdy człowiek winien być chętny do słuchania, nieskory do mówienia, nie-skory do gniewu. Gniew bowiem męża nie wykonuje sprawiedliwości Bożej”.
Jk 1,20
Na rycinie:
Karczemna awantura, wręcz bójka, to oczywiście symbol gniewu (ira). Jakaś kobieta bezskutecznie próbuje powstrzymać jednego z walczących mężczyzn. W jednej ręce trzyma on dzban, zapewne wypełniony trunkiem. To znak, że wrogość między spierającymi się mężczyznami jest częściowo wynikiem zamroczenia umysłu alkoholem. Obraz jest częścią kompozycji Hieronymusa Boscha „Siedem grzechów głównych”, na-malowanej ok. 1480 roku na blacie stołu, przechowywanej w madryckim Muzeum Prado. (zasoby internetu)
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
*******
Leki na grzechy
*******
Kolejny obrazek z propozycją modlitwy. Tym razem jest to prośba o pokój serca.
Kiedy dopadnie nas gniew, może warto sięgnąć po tę modlitwę albo dla uspokojenia wystarczy samo spojrzenie na ilustrację.
To fragment obrazu Annibale Carracciego „Chrystus w cierniowej koronie, podtrzymywany przez anioły” (olej na płótnie, 1585– 1587).
Kiedy dopadnie nas ból, cierpienie, kiedy spotka nas niesprawiedliwość i my możemy liczyć na podtrzymanie przez anioła.
Gość Niedzielny
____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Stygmatyczka, mistyczka i przyszła święta!
Kim była siostra Wanda Boniszewska?
Siostra zakonna ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, w którym przeżyła siedemdziesiąt sześć lat. Obdarzona specjalną łaską uczestniczenia w męce Chrystusa, otrzymała od Boga specjalną misję modlitwy za kapłanów i osoby zakonne, także z własnego zgromadzenia, oraz wynagradzania za ich grzechy. Przez całe swoje życie pragnęła pozostać nieznaną i ukrytą dla świata.
***
O swoich doświadczeniach duchowych rozmawiała tylko ze spowiednikami i przełożonymi. Rosnące zainteresowanie jej osobą oraz rodzący się kult przyczyniły się do rozpoczęcia w roku 2020 w archidiecezji warszawskiej jej procesu beatyfikacyjnego. Dziś mija 20 lat od jej śmierci. Kim była Siostra Wanda Boniszewska? Przeczytaj premierowy fragment z książki „Ukryta w Ranie Serca Jezusa” ks. Jerzego Jastrzębskiego.
Nierozumiana
Przez wiele lat spotykała się z Jezusem, który powiedział do niej, że poddając próbie jej miłość, oczekuje gotowości pójścia wszędzie, także w ten nieposkromiony żywioł: „Żądam jeszcze ogniowej próby. Wandziu, nie trwóż się, Ja przy tobie jestem […] czynię to z miłości, dusze kapłanów wyrwiesz, ufaj, módl się i cierp”. Kiedy miłość sprawdza się w ogniu, on w człowieku wypala bardzo dużo, więcej, niż się spodziewamy. Siostra Wanda Boniszewska była właśnie takim wysłańcem Boga pełnym ognia Jego miłości i dlatego jedynie przez nielicznych była postrzegana jako wysłannik Boga, a przez większość – jako szalona, dziwaczka… błazen? „No, Boniszewska, wy święta, cudowna kuglarko” – siostra Wanda zanotowała takie słowa, usłyszane podczas jednego z przesłuchań w sowieckim łagrze. Także na początku swojego życia zakonnego tak skarżyła się Jezusowi, błagając Go, aby wybrał kogoś innego do tej niezwykłej misji: „Jezu, oddaj komu innemu, bo ja mam wiele wad, jestem uparta, niewykształcona, chorowita, moje dobre chęci poczytane są za nic, mam opinię najgorszą w Zgromadzeniu, nazywają siostry mnie dziwadełkiem, kruczkowatą, a nawet histeryczką”.
Mikropromyk nadziei
Życie siostry Wandy było burzliwe, bo i ogień jest burzliwym żywiołem. Jak ogień oczyszcza złoto z wszelkich niedoskonałości, tak ogień Bożej miłości oczyszczał siostrę Wandę z wszelkich grzechów i słabości po to, aby przez nią Bóg mógł oczyszczać wszystkie osoby duchowne i konsekrowane. Dlatego siostra Wanda stała się mikropłomykiem Najukochańszego, o czym sam powiedział do niej: „Będziesz iskrą dla kapłanów i nigdy nie zgaśniesz”. Choć misja siostry Wandy była nadzwyczajna, zakonnica nigdy nie szukała sławy; wręcz przeciwnie: błagała Boga, aby ukrył ją przed światem. Rozumiała bowiem, że Bóg lubi działać w pokornej ciszy, a szatan w pysze pełnej rozgłosu. W ten sposób chciała również uniknąć natarczywej ludzkiej ciekawości i to jej się udało, gdyż wiele sióstr z jej zgromadzenia dopiero po śmierci dowiedziało się, kim Wanda naprawdę była. Zatem jej modlitwa została wysłuchana nawet za cenę większych upokorzeń: Oddaję Ci się najzupełniej, czyń, co chcesz, tylko chcę cierpieć i kochać Ciebie dla większej chwały, Jezu ukrzyżowany, ukrzyżuj mnie za grzechy innych, przebij moje serce strzałą miłości i bólu za obojętnych, tylko ukryj przed światem […] ukrzyżuj mnie za grzechy innych.
Kryjówka siostry Wandy okazała się najlepszą w całym wszechświecie, gdyż było nią Serce Boga.
Stygmatyczka
Cierpienie było chlebem powszednim Wandy, jej pokarmem. W ten oto sposób Wanda wcielała w życie słowa Chrystusa „Szczęśliwi, którzy są głodni i spragnieni sprawiedliwości, ponieważ oni będą nasyceni” (Mt 5, 6). Naśladując Jezusa, rozważała Jego słowa i mogła zawołać jak On: „Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło” (J 4, 34). Idąc drogą pomiędzy udręką a nasyceniem, ścieżką cierpienia ofiarowanego za oziębłych kapłanów i osoby konsekrowane, realizowała zlecone jej przez Boga dzieło. Znakiem jej coraz większej bliskości z Najukochańszym były stygmaty – już nie tylko odczuwalne, ale widzialne. Choć nieustannie toczyła walkę ze swoimi słabościami i grzechami, ostatecznie zawsze godziła się na wszelkie bolesne, a zarazem nasycające „niespodzianki”, które otrzymywała od Jezusa. Przyjmując cierpienie, odrzucała łatwe życie i wszelkie przejawy konsumpcjonizmu, a wybierała drogę sprawiedliwości, która zawsze przywraca właściwy porządek pomiędzy Bogiem a ludźmi. To właśnie chroniło ją przed zamykaniem się w sobie i egoizmem, a otwierało na działanie Boga i pomoc bliźnim. Taka jej postawa przypomina nam, że największym skarbem człowieka jest Bóg, dla którego warto zgodzić się na wszystko, nawet na cierpienie, gdyż jak nie ma miłości bez cierpienia, tak nie ma nasycenia Bogiem bez rezygnacji z tego, co się Jemu nie podoba.
Będąc wierną swym zakonnym ślubom, wypełniała swe zobowiązania wynikające ze sprawiedliwości, a jednocześnie Bóg obdarzał ją swą sprawiedliwością – łaską będącą nagrodą za jej wierność – czego szczególnym przejawem były stygmaty. W tej misji zaczęły się pojawiać nowe niebezpieczne przeszkody, czyli dręczenia diabelskie, które przezwyciężała dzięki wizjom już nie tylko Maryi, ale i innych świętych oraz zmarłych sióstr zakonnych i innych osób. Czytając jej dziennik duszy, nie możemy wyjść z podziwu, jak Bóg walczy o duszę każdego człowieka, a zwłaszcza osób powołanych.
ks. Jerzy Jastrzębski/Tygodnik Niedziela
(fragment pochodzi z książki „Ukryta w Ranie Serca Jezusa” ks. Jerzego Jastrzębskiego, wydanej nakładem wydawnictwa Esprit)
_____________________________________________________________________
Wybrana przez Boga
Ponad 20 lat swojego życia s. Wanda Boniszewska spędziła w Częstochowie. Teraz, kiedy trwa jej proces beatyfikacyjny, docieramy do ludzi, którzy ją znali.
Siostra Wanda Boniszewska (z lewej, 1907 – 2003) z s. Rozalią w Częstochowie, 1967 r.
***
Często nazywała siebie konwalią leśną i obiecywała, że większe możliwości pomagania ludziom i wypraszania łask będzie miała z nieba, stamtąd zrzucając niejako płatki konwalii. Dziś ta obietnica spełnia się, ponieważ 9 listopada w archidiecezji warszawskiej rozpoczął się proces beatyfikacyjny s. Wandy Boniszewskiej (1907 – 2003) ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, mistyczki i stygmatyczki, która cierpiała za innych i ratowała dusze kapłanów. Postulatorem procesu beatyfikacyjnego został ks. Michał Siennicki SAC. Zmarła w opinii świętości, a jej życie nie było pozbawione trudu i prób. Dziś niezmiennie uczy nas, że nawet w trudnych warunkach trzeba pamiętać o Bogu i Jego miłości oraz nie przestawać mówić o Nim słowami i postawą życia.
Ślady w Częstochowie
Siostra Wanda wraz z s. Rozalią przyjechała do Częstochowy 14 grudnia 1966 r. i była tu do 1988 r. Większość lat były razem. Wówczas domy zakonne znajdowały się przy ul. Jasnogórskiej, ul. Księżycowej i III alei Najświętszej Maryi Panny. Siostra Rozalia była jak anioł dla s. Wandy, opiekowała się nią, była świadkiem wielu ekstaz, prała rzeczy, przewijała rany itp., a także towarzyszyła jej duchowo. Była dyskretna, nawet gdy w późniejszym wieku traciła pamięć, nigdy nie opowiadała o s. Wandzie.
W listopadzie 1980 r., gdy wysiadała z autobusu w Częstochowie, została potrącona przez przyczepę i złamała szyjkę kości biodrowej. Następstwem tego zdarzenia były siedmiogodzinna operacja w maju następnego roku i długie leżenie z nogą na wyciągu.
Mówią współsiostry
W czasie pobytu s. Wandy Boniszewskiej w Częstochowie s. Cecylia Dudzik była we wspólnocie Sióstr od Aniołów w Sosnowcu. Wspomina, że spotykała s. Wandę sporadycznie, np. gdy przyjeżdżała na spotkania katechetyczne. – Zawsze była miła, otwarta, zainteresowana tym, co dzieje się w zgromadzeniu, jak siostry się czują. Mniej mówiła o sobie, a bardziej interesowała się wspólnotą, katechezą, bo sama była katechetką – powiedziała Niedzieli s. Cecylia. Podkreśliła również jej zatroskanie o zgromadzenie, o Kościół i o parafię (Siostry od Aniołów mieszkały m.in. na terenie parafii św. Jadwigi Królowej w Częstochowie). Opowiadała, że pierwszy raz spotkała s. Wandę, gdy była w szkole średniej, podczas rekolekcji w Częstochowie. Tam siostry przygotowały obiad dla dziewcząt. Z tego okresu zapamiętała uśmiechnięte twarze sióstr. Już jako siostra od Aniołów przyjechała do Częstochowy podczas drugiej pielgrzymki św. Jana Pawła II do ojczyzny. Wówczas współsiostry udostępniły swój pokój, a same całą noc nie położyły się, tylko siedziały na krzesłach, ponieważ uznały to za ofiarę na rzecz pielgrzymki papieża i sióstr. Podkreśliła, że dom sióstr był otwarty na gości, również świeckich.
Siostra Halina Skubisz spotkała s. Wandę w Częstochowie i Chylicach. O tych spotkaniach powiedziała krótko: – To, co zostało mi w pamięci, to ogromny pokój.
W pamięci kapłana
Opatrzność Boża sprawiła, że ks. prał. Jan Batorski (w latach 1982-89 wikariusz parafii św. Stanisława Kostki w Częstochowie, obecnie proboszcz parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Myszkowie), był spowiednikiem s. Boniszewskiej. – Byłem w pokoju s. Wandy w Konstancinie przed jej śmiercią. Wówczas zobaczyłem twarz anioła. Uznaję to za łaskę. Potem modliłem się nad jej grobem w Konstancinie – powiedział ks. Batorski. Siostrę od Aniołów zapamiętał jako skromną i rozmodloną, która nie żaliła się, a przecież trudnych doświadczeń w jej życiu nie brakowało. – Wszystko przeżywała w zjednoczeniu z Bogiem – podkreślił ks. Jan i dodał: – Cieszę się, że już jest służebnicą Bożą, a kiedy Kościół oficjalnie uzna jej świętość, będę miał szczególną pośredniczkę w niebie i będę mógł prosić o łaski u Boga przez jej wstawiennictwo.
Beata Pieczykura/Tygodnik Niedziela
_________________________________________________________
Siostra od Aniołów
1 listopada obchodzimy uroczystość Wszystkich Świętych. Do tego grona może dołączyć stygmatyczka i mistyczka, s. Wanda Boniszewska. Jej proces beatyfikacyjny rozpocznie się w archidiecezji warszawskiej w tym miesiącu.
archiwum Zgromadzenia Sióstr od Aniołów
***
O Wandzie Boniszewskiej wielu usłyszało z telewizyjnego spektaklu Stygmatyczka przygotowanego pięć lat po śmierci siostry. Mówił o wycinku życia, ale ważnym dla biografii: gdy przebywała w sowieckich więzieniach. Dobrze oddano istotę jej misji i powołania, postać mogła zafascynować ludzi. Nic dziwnego, że do Zgromadzenia Sióstr od Aniołów zaczęły napływać prośby o modlitwę za wstawiennictwem s. Wandy. I podziękowania za wysłuchanie próśb.
Dla postulatora procesu beatyfikacyjnego siostry ks. Michała Siennickiego SAC to, dlaczego proces rusza właśnie teraz – Trybunał beatyfikacyjny ma się zebrać po raz pierwszy 9 listopada – jest zagadką. – Nie mógł długo wystartować – przyznaje. – Może s. Wanda potrzebowała swojego czasu? Teraz jest dobry czas, by zacząć proces.
Miejsce na krzyżu
Pochodząca z okolic Nowogródka Wanda Boniszewska do bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Wilnie zgłosiła się w 1923 r., w wieku 16 lat. Niedawno założone zgromadzenie miało pomagać kapłanom w pracy duszpasterskiej. Nie została przyjęta, bo była zbyt młoda – polecono jej najpierw ukończyć szkołę.
Przyjęta do zakonu zimą 1926 r. wkrótce rozpoczęła nowicjat. Otrzymała imię zakonne: Maria Wacława, śluby wieczyste złożyła latem 1933 r. Do 1950 r. mieszkała we wspólnocie w Pryciunach k. Wilna, pracując m.in. jako katechetka, prowadząc Krucjatę eucharystyczną i wykonując obowiązki przełożonej domu. Jak inne Siostry od Aniołów, żyła w ukryciu – ubierała się po świecku, bez zewnętrznych oznak życia konsekrowanego.
Do zakonu wstępowała bogata także w doświadczenia mistyczne. Oczami duszy widywała Pana Jezusa podczas Mszy św. Mówił do niej, zapowiadał trudną drogę ofiary: – Twoje życie będzie na krzyżu. Czuwaj, byś z niego nie schodziła, bo nieprzyjaciel zastawia wojsko – usłyszała, będąc jeszcze w domu rodzinnym.
Coraz jaśniej
W zakonie przeżycia mistyczne s. Wandy nasiliły się. Jezus ukazywał coraz jaśniej, czego od niej oczekuje. – Oddaj się całkowicie Mnie. Mam zamiar uczynić z ciebie ofiarę – słyszała.
– Chcę, abyś była ukrzyżowana za tych, którzy nie chcą znać krzyża, a szczególnie chcę ukrzyżować ciebie dla tych, którym łask nie skąpię – dowiedziała się w dniu obłóczyn. Słuchała z pokorą i z obawami.
Spowiednicy zalecili jej spisywać słowa Jezusa, aby można było potem odczytać duchowe dzieje mistyczki. Spowiednikom notatki uświadomiły wagę posłannictwa siostry.
Tym bardziej, że z czasem jej udział w cierpieniach Jezusa był większy. Najpierw zaczęła odczuwać ból w miejscach ran Zbawiciela, co występowało czasem w trakcie Mszy św. czy odprawiania Drogi Krzyżowej. Towarzyszących siostrze zjawisk, których nie można racjonalnie wytłumaczyć, było coraz więcej.
W miejscach ran
Główną misję s. Wandy Boniszewskiej miały stanowić modlitwa i cierpienie w intencji kapłanów. – Dziecko moje, ja konam i konać będę, aż kapłan wróci z drogi błądzącej. Staniesz się narzędziem Bożym dla korzyści innych – powiedział do niej Chrystus. Do ciężkiej walki o zagrożone dusze kapłanów, zakonników i zakonnic wybrał niepozorną, chorowitą siostrę ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów.
Regularne cierpienia s. Boniszewskiej za kapłanów i zakony, połączone z pojawianiem się na jej ciele stygmatów, zaczęły się w 1935 r. W miejscach ran Chrystusa miała otwarte rany. Z ciała płynął krwawy pot, a z oczu krwawe łzy. Miała sińce i ślady biczowania, a z boków sączyła się krew.
Oczami duszy widywała Pana Jezusa podczas Mszy św. Mówił do niej, zapowiadał trudną drogę ofiary: – Twoje życie będzie na krzyżu – usłyszała, będąc jeszcze w domu rodzinnym.
Jak wspominały Siostry od Aniołów, s. Wanda przez całe życie, modląc się za księży uwikłanych w rozmaite grzechy i problemy, wielu pomogła wyzwolić się z alkoholizmu, uratowała przed odejściem ze stanu kapłańskiego. Miała też zapobiec samobójstwu kapłana z Syberii. Spowiednicy s. Wandy zetknęli się w konfesjonale z duchownymi, którym s. Wanda wyjednała nawrócenie.
W tajemnicy
Widząc, jak stygmatyczce zależy na dyskrecji, także s. Rozalia, opiekunka s. Wandy, trzymała te wydarzenia w tajemnicy. S. Wanda – bojąc się popadnięcia w pychę – zabiegała o to, by o jej doświadczeniach mistycznych, stygmatach będących udziałem w ofierze za kapłanów i zakony, nie wiedział nikt poza spowiednikiem i przełożonymi.
Gdy w kwietniu 1950 r. została aresztowana przez komunistów pod sfingowanym zarzutem, mogła obawiać się najgorszego. Skazana wyrokiem sowieckiego sądu, została wywieziona do obozu w Wierchnie Uralsku na Syberii.
Okres więzienia Wandy, jej „czyściec”, jest znany ze szczegółami dzięki dzienniczkowi, który – po uwolnieniu – spisała na polecenie spowiednika. Mówi o wielkim cierpieniu stygmatyczki i działaniu Bożym przez nią.
„W więzieniu na wspólnej i dużej sali chorych starałam się nieść pomoc więcej cierpiącym. I swoje porcje mleka i masła, białego chleba oddawałam innym cierpiącym. Odmawiałam Różaniec wspólnie, co było ostro zabronione. Nasze różańce robione z chleba zabierano i niszczono” – pisała w dzienniczku.
Koniec „czyśćca”
„Czyściec” skończył się w październiku 1956 r.: s. Wanda po dniu podróży dojechała z grupą zwolnionych Polaków do Białej Podlaskiej. „Przyjęto nas bardzo miło. Łaźnia, kolacja, lekarz i czyste łóżko” – wspominała.
O nowym okresie życia mistyczki wiadomo niewiele. Przyjechała do Warszawy, a stamtąd do Domu Generalnego Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Konstancinie. Spędziła go kolejno w Chylicach, Białymstoku, gdzie pełniła też funkcję przełożonej, domu w Lutkówce pod Warszawą, wreszcie w Częstochowie, gdzie pracowała u Braci Dolorystów, pełniła funkcję przełożonej domu sióstr.
W 1988 r., ze względu na zły stan zdrowia, umieszczono ją na stałe w Domu w Konstancinie, gdzie w marcu 2003 r. zmarła, w opinii świętości. Miała 96 lat, 76 lat spędziła w zakonie.
Przez całe życie
Cierpienie towarzyszyło s. Wandzie przez większość życia. Z więzienia wyniosła zrujnowane zdrowie. W latach 60. XX wieku musiała poddać się operacji guza na mózgu. W latach 80. XX wieku po potrąceniu przez samochód doznała złamania uda.
Dwie kolejne operacje nie przyniosły spodziewanego rezultatu i s. Wanda już do końca życia nie mogła normalnie chodzić. Potem pojawiła się jeszcze miażdżyca. Jej życie było naznaczone wielkim cierpieniem, a jednak nie skarżyła się na swój los.
Leczenie komplikował fakt, że organizm s. Wandy przez długie okresy nie przyjmował pokarmów ani lekarstw. Jak wspominały współsiostry, najeść mogła się jedynie w większe święta kościelne.
Te okoliczności oraz powtarzające się – choć rzadziej niż kiedyś – przeżycia mistyczne (ekstazy, wizje, stygmaty), głęboko skrywane, powodowały, że s. Wanda nie mogła uczestniczyć w pełni w życiu swej wspólnoty zakonnej. W 1974 r. stygmaty rąk i nóg zanikły, pozostały rany na piersi i głowie.
Świadkowie świętości
Postulator procesu beatyfikacyjnego – ks. Michał Siennicki SAC – z s. Wandą zetknął się bliżej, gdy – po powrocie z misji na Barbadosie – został kapelanem sióstr w Konstancinie. W związku z zapowiedzią wszczęcia procesu, potrzebowały postulatora. Nie musiały szukać: ks. Siennicki, po doktoracie z prawa kanonicznego, ukończył studium dla postulatorów.
Pracy będzie sporo, bo świadków jej życia i świętości jest bardzo wielu. Trzeba ich przesłuchać. Z częścią już się kontaktował, część zgłosiła się po publikacji edyktu kard. Kazimierza Nycza na początku października.
– Postać jest wciąż tajemnicza. Wynika to także z tego, że siostry z jej zakonu prowadzą życie ukryte, a s. Wanda wiodła je szczególnie ukryte – mówi ks. Siennicki. – O przeżyciach mistycznych i stygmatach wiele osób nie wiedziało. Dopiero teraz wychodzą niektóre szczegóły.
Zgłaszają się osoby, które s. Boniszewską spotkały, rozmawiały, które korespondowały z nią. – To są niespodzianki, może być ich sporo – mówi ks. Siennicki. Uzupełnią je świadectwa osób pamiętających siostrę przed 50-60 laty, które zostawiły pisemne świadectwa.
Szczególne dary
Przesłanek do wszczęcia procesu beatyfikacyjnego jest co najmniej kilka. Są nimi szczególne dary, które zostały ujawnione po jej śmierci, dar stygmatów i mistycyzmu, dar modlitwy wstawienniczej oraz ofiarowania modlitw i cierpień szczególnie za kapłanów, ale nie tylko – także za inne osoby. Wyniesienie Wandy Boniszewskiej na ołtarze ma ukazać ją jako wzór chrześcijańskiego powołania, wzoru osoby, która przez swoje życie podążała do świętości heroicznej.
– Głównym zadaniem procesu beatyfikacyjnego jest ukazanie prawdy, i taka jest moja rola – mówi ks. Siennicki. – Nie byłbym jednak postulatorem, gdybym nie był przekonany o świętości s. Wandy.
Jeszcze za życia uratowała wielu kapłanów: od porzucenia sutanny, uwikłania w nałogi, a nawet samobójstwa – bo i to się zdarzało. „Dziękuję, że mój syn nie porzucił kapłaństwa” – napisała w liście jedna z matek, która prosiła s. Wandę, by pomogła jej synowi wytrwać w powołaniu.
Pokazać prawdę
Ks. Siennicki będzie jeszcze miał okazje poznać kandydatkę na ołtarze. Z tego, co już o niej wie, wyłania się osoba zwyczajna, zanurzona w zwykłe, proste codzienne sprawy. Ale przy tym osoba, która przeżyła tragedię II wojny światowej, osobiście nią dotknięta, wpleciona w tragiczną historię Polski czasów wojny i powojnia.
– Przeżywała w sposób normalny sprawy i wydarzenia niezwykłe. Doświadczenia, przeżycia, rozmowy z Jezusem zapisywała językiem prostym, zrozumiałym dla każdego – mówi ks. Siennicki. – Całe swoje cierpienie ofiarowała za innych.
Z s. Boniszewskiej emanuje świętość. Wstawiała się, pomagała, była obecna. – Głównym zadaniem procesu beatyfikacyjnego jest ukazanie prawdy, i taka jest moja rola – mówi ks. Siennicki. – Nie byłbym jednak postulatorem, gdybym nie był przekonany o świętości s. Wandy.
Wojciech Dudkiewicz/Tygodnik Niedziela
_______________________________________________________________-
S. Wanda Boniszewska: stygmatyczka wybrana, by cierpieć za innych
Także i w więzieniu doznawała ekstaz. Funkcjonariusze sowieccy wyjątkowo dotkliwie znęcali się nad nią: kopali, bili głową o ścianę. Zdarzył się jednak cud nawrócenia jednego z oprawców. Mężczyzna przyszedł do siostry Wandy, padł na kolana i błagał o przebaczenie.
Siostra Wanda Boniszewska naznaczona została stygmatami, otrzymała także dar objawień Jezusa. Już podczas Pierwszej Komunii Świętej zobaczyła Zbawiciela w otoczeniu białego orszaku. Usłyszała wtedy ciche wołanie w duszy, by ofiarować się Jemu i bliźnim.
Niezwykła więź z Jezusem
Urodziła się 20 maja 1907 roku w folwarku Nowa Kamionka koło Nowogródka. W kościele św. Michała Archanioła w Nowogródku przyjęła chrzest święty. Gdy była jeszcze dzieckiem i pozostawała sama w domu, przychodziła do niej mała dziewczynka i mówiła: „Wiesz Wandziu, ja jestem aniołkiem i stale czuwam nad Tobą, to mój obowiązek”.
W 1921 roku udzielono jej sakramentu bierzmowania. Trzy lata później zgłosiła się do Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Wilnie. Wówczas odmówiono jej przyjęcia, gdyż była za młoda. W 1925 roku przyjęto ją na próbę i skierowano do nowicjatu w Kalwarii Wileńskiej.
Kilka lat później, w dniu 2 sierpnia 1933 roku złożyła przed ks. Stanisławem Miłkowskim śluby wieczyste. Łączyła ją ogromna więź z Jezusem, który mówił do niej: „Chcę, byś została ukrzyżowana za tych, którzy nie chcą znać krzyża”. Wahała się, czy przyjąć misję i czy jest jej godna.
Stygmaty i cierpienie za innych
Dar stygmatów wewnętrznych otrzymała w 1927 roku, a od 1933 roku doświadczała również stygmatów zewnętrznych. Towarzyszyły jej szczególnie od czwartku wieczorem do niedzieli rano. Ukrywała je, nie chciała rozgłosu.
W 1936 roku usłyszała od Jezusa następujące słowa: „Najwięcej cierpię od dusz niezdecydowanych i łatwo wchodzących na błędne drogi (…) Widzisz moje konanie, to grzechy całego świata”.
Często była niezrozumiana przez siostry. Została nawet na pewien czas przeniesiona do przytułku dla nieuleczalnie chorych w Wilnie. Spodziewano się, że opiekę nad nią przejmie jej siostra Urszula, która była wówczas kierownikiem ośrodka. Za namową spowiednika ks. Czesława Barwickiego zaczęła spisywać dziennik. Trudno było zdobyć się jej na ten krok, ale zaufała Bogu, prosząc, by jej zapiski służyły Jego chwale.
Popadała w ekstazy, które trudno było racjonalnie wytłumaczyć. Po nich z trudem powracała do normalnego stanu.
Więzienie za wierność wierze
W dniu 12 kwietnia 1950 roku wydano dla niej nakaz aresztowania. Zarzucano jej m.in. szerzenie praktyk religijnych, przepowiadanie losów narodów, szarlataństwo, kontakty z duszami zmarłych. Także i w więzieniu doznawała ekstaz. Nieraz jak umierającą wynoszono ją do łazienki. Otrzymywała wówczas krew na wzmocnienie organizmu.
W więzieniu funkcjonariusze sowieccy wyjątkowo dotkliwie znęcali się nad nią: kopali, bili głową o ścianę. Po pewnym czasie zdarzył się jednak cud nawrócenia jednego z oprawców. Mężczyzna przyszedł do siostry Wandy, padł na kolana i błagał o przebaczenie. Sumienie nie dawało mu spokoju.
Na ciele siostry Boniszewskiej widoczne były ślady biczowania, krwawy pot, z oczu zaś płynęły krwawe łzy. Towarzyszył jej rozpierający ból głowy, guzy oraz rany na ramionach.
Przejmowała choroby innych ludzi. Gdy jej ojcu dokuczały czyraki na głowie i szyi, nie mógł z bólu pracować, ona przejmowała je na siebie. Zapadła także na guza mózgu, wyjątkowo złośliwego oponiaka. Uległa również wypadkowi doznając złamania szyjki biodrowej. Świadkowie tych zdarzeń domyślali się, że to cierpienie siostra Wanda przeżywa za kogoś. Ona sama nigdy się do tego nie przyznawała i nie uskarżała.
Zemsta Szatana za ratowanie dusz kapłanów
Doznawała okrutnych udręk szatańskich. Diabeł ukazywał się jej pod różnymi postaciami: aniołów, świętych, próbował odwieść ją od spowiedzi. Zły duch ciągnął ją za włosy, bił, dusił, kopał, mówiąc: „księdzu nie wolno wszystkiego mówić”, „obłudnicą jesteś”, „cierpieć nie trzeba”, „jeśli nie wrócisz z tej drogi, na wieki zginiesz”.
Była to jego zemsta za ratowanie dusz. Jezus zapowiedział jej to cierpienie: „Będziesz całe życie za nic mianą, niezrozumiałą, będą cię usuwać, będziesz napastowaną przez szatanów i złych ludzi, ogarną cię ciemności wewnętrzne”.
Zbawiciel pragnął zadośćuczynienia za kapłanów, powołanych do szczególnej służby, a niejednokrotnie dającym zgorszenie innym.
Pragnienie Jezusa w Eucharystii
Wyjątkowe miejsce w życiu siostry Wandy zajmowała Eucharystia. Czuła nieustanne pragnienie przyjmowania Jezusa w Komunii Świętej. Pisała: „Czuję głód Ciebie, napój proszę Krwią Przenajświętszą”.
Raz nawet ujrzała Dzieciątko Jezus w tabernakulum, które zapraszało ją do siebie.
Maryja powierniczką siostry Wandy
Siostra Wanda wielokrotnie doznawała objawień Matki Bożej. „W chwilach (…) ciemności w duszy albo trwogi Matka Boża była (…) moją radością, świecą, Gwiazdą, Pośredniczką, Adwokatem”, „Matka Boża mocno bolała nad obojętnością, słabą wiarą i brakiem miłości”.
Umiała czytać w sercach ludzkich. Miała także wiedzę o tym, co działo się w innym miejscu, nawet bardzo odległym.
„Konwalia leśna”
Nazywała siebie „konwalią leśną”. Powtarzała, że z nieba będzie miała większe możliwości, by pomagać ludziom i wypraszać im potrzebne łaski, zrzucając płatki konwalii.
Zmarła 2 marca 2003 roku. Grób z doczesnymi szczątkami znajduje się w Skolimowie (dzielnica w Konstancinie-Jeziornej) koło Warszawy. Jej życie przypomina o zaufaniu Bogu bez reszty, odpowiedzialności za drugiego człowieka, zwłaszcza kapłanów, którzy potrzebują modlitwy wiernych.
Anna Gębalska-Berekets/Aleteia.pl – korzystałam z: Ks. Jan Pryszmont, „Ukryta stygmatyczka. Siostra Wanda Boniszewska” (1907-2003), Szczecinek 2003.
______________________________________________________________________________________________________________
Jak wyglądała Męka Jezusa Chrystusa?
Stygmaty i wizje s. Wandy Boniszewskiej
Życie s.Wandy Boniszewskiej było prawdziwą Golgotą – została fałszywie oskarżona i niesłusznie skazana na więzienie na Syberii, przeszła próbę wielogodzinnych przesłuchań przez Sowietów, borykała się z głębokim niezrozumieniem ze strony swoich współsióstr oraz otrzymała krwawiące stygmaty i łaskę uczestniczenia w Męce Chrystusa. Jak zakonnica znosiła cierpienia? Co objawił jej Jezusa? Przeczytaj fragment z książki „Ukryta w Ranie Serca Jezusa”.
Cierpienie za grzechy świata i kapłanów
Droga życia siostry Wandy to nieustanne przeplatanie się mistycznych dotyków Boga ze zwyczajnym życiem. Na zewnątrz stygmatyczka nie wyróżniała się niczym szczególnym, mówiła spokojnym i przyciszonym głosem, była łagodna i lubiana przez dzieci, które ciągle nie mogły się nadziwić, dlaczego nosi ubrania z bardzo długimi rękawami. Nie wiedziały, że rok po ślubach wieczystych pojawiły się widzialne stygmaty. Zanim jednak to się stało, Wanda znów musiała się zmagać z nawrotami różnych chorób i trudnościami w komunikacji z siostrami:
Martwię się całością Zgromadzenia, że duch ogólny wkrada się świecki – pisała Wanda. – Siostry pomocnice od sióstr chórowych tworzą pewne partie i zapatrują się po ludzku. Nazywają mnie darmozjadem, to słusznie, ale mnie to bardzo martwi. Jezu, daj, bym mogła zadośćuczynić całemu Zgromadzeniu, daj, niech cierpię i wynagradzam za wszystko, co tylko Tobie nie podoba się w naszym Zgromadzeniu, które Serce Twoje ukochało i dlatego chce powoli doświadczać. Za niegrzeczną odpowiedź jednej siostry względem Przełożonej chcę dziś cierpieć i te bóle, co Ty, Jezu, cierpiałeś na krzyżu, tylko w ukryciu przed światem tj. przed Zgromadzeniem. Dzięki Ci, Boże, że wysłuchujesz moje prośby, więcej mnie upokarzaj. Dziś na rozmyślaniu dał mi Jezus łaskę prawdziwego szczerego żalu za grzechy „letnich” kapłanów i naszego Zgromadzenia, i za własne grzechy. Nie mogę już spokojnie rozmyślać nad Ukrzyżowanym, jak nie wżywając się w Jego Boskie Rany. Ach, jak dobrze jest z Tobą współcierpieć, tylko nie stale, bo gorączka mnie strawi z Twojej miłości względem mej duszy grzesznej. Jezu, przebacz mi moje grzechy, obiecuję poprawę.
Jak widać, cierpiała ogromnie, szczególnie kiedy wskutek osłabienia musiała leżeć w łóżku i dlatego nie mogła przystąpić do Komunii Świętej ani na Boże Narodzenie 1933 roku, ani kilka miesięcy później na Wielkanoc. Paradoksalnie jednak w tej udręce z powodu braku Jezusa Eucharystycznego czuła z Nim ogromną bliskość. Już nie buntowała się tak mocno jak poprzednio, lecz starała się w tej sytuacji dostrzec palec Boży. Wiedziała, że jeśli Jezus na to pozwala, to z pewnością jest w tym jakiś ukryty sens, którego jeszcze nie potrafiła pojąć. W tej udręce łaknienia i pragnienia Eucharystii starała się nasycać rozpamiętywaniem słów Jezusa i wsłuchiwać się w Jego głos rozbrzmiewający w jej duszy.
Zjednoczenie w Męce Jezusa
Jezus stopniowo wprowadzał Wandę w życie duchowe. Świadectwem tego był między innymi fakt, że Chrystusowe rany najpierw odnawiały się w nocy z każdego pierwszego czwartku na piątek, a potem już coraz częściej – z wyjątkiem okresu wielkanocnego i Bożego Narodzenia:
Przed Wielkim Postem byłam uprzedzoną przez Anioła Stróża, że przyjdą cierpienia, ale trzeba ofiarowywać za kapłanów i zakony. Ja wymawiałam się, że nie zniosę i nie wytrwam, ale wówczas przychodził Najukochańszy Jezus, przytulał mnie do swego Boskiego Serca i tu już tonęłam w Nim w zapomnieniu o bólach. Nazywał mnie „pieszczotką”. Och! To były prawdziwe pieszczoty, choć trwały bardzo krótko, może godzinę jedną lub dwie, ale zdawało się krótko. Miałam trudności już w odbywaniu rozmyślań z podręcznika, bo gdy tylko zacznę i stawię się w obecności Bożej, to już i znowu podobne pieszczoty albo wyraźne słowa, które wymawiał sam Jezus do mnie. Do pracy byłam zupełnie niezdolną, bo ból mocno dokuczał…
W związku z powolnym ujawnieniem się stygmatów sytuacja będzie coraz bardziej skomplikowana i nieprzewidywalna, tym bardziej że w Wielkim Poście 1935 roku ślady męki Chrystusa na ciele Wandy dostrzegła jej opiekunka – siostra Rozalia Rodziewicz. Była godzina druga w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek, kiedy zakonnica zobaczyła, że Wanda jest nieprzytomna; ten stan trwał jeszcze około dwóch godzin. Siostra Rozalia widziała wtedy silnie krwawiące rany i choć kilkakrotnie przykładała opatrunki, momentalnie przesiąkały one krwią. Ponieważ ten stan powtórzył się blisko miesiąc później, siostry postanowiły przygotować Wandzie ubranie na wypadek śmierci.
Każde stygmaty są tajemnicą. W przypadku siostry Wandy charakterystyczne było to tak jak już wspomnieliśmy, że krwawienia przybierały na sile w pierwsze czwartki miesiąca, w Wielkim Poście oraz w tak zwane suche dni – środę, piątek i sobotę – praktykowane w Kościele katolickim na początku każdej pory roku. Czyż to nie zadziwiające, że nawet stygmaty „wpisały się” w prawo Kościoła katolickiego?
W tym czasie również siostra Wanda odkrywała, jak wielki ból sprawiają Jezusowi kapłani żyjący w grzechu i w takim stanie sprawujący Mszę Świętą. Na ten temat mówił między innymi prorok Izajasz, który napominał sługi Pańskie, że choć składają ofiary i zanoszą modlitwy, to jednak ich ręce ociekają krwią (por. Iz 1, 10–20). W podobnym duchu pisała
siostra Wanda: Raz na modlitwie czułam, że Jezusowi chodzi specjalnie o duszę nieskalanych kapłanów. Wywnioskowałam to stąd, że najmniejsze zło, jakie ma miejsce w duszy świeckiej, nie może być w duszy kapłana. Chce zmyć własną krwią. I tak, jeżeli tylko kapłan zgrzeszył przeciw przykazaniom lub stanowi kapłańskiemu, to Jezus w czasie Mszy św. jest w krwawych liturgicznych szatach (pisząc to, ogarnia mnie trwoga, aby głupstwa nie napisać – Jezu, później).
Walki duchowe o zagubione dusze
Siostra Wanda do końca musiała walczyć na swoim „duchowym Westerplatte”, przełamywać
swój opór, a więc rodzaj lenistwa. Stopniowo dojrzewała w niej zgoda na cierpienie. Opowiadała o tym tak zwyczajnie, a przecież w jej duszy działy się rzeczy nieziemskie:
W mojej chorobie jest zmiana, bo z wyjątkiem dni Wielkanocy, Bożego Narodzenia i innych uroczystości Kościoła świętego życie nie jest normalne. Co każdy czwartek w nocy na piątek przechodzę całą Drogę Krzyżową od Getsemani do Golgoty. Wylew krwi wielki, ból przeogromny, prawie zupełnie pozbawiona chodzenia. Jestem głęboko przekonany, że Jezus udzielał jej tak wielkich łask, bo widział, jaką duchową walkę toczy, i to wtajemniczenie było potwierdzeniem owej bliskości z Jezusem.
Zatem siostra Wanda, przyjmując to trudne posłannictwo, uczy nas, że małymi krokami możemy przełamywać siebie, aby podejmując tę duchową pracę, do której zaprasza nas Jezus, obronić swoje „duchowe Westerplatte” i odnieść ostateczne zwycięstwo.
______________________________________________________________________________________________________________
Wanda Boniszewska – stygmatyczka, która uratowała wielu kapłanów
fot. Paul Hanna / Reuters / Forum
*****
Przesłania dla Polski, Kościoła i świata jakie Chrystus przekazał Słudze Bożej Wandzie Boniszewskiej, stają się dziś coraz bardziej aktualne. Ta niezwykła mistyczka oraz stygmatyczka, której całe życie naznaczone było krzyżem, swoje cierpienia ofiarowywała głównie za kapłanów i osoby konsekrowane. O kapłanie w swoim „Dzienniku duszy” napisała „Potęgą zdumiewa, słabością przeraża”.
Wanda Boniszewska urodziła się w roku 1907 w Nowogródku niedaleko Grodna. Była czwartym z jedenaściorga dzieci Heleny i Franciszka, ziemian, którzy prowadzili majątek Nowa Komionka. Wandę od lat dziecięcych cechowała wielka pobożność i szczególna cześć do Najświętszego Sakramentu. W wieku 21 lat złożyła pierwsze śluby zakonne w bezhabitowym Zgromadzeniu Sióstr od Aniołów, które w roku 1889 roku założył w Wilnie ks. Wincenty Kluczyński. Charyzmatem sióstr była pomoc duszpasterska księżom. Przeważnie prowadziły one katechezy w szkołach. Wanda wybrała ten zakon, gdyż czuła szczególną wieź z Aniołami, którzy jak mówiła, zawsze ją strzegli. Co ciekawe została ochrzczona w kościele pw. Św. Michała Archanioła w Nowogródku.
Już w bardzo młodym wieku zaczęły się jej mistyczne spotkania z Chrystusem. W „Dzienniku duszy”, który nakazał prowadzić jej ksiądz spowiednik Czesław Barwicki, zapisała iż Jezus prosił ją żeby swoje cierpienia ofiarowała za grzechy kapłanów i osób konsekrowanych. „Chcę, byś została ukrzyżowana za tych, którzy nie chcą znać krzyża” miała usłyszeć od Chrystusa. Zgodziła się przyjąć ten ciężki krzyż.
W roku 1933 pojawiły się na jej dłoniach, nogach i czole zewnętrzne stygmaty męki Pańskiej. W roku 1956 zmieniły się one w stygmaty wewnętrzne (na ciele nie widać było ran, ale odczuwała ból gwoździ wbitych w ręce i nogi oraz korony cierniowej na czole).
W 1936 roku usłyszała od Jezusa następujące słowa „Najwięcej cierpię od dusz niezdecydowanych i łatwo wchodzących na błędne drogi (…) Widzisz moje konanie, to grzechy całego świata”.
Spotkania siostry Wandy z Jezusem były podobne do tych, które przeżywała w tym samym czasie i miejscu (Wilno) dwa lata starsza od Wandy, siostra Faustyna Kowalska, obecnie święta Kościoła. Jezus przekazał św. Faustynie orędzie Bożego Miłosierdzia, natomiast Słudze Bożej Wandzie Boniszewskiej przesłanie dotyczące potrzeby wynagrodzenia za grzechy duchownych i modlitwy za kapłanów. Innymi ważnymi przesłaniami jakie Chrystus kierował do Sługi Bożej siostry Wandy Boniszewskiej są – ogromny szacunek do Eucharystii i kapłaństwa.
W roku 1950 w domu zakonnym Sióstr od Aniołów, położonym niedaleko Wilna, Sowieci aresztowali księdza, jezuitę ojca Ząbka, który się tam ukrywał. Za ukrywanie kapłana, „szerzenie zabobonu” – którym dla komunistów była chrześcijańska wiara, i wrogi stosunek do ustroju sowieckiego, aresztowano też kilka sióstr m.in. Wandę Boniszewską. Skazano ją na 10 lat łagrów na syberyjskim Uralu. Okrutnie ją tam przesłuchiwano. Była bita i kopana po całym ciele, jej głową uderzano o ściany, wrzucano ją do zimnego, wilgotnego karceru. Siostra Wanda od dziecka była słabego zdrowia, a po takich katuszach, jej zdrowie było w fatalnym stanie. Dlatego wiele czasu przebywała w więziennych szpitalach.
Sowieci nie zdołali jednak wybić wiary z duszy siostry Wandy. Modliła się bardzo wiele, również za swoich prześladowców. Od czwartkowego wieczoru do niedzieli rano przeżywała z Chrystusem Pasję. Otwierały się jej rany stygmatów i płynęła z nich krew. Mimo surowych zakazów i kar zachęcała do modlitwy współwięźniarki. Robiła różańce z chleba, które często jej konfiskowano, niezwłocznie więc wykonywała kolejne. Swoje niewielkie racje chleba czy mleka, dzieliła pomiędzy inne, chore kobiety.
Co niezwykłe pod wpływem świadectwa jej niezłomnej wiary, kilku oprawców z NKWD nawróciło się. Dlatego w celu prowadzenia krwawych przesłuchań kierowano do niej najbardziej zaangażowanych ideologicznie funkcjonariuszy. Jednak i oni się nawracali. Jeden z nich przyszedł do celi siostry Wandy, upadł przed nią na kolana i prosił ją o wybaczenie. Za to wyrzucono go z partii i NKWD. Na fali odwilży po śmierci Stalina, w roku 1956, sowiecki sąd uznał, że siostrę Wandę Boniszewską skazano bezprawnie i kazał ją wypuścić z więzienia na Uralu.
Siostra Wanda Boniszewska przez całe życie, prosiła Jezusa, by mogła przejmować męki związane z chorobami innych osób. Chrystus wysłuchiwał próśb, udzielając jej łaski znoszenia tych cierpień. Gdy ojcu Wandy Boniszewskiej dokuczały czyraki na głowie i szyi, tak, że nie mógł z bólu pracować, córka Wanda przejęła je na siebie. Raz niespodziewanie zapadła na guza mózgu, wyjątkowo złośliwego oponiaka, który po pewnym czasie „wyparował”. Uległa również wypadkowi doznając złamania szyjki biodrowej. Świadkowie tych zdarzeń twierdzili, że te cierpienie siostra Wanda przeżywała za kogoś. Ona sama nigdy się do tego nie przyznawała i nie uskarżała. Do ostatnich dni żyła życiem ukrytym. O jej stygmatach i niezwykłych charyzmatach wiedziały tylko osoby z jej najbliższego otoczenia.
Swoje cierpienia ofiarowywała głównie za kapłanów, którzy zeszli na złą drogę. Zbawiciel prosił ją o zadośćuczynienia za kapłanów, powołanych do szczególnej służby, a niejednokrotnie dającym zgorszenie innym. Istniej udokumentowany przypadek, kiedy siostra Wanda przyjęła na siebie cierpienie kapłana, który będąc wywieziony na Sybir, był kuszony przez diabła, żeby się powiesić. Świadkiem tego zdarzenia był spowiednik siostry Wandy ksiądz Czesław Barwicki. „Podczas modlitwy za tego księdza, siostra Wanda zaczęła się dusić. Pojawiły się odciski sznura na jej szyi. Zacząłem nad nią odmawiać egzorcyzmy. Siostra Wanda zaczęła normalnie oddychać” – pisał w swoich wspomnieniach ks. Barwicki. Inny kapłan ks. Jan Pryszmont, autor książki biograficznej o Wandzie Boniszewskiej, powiedział o tym przypadku: – To wyraźny przykład walki szatana o duszę kapłana, za którego modliła się siostra. Ten kapłan został ocalony – mówi ks. Pryszmont, którego katechetką podczas nauki szkolnej w Wilnie była właśnie siostra Wanda Boniszewska.
Siostra Wanda Boniszewska żywiła szczególną cześć dla Matki Bożej „W chwilach (…) ciemności w duszy albo trwogi Matka Boża była (…) moją radością, świecą, Gwiazdą, Pośredniczką, Adwokatem …Matka Boża mocno bolała nad obojętnością, słabą wiarą i brakiem miłości”. – pisze w swoim Dzienniku Duszy Sługa Boża Wanda Boniszewska. Matka Boża najwyraźniej jej błogosławiła. Dość powiedzieć, że dokładnie w dzień święta Niepokalanego Serca Maryi siostra Wanda został uwolniona z sowieckiego więzienia.
W roku 1956 siostra Wanda, jako repatriantka, przyjechała do Polski. Najpierw zamieszkała w domu zakonnym w Chylicach. Później posługiwała m.in. w ośrodkach zakonnych w Białymstoku i Częstochowie. Zmarła w roku 2003 w domu zakonnym Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Konstancinie Jeziornie. Została pochowana na cmentarzu w Skolimowie. Jej proces beatyfikacyjny ruszył w roku 2020.
Spowiednicy siostry Wandy Boniszewskiej oraz jej zakonne współsiostry, złożyły świadectwo o niezwykłych charyzmatach, którymi Bóg siostrę Wandę obdarzył. Podobnie jak św. ociec Pio, umiała czytać w ludzkich sercach. Miała także prorocze wizje, z których wiele do tej pory, sprawdziło się. Kilka dni wcześniej przed aresztowaniem przez Sowietów, mówiła siostrom, ze szczegółami, że do tego dojdzie i jak to się stanie. Było dokładnie tak, jak powiedziała. Bardzo tajemniczym objawieniem, którego doznała, była wizja III wojny światowej. Wyznała, że jeżeli narody się nie nawrócą, dojdzie do niej. Według tego przesłania wojna miała by mieć swój główny teatr na „dalekim Wschodzie”, gdzieś w rejonie Chin.
Adam Białous/PCh24.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Ta ofiara wyrwała z sideł demona wielu kapłanów! Jaką misję Pan Jezus powierzył Wandzie Boniszewskiej?
(fot. Pixabay)
*****
Wanda Boniszewska, polska zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów i stygmatyczka, obdarzona została specjalną łaską uczestniczenia w Męce Chrystusa. Widzisz Moje konanie, to grzechy całego świata, a ty tylko czujesz malutką cząsteczkę: biskupów, kapłanów, zakonników i zakonnic […] – mówił Jezus do mistyczki. Ona całe swe cierpienie ofiarowała za kapłanów i osoby konsekrowane, wiedziała bowiem, że szczególnie osoby duchowne w najbliższych latach będą poddawane ciężkiej próbie. Przeczytaj fragment z książki „Ukryta w Ranie Serca Jezusa” ks. Jerzego Jastrzębskiego.
Ach, Boże, piekło jest
Przez wiele lat w sercu siostry Wandy dojrzewała świadomość jej szczególnej misji w Kościele,
jaką była modlitwa i pokuta w intencji oziębłych kapłanów i osób konsekrowanych. Z czasem jej duchowej opiece powierzani byli kapłani, którzy przeżywali nadzwyczaj ciężkie pokusy, łącznie z myślami samobójczymi. W tej walce na śmierć i życie nasza stygmatyczka mogła się niejednokrotnie przekonać, że bez względu na siłę szatańskich ataków Bóg zawsze znajdzie sposób na ocalenie człowieka przed wiecznym potępieniem.
Wspaniałym tego przykładem jest opowieść o kapłanie, którego sekundy dzieliły od samobójstwa, lecz wytrwałe orędownictwo siostry Wandy ocaliło tego biednego wybrańca Boga. Nasza mistyczka, modląc się w intencji tego kapłana, otrzymała wsparcie wspólnoty sióstr z Pryciun i prawdopodobnie ojca Antoniego Ząbka SI, który wszedłszy wtedy razem z siostrami do pokoju Wandy, zauważył jakąś wielką duchową walkę z kimś, kto – jak się wydawało – chciał udusić stygmatyczkę. Kiedy kapłan przywołał łacińską formułę egzorcyzmu, dziwne zachowania Wandy zaczęły się wyciszać, nadal jednak rzucała się kompulsywnie, jakby chciała coś z siebie zerwać. W końcu zsunięto z niej kołdrę i okazało się, że siostra była oplątana pięciometrowym lnianym sznurem. Chciała go rozluźnić, gdyż zaciskał się na jej szyi. Wszyscy byli zaskoczeni, gdyż nigdy wcześniej w domu sióstr nie widziano takiego sznura i ten rodzaj powrozu nie był w ogóle znany w tej okolicy.
Zdjęto go z Wandy i schowano w, zdawało się, bezpiecznym i zamkniętym miejscu, jednak po pewnym czasie powróz zniknął – nie wiadomo, co się z nim stało. Wiadomo natomiast, że o tym wydarzeniu nasza mistyczka zachowała następujące wspomnienie: Jezus na krzyżu. Mało mam ufności. Iść nie mogę, ostry ból w prawej nodze, w głowie utkwiło trzynaście kolców. Rzucają się na mnie, zabierają krzyż. Jeden kapłan myśli o samobójstwie. O Jezu, proszę o światło, o przebaczenie i siłę nad złymi duchami. Łączę się z jego duszą i upominam. Zaklinam go na Boga Żywego, aby się opamiętał. Nic nie pomaga, więcej chce się zastanawiać. Większa siła mocy złych ujada się na niego. Pokazuję mu krzyż, dowodzę, że istnieje piekło, pokazuję mu Niepokalaną, Anioła Stróża. Chwilami myślał zawrócić z drogi, ale całe piekło już uwzięło się na mnie. Widzę całe fale pieniącego się morza. Nawały rzucają się na niego i na mnie, ale uczyniony krzyż z wyrazami Exorcizo te immunde spirytus – odrzucają nas, jeszcze nie zatracając. Anioł Stróż naszego księdza czyni znak Przenajświętszej Trójcy nad kapłanem X. Rzucał się z czwartego piętra, aby się zabić. Wyjrzał przez okno, a tam rozbawione dzieci jedno na drugie krzyczy: „grzech śmiertelny, do piekła pójdziesz”. Ach, Boże, piekło jest!
Misja ratowania dusz kapłanów
Wytrwała walka siostry Wandy o duszę tego kapłana przyniosła oczekiwany skutek. Cena za to zwycięstwo była bardzo duża, ale nasza mistyczka była gotowa ponieść wszelkie koszty, aby uratować choćby jednego kapłana – rozumiała bowiem, że tego pragnie od niej Jezus. Rozumiała, że taka droga podążania za Jezusem nasyci jej duszę, bo przybliża ją do Najukochańszego. Tym samym, choć raz po raz doświadczała ogromnej nawałnicy cierpień, to jednocześnie czuła, że idzie właściwą drogą – że jest w sercu swojej misji otrzymanej od Boga. Łaska Chrystusowego błogosławieństwa dla głodnych i spragnionych sprawiedliwości uszczęśliwiała ją i ocalała chwiejnych kapłanów oraz osoby konsekrowane:
Zrozumiałam – zanotowała – że byłam doświadczaną. Zrozumiałam, że dusze kapłanów w liczbie przeszło pięćdziesięciu wyrwałam z rąk szatańskich i teraz niebo się cieszy, a piekło się wścieka na mnie i teraz grożą mi uduszeniem. Chwilę jeszcze pokłóciłam się z szatanem, a później zlękłam się ogromnej ilości, która opuściła dusze kapłanów i rzuciła się na mnie. O Boże, Ty tylko widziałeś, jak ciężko było. Czułam zupełnie świadomie, jak mnie duszono wprost za gardło, oddychać nie mogłam, ale w duszy rozumiałam, że to też z woli Bożej. W miarę upływu czasu tajemnicze ekstazy nasilały się, a w 1943 roku pojawiały się każdego dnia. Były to już nie tylko krwawienia, ale towarzyszące im odrętwienie ciała, przyśpieszony puls, nieco podwyższona temperatura i kompulsywne drgawki. Widoczna była także rana na prawym boku, krwawe pręgi na dwóch rękach, trzynaście niewielkich ran na głowie.
Cała jestem Twoja Jezu!
Pomimo upływu czasu siostra Wanda nie ustawała w gorliwej modlitwie i pokucie za kapłanów i osoby konsekrowane i konsekwentnie realizowała swą misję. Być może patrząc z bliska na życie i posługę kapłanów i osób zakonnych, widziała ich oziębłość i chwiejność, które tak bardzo bolą Jezusa. Jednocześnie sama starała się zachować czujność, dlatego zanotowała:
O Jezu mój Najukochańszy – wiem i żywo przeżywam Twoją Mękę w czasie Twojej modlitwy w Ogrójcu: trwoga, smutek, cały przerażający widok dusz kapłańskich i zakonnych, mojego Zgromadzenia, a chyba równa się z całą ludzką złością i obojętnością – ludzi żyjących w obojętnościach, w letniej wierze, a najbardziej cierpi nad Kapłanami, nad duszami wybranymi do wyjątkowych współczucia razem z Nim i ze swoją Przeczystą Matką. Dalej już napisać – czy przelać nie umiem – Jezu, Ty wiesz najlepiej, jaką jestem ja, Twoja Konwalia. Najukochańszy, błagam Cię, naucz mnie modlić się za nich wszystkich, żeby Ci było chociaż trochę lżej… mieszkać z nami w Tabernakulach na całej ziemi i w duszach przez Ciebie wybranych. Jeszcze błagam Ciebie, nie zostawiaj mnie samej, bo trudno mi często poznawać działania chytrego ducha, który czyha na porwania mojej duszy.
Jej modlitwa i ofiara wynagradzająca okazała się bardzo skuteczna, a bezsilność diabła tylko wzmagała jego agresję – okazało się bowiem, że słabość i chorowitość Wandy dały jej niewiarygodną siłę do wygrania mistycznej bitwy pomiędzy dobrem a złem, o czym wymownie świadczą te słowa: „Zgodziłam się na wszystko. Noc z soboty na niedzielę przebyłam niby w piekle. Dusze kapłanów widziałam w strasznej walce z grzechami, swoimi namiętnościami i z chwilowymi poddaniami się pod władzę szatanów. Stanęłam do walki między niebem a piekłem”. Diabeł na różne sposoby próbował ją przechytrzyć i dlatego ukazywał się jej w rozmaitych postaciach: przypominał Jezusa, przystojnego mężczyznę, psa, lamę czy też pięknych aniołów. Siostra Wanda jednak dzielnie odpierała wszystkie te ataki, powtarzając sobie, że cała należy do Jezusa i że mimo podszeptów złego ducha nie zrezygnuje z posłuszeństwa przełożonym, korzystania ze spowiedzi i Komunii Świętej. Nie dała się także przerazić ani ogromem własnych grzechów, ani nawałnicą dręczących myśli, ani rzucaniem się na nią zastępów piekielnych, ani dręczeniom w postaci silnych ucisków, uderzania łokciami w bolące boki i nabrzmiałe wrzody czy kopania. Choć miała trudności z oddychaniem z powodu ucisku w klatce piersiowej i była bita po głowie, a nawet obrzucana smrodliwą śliną po twarzy, zwłaszcza w oczy, nie poddała się. Czuła, że w tej walce nie jest sama, że Bóg wspomaga ją, posyłając z odsieczą z nieba Maryję, Michała Archanioła i innych aniołów i świętych.
PCh24.pl(fragment pochodzi z książki „Ukryta w Ranie Serca Jezusa” ks. Jerzego Jastrzębskiego, wydanej nakładem wydawnictwa Esprit)
______________________________________________________________________________________________________________
Uklęknęła pod krzyżem i zakochała się w Jezusie. Żydówka, która została benedyktynką
– Pan Jezus mnie oczarował. Znalazłam w Nim wszystko – mówiła s. Paula Janina Maria Malczewska.
MARCIN JAKIMOWICZ
„Żydówka!” – krzyczeli i obrzucili przerażoną dziewczynkę śniegiem. Pomyślała: „Jeśli uklęknę pod krzyżem, zostawią mnie w spokoju”. – I wtedy coś się stało – opowiadała mi po latach jako benedyktynka. – Zakochałam się – dodała. To jedno z najbardziej niezwykłych nawróceń, o jakich słyszałem.
Odwiedziłem ją 15 lat temu w klasztorze na Górze Oliwnej. Na stole wylądowały słodkie winogrona i pyszny sok. Pastelowy głos Pauli Janiny Marii Malczewskiej tonął w potoku słów muezina z pobliskiego minaretu. Benedyktynka z ulgą odetchnęła, gdy umilkł megafon.
Oto jej opowieść…
Cudem uciekłam
„Urodziłam się jako Rachela w wiosce Troszyn nieopodal Ostrołęki 15 października 1929 roku w rodzinie żydowskiej. Mój tatuś, Simche, był bardzo dobrym i uczciwym kupcem. Gdy miałam trzy latka, umarła moja mama, a tata ponownie się ożenił. Nowa mamusia była dla mnie tak dobra, że nigdy nie nazwałam jej macochą. W 1939 roku urodził się mój braciszek Icchak. W 1941 roku zginął tatuś. Ja trafiłam do łomżyńskiego getta, ale cudem dwukrotnie udało mi się uciec. Za pierwszym razem pomogli mi Polacy. Pięć osób przebiegło przez bramę, mnie – szóstą – złapali gestapowcy. Miałam trzynaście lat. Kazali mi odwrócić się do ściany. Byłam pewna, że mnie rozstrzelają, ale zabrali mnie na gestapo. Tego dnia złapali w Łomży kilku innych Żydów, m.in. doktora uciekającego do żony, która była Polką. Spędziłam na gestapo całą noc. Słyszałam krzyki, płacz dzieci, odgłosy bicia. Nad ranem kazali mi wyjść. Znów byłam przekonana, że prowadzą nas na rozstrzelanie, ale trafiłam z powrotem do getta. Trzynaście lat to już nie dziecko… Miałam swój rozum. Gdy Niemcy mnie bili, pytając, dokąd uciekałam, kłamałam: »Jestem sierotą. Babcia kazała mi biec, gdzie oczy poniosą«. Za nic nie chciałam zdradzić kryjówki mojej rodziny, bo wiedziałam, że zniszczą nasz dom. W nocy 1 listopada 1942 roku, gdy getto było likwidowane, udało nam się schronić w kryjówce. Słyszeliśmy płacz dzieci, przerażające krzyki. Aż dwie noce leżeliśmy w tej kryjówce jak zabici. W końcu jeden z Polaków powiedział: »Możecie już wyjść«. Uciekłyśmy do lasu.
O Jezu!
Niemcy zorganizowali łapankę, ale ponieważ sami nigdy nie wchodzili do lasu, wysłali tam Polaków. Jeśli Polacy byli dobrzy, to nas »nie zauważali«. Za złapanie Żyda dostawali 3 kilogramy cukru. To był prawdziwy rarytas, majątek! Ci, którzy przeczesywali mój las, byli dobrzy. »Nie zauważyli« mnie pod krzaczkiem.
Wyszłam z lasu, ale mojej mamusi i braciszka już nie było. Pewnie biedna pomyślała: »Złapali moją Rachelę, nie mam po co się ukrywać«. Nie wiem, co się z nimi stało. Czy zginęli przeze mnie? To mój ogromny krzyż.
W południe 6 stycznia 1943 roku szłam z koleżanką przez wieś. Byłam w spodniach, a wówczas dziewczynki nie chodziły jeszcze w spodniach, miałam warkocze. »Żydówki!« – zaczęli krzyczeć za nami chłopcy. Rzucali w nas zmarzniętym śniegiem. Byłyśmy przerażone. Tą drogą często przejeżdżali Niemcy. Na rozstaju stał duży krzyż. W mojej głowie zrodził się szalony pomysł: »Jeśli uklęknę pod krzyżem, to oni pomyślą, że jestem Polką, i zostawią mnie w spokoju«. Po raz pierwszy w życiu krzyknęłam: »O Jezu!«. Chłopcy zrozumieli, że pomylili się, i odeszli. Ukrywałam się przez długi czas w kopcu po ziemniakach.
Tam pod krzyżem coś się stało. Wołałam: »Panie, Boże moich ojców, Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba, ja nie chcę Cię zdradzić, ale powiedz mi, kim jest ten Jezus? Ten ukrzyżowany człowiek, prześladowany, cierpiący«. Czułam, że jest mi bardzo bliski, nieustannie o Nim myślałam. Zakochałam się w Nim. Czym jest ta miłość? A był pan kiedyś zakochany? Tak? To to samo.
Albo zakon, albo śmierć
Modliłam się: »Jezu, jeśli mnie chcesz, pójdę do klasztoru«. Zawarłam z Nim umowę: wyjdę i przestanę się ukrywać, ale On zadba o moje bezpieczeństwo. Zdobyłam się na szaleństwo. Wyszłam z kryjówki. Właściwie nie chciałam zostać chrześcijanką. Chrześcijan poznałam z najgorszej strony…
Pan Jezus mnie oczarował. Znalazłam w Nim wszystko. Już wówczas powiedziałam: »Stanę się ofiarą dla Izraela«. Wiedziałam jedno: albo klasztor, albo śmierć. Ale śmierć nie przychodziła. A pragnienie klasztoru było tak silne, że wybrałam się pieszo w drogę do Łomży, 72 kilometry. Siostry nie bardzo wiedziały, co ze mną zrobić. Wcale nie przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Jedna z nich była antysemitką i nie wyobrażała sobie życia z Żydówką. Na szczęście ich kierownik duchowy powiedział, że mają mnie przyjąć na rok. Co ciekawe, tak się z tą siostrą zżyłyśmy, że gdy przyjechała moja rodzina, by mnie odebrać z klasztoru, jako pierwsza powiedziała, że mnie nie odda. (śmiech). Bo moja rodzina nie pogodziła się z moją decyzją.
Szarpanina
Po wojnie w Wielki Wtorek 1945 roku przyjęłam chrzest (wybrałam imiona Maria Janina), w Wielką Środę wyspowiadałam się, a w Wielki Czwartek przystąpiłam do Komunii. Chrzest z obawy przez narodowcami odbył się przy zamkniętych drzwiach. Takie czasy. W październiku wstąpiłam do opactwa pw. Przenajświętszej Trójcy w Łomży. Przyjęłam imię Paula.
Ciocia, wujek wciąż mnie szukali. W 1947 roku znaleźli mnie i chcieli wyciągnąć z klasztoru. Pisali nawet do biskupa. Oszukiwali mnie, że mój tata żyje… Oni biedni nie rozumieli, czym jest powołanie, i myśleli, że zostałam za klauzurą w dowód wdzięczności”.
Zrozumieć kontekst
Podobny los spotkał dominikankę s. Rozarianę – córkę rabbiego Michała Marguliesa. Najbliżsi nie pogodzili się z jej wyborem do końca, a matka, która znalazła córkę u dominikanek, wołała: „Byłaś ozdobą domu, moim szczęściem, a jesteś teraz z dala ode mnie!”. Trzykrotnie mdlała na furcie.
Trzeba zrozumieć kontekst. Pokolenie Żydów, któremu cudem udało się uciec z pożogi Holokaustu, zapamiętało pruską dewizę wypisaną na sprzączkach pasów hitlerowców: „Gott mit uns”. Z tym kojarzyli chrześcijaństwo. Doświadczyłem tego przed rokiem w Tykocinie, gdy na brukowanych uliczkach spotkałem wycieczkę z Izraela. Spoglądali na mnie z nieufnością. Dopiero po chwili zorientowałem się, że na koszulce noszę napis po hebrajsku „Jeshua”. Jak różnie reagowaliśmy na Imię ponad wszelkie imię! Oni przyjechali tu, by opłakiwać tych, którzy przed Holokaustem stanowili niemal połowę mieszkańców miasta. Rozstrzelano ich w lesie w Łopuchowie w sierpniu 1941 roku.
A mała Rachela dorastała niedaleko Jedwabnego (tu zginęła część jej rodziny) czy Szczuczyna, który pamięta krwawy pogrom urządzony Żydom przez chłopów podburzonych przez działaczy Stronnictwa Narodowego. Co ciekawe, sama benedyktynka nigdy nie karmiła się opowieściami o polskim antysemityzmie i nie pozwalała sobie na rozdrapywanie ran. „Kochać jest trudniej, niż nienawidzić” – ucinała temat.
Morze łez
Profesję złożyła 8 września 1949 roku. Za klauzurą zadeklarowała: „Chcę być ofiarą za naród Izraela”. Jak biblijna Estera, jak karmelitanka Edyta Stein. Stała w wyłomie muru, w miejscu proroczego objawienia Boga.
W 1976 roku przeniosła się z Łomży do klasztoru na jerozolimskiej Górze Oliwnej. To była trudna podróż. Z Kurpi do Ziemi Świętej ruszyła przez Rzym i Stany Zjednoczone. Spotkała członków rodziny. Wylali morze łez. „Napisałam do jerozolimskiej przełożonej, że nie znam za bardzo francuskiego, ale przecież jak się w klasztorze milczy, to chyba jest lepiej” – śmiała się. „Siostry przyjęły mnie z radością”.
„Radość” jest słowem kluczem. Dewiza siostry Pauli? „Módl się i się uśmiechaj”. – Do końca życia pamiętała o imieninach każdej z nas, nawet tych, których już nie znała – opowiadały siostry. – Pisała nam: „Do zobaczenia w niebie”. Aż do samego końca opiekowała się gośćmi. Współczująca dla wszystkich, serdeczna i otwarta na każdego. Szyła siostrom buty, była mistrzynią nowicjatu. – W Łomży czułam się bardziej Polką, tu Żydówką – opowiadała mi w Jerozolimie. – Najpierw chciałam nawrócić całego Izraela, a teraz modlę się razem z Izraelem. Taka zmiana.
Gdy dopytywałem o wspomnianą dewizę życiową, powiedziała: – Chcę być Jego uśmiechem. I dodała: – Wie pan, dziś, po 50 latach spędzonych w klasztorze, wiem jedno: nie umiem się modlić. Bogu zależy na tym, bym była szczera. To dla Niego najważniejsze. Modliłam się na przykład wtedy, gdy cierpiałam. Ooo tak, wówczas nie miałam już siły udawać, a moje wołanie było szczere. Wiem, że jedyny sposób na modlitwę to… modlitwa.
Nic dziwnego, że siostry widziały ją często (nawet bardzo schorowaną) na nocnych adoracjach.
Jestem po to, by uwielbiać
Nikt, widząc jej promienną twarz, nie domyśliłby się, jak porażającą tajemnicę skrywa ta mniszka. Nie dawała tego po sobie poznać. Błysk w oczach, uśmiech, gościnność i usługiwanie tym, którzy pukali do drzwiczek z niebieskim napisem „Benedictines”. Katolikom, muzułmanom i żydom. – Moje krzyże? Zerwanie z rodziną, myśl, że być może byłam przyczyną śmierci mamusi i braciszka, zerwanie z ojczyzną, z klasztorem w Łomży. Bardzo to trudne. Ale zaczytywałam się w Małej Teresce i już na początku powiedziałam: „Panie Boże, niech będzie najciężej, ale krótko!”. Żyję jednak do dziś. Nieraz już mówiłam Panu Jezusowi, że mnie oszukał. (śmiech)
Doczekała się. Zmarła 12 sty-cznia 2019 r. w wieku 89 lat.
– Ludzie mówią, że nie ma Boga, a On jest! Jesteśmy cali objęci Jego opieką i miłością – opowiadała. – Palec Boży jest wszędzie. I w radościach, i w cierpieniach. W każdej chwili naszego życia. On pisze prosto po krzywych liniach – jestem tego dowodem. Czytamy o proroku Danielu: „Miał on w górnym pokoju okna skierowane ku Jerozolimie. Trzy razy dziennie padał na kolana, modląc się i uwielbiając Boga”. Ja czuję się takim Danielem w habicie. Jestem po to, by uwielbiać.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Żyd, który napisał o Jezusie?
Książka „Nazarejczyk” Eugenia Zollego, naczelnego rabina Rzymu, której włoskie wydanie ujrzało światło dzienne w 1938 r., na polskim rynku wydawniczym jest już kilka lat. Dalej jednak jest to publikacja niezbyt znana.
***
Kim jest autor tej niezwykłej publikacji? Eugenio Zolli (dawniej Izrael Zoller, ur. w 1881 r. w Brodach nieopodal Lwowa) to wybitny żydowski profesor i egzegeta, znawca Biblii. Studiował nie tylko biblistykę w szkole rabinackiej, ale również filozofię i psychologię we Lwowie, Wiedniu i Florencji. Był naczelnym rabinem Triestu, a potem Rzymu. Wykładał literaturę hebrajską w Padwie. W końcu nawrócił się na chrześcijaństwo.
Eugenio Zolli to człowiek jedyny w swoim rodzaju. Wspólnie z Piusem XII ratował społeczność żydowską przed Holocaustem – źródła przypisują papieżowi uratowanie ok. 850 tys. Żydów.
Zolli, jeszcze jako rabin, udowadniał, że Jezus Chrystus jest oczekiwanym przez synów Abrahama i zapowiadanym w Biblii hebrajskiej Mesjaszem. Szczegółowo dokumentuje to przekonanie właśnie w „Nazarejczyku”. Książka ta w Polsce jest praktycznie nieznana. A warto do niej zajrzeć, by zapoznać się z argumentacją człowieka, który po zbadaniu źródłowych tekstów dochodzi do bezdyskusyjnego wniosku, że to właśnie w osobie Jezusa z Nazaretu wypełniają się starotestamentowe proroctwa Izraela.
Książka „Nazarejczyk” ma 344 strony i składa się z 17 rozdziałów opatrzonych wstępem i bibliografią. Z pewnością nie należy do lektur łatwych. Niemniej jednak warto po nią sięgnąć, ponieważ czytelnik będzie miał niepowtarzalną okazję poznania bogactwa przesłania biblijnego, wręcz zanurzenia się w nim. Autor tej pozycji w niezwykle mozolny, szczegółowy, a zarazem merytoryczny sposób odkrywa bowiem przed czytającym świat Pisma Świętego – zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Jednoznacznie wskazuje na osobę Syna Bożego jako oczekiwanego Mesjasza. Wydaje się, że na szczególną uwagę zasługuje rozdział 11 – „Pascha w literaturze staro- i nowotestamentowej”.
Warto też zwrócić uwagę na tłumacza. Jest nim ks. prof. Artur Jerzy Katolo, m.in. znawca języka włoskiego, profesor Pontificia Facoltà Teologica dell’Italia Meridionale – ISSR i ITCS w Rende (prov. Cosenza) oraz kierownik katedry filozofii i teologii moralnej.
„Nazarejczyk” został wydany dzięki współpracy Fundacji Instytut Globalizacji z włoskim wydawnictwem Edizioni San Paolo.
Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
Niezwykłe ocalenie Białegostoku od zagłady. Bóg za sprawą ks. Michała Sopoćki okazał Miłosierdzie
***
Mieszkańcy Białegostoku biorą udział w uroczystościach dziękczynnych za ocalenie swojego miasta przed zagładą, która w marcu 1989 roku zawisła nad nim, wskutek wykolejenia się cystern z trującym chlorem. Białostoczanie wierzą, że od straszliwej śmierci w toksycznej chmurze chloru, tysiące z nich zostało wybawionych przez Boga, dzięki wstawiennictwu ks. Michała Sopoćki. Ten niestrudzony orędownik Bożego Miłosierdzia mieszkał w Białymstoku, zaledwie kilkaset metrów od miejsca katastrofy.
Cały dramat rozegrał się niespełna dwie godziny po północy 9 marca 1989 r. Pociąg towarowy relacji ZSRR – NRD ruszył właśnie ze stacji Białystok Fabryczny. W skład tego pociągu wchodziło m.in. 12 cystern z ciekłym chlorem o stężeniu 99,9 procent. Następną stacją miał być Białystok Centralny. Pociąg jednak nie dotarł do niej, gdyż wskutek pęknięcia szyny toru kolejowego cztery cysterny (każdą wypełniało 43 do 52 ton ciekłego chloru) wykoleiły się i stoczyły z nasypu.
– To był straszny widok. Tory porozrywane, wózki spod cystern wywrócone do góry kołami, połamane podkłady, cysterny wryte w ziemię. Nie wiem dlaczego się nie rozszczelniły ? – wspominał Jan Malec, fotoreporter który był na miejscu katastrofy.
Nad śpiącym miastem zawisło przerażające widmo zagłady. Według analiz biegłych, gdyby choćby jedna z wykolejonych cystern uległa rozszczelnieniu, morderczy obłok chloru zakryłby pas o szerokości 3-4 km i 50 km długości. Przy wietrze, który wiał tej nocy w kierunku miasta, zginęłoby prawdopodobnie 80 proc. mieszkańców Białegostoku.
Dokładnie o 15.00., w godzinę Miłosierdzia Bożego, strażacy postawili na tory pierwszą z wykolejonych cystern, ostatnią – niemal dobę po wypadku. Chlor nie wydostał się z przewróconych cystern.
Białostoczanie wierzą, że ten cud dokonał się dzięki wstawiennictwu ks. Sopoćki. W miejscu katastrofy postawili granitowy krzyż z tablicą, na której jest wyryte dziękczynienie Bogu za ocalenie i ks. Michałowi Sopoćko za jego skuteczne wstawiennictwo. Co ciekawe, ks. Sopoćko przez ostatnie lata życia mieszkał u sióstr zakonnych, zaledwie kilkaset metrów od miejsca katastrofy. A w miejscu gdzie ona się wydarzyła lubił siadać i modlić się na Różańcu.
Adam Białous/PCh24.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Oficjał sądu biskupiego: żyjąc po rozwodzie w nowym związku popełnia się cudzołóstwo i nie można przystąpić do Komunii św.
Osoby po rozwodzie żyjące w nowym związku, żyją w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa, czyli grzechu ciężkiego. Oznacza to, że dopóki trwają w grzechu nie mogą przystąpić do Komunii św. – powiedział PAP kanonista ks. prof. Jan Krajczyński, oficjał sądu biskupiego w Płocku.
***
Radio Watykańskie podało, że biskup diecezji pilzneńskiej w Czechach Tomáš Holub zapowiedział, że osoby rozwiedzione, które “żyją w nowym związku po rozeznaniu będą mogły dostąpić +trwałego aktu miłosierdzia+, co umożliwi im ponowne przystępowanie do sakramentów+”.
W rozmowie z PAP oficjał sądu biskupiego w Płocku kanonista ks. prof. Jan Krajczyński z UKSW podkreśla, że “w prawie kanonicznym nie ma wyrażenia +trwały akt miłosierdzia+, nie zna go również teologia”. Zaznaczył, że osoba, która chce przyjąć Chrystusa w sakramentalnej Komunii świętej “powinna być wolna od grzechu ciężkiego”.
Podkreśla, że “zawarcie nowego związku (po rozwodzie – PAP) powiększa jeszcze bardziej ciężar rozbicia małżeństwa; stawia bowiem małżonka, który żyje w takim nowym związku, w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa. Tym samym, mamy w tym przypadku niejako podwójne źródło stanu grzechu ciężkiego” – wyjaśnił oficjał sądu biskupiego. Dodał, że “narodziny potomstwa w takim związku nie pomniejszają ciężaru grzechu stron”.
Zaznaczył, że osoby takie “mogą otrzymać absolucję grzechów, tylko w jednym przypadku – jeśli żałują, że podeptały prawo Boże dotyczące małżeństwa i zobowiązują się żyć w całkowitej wstrzemięźliwości, tj. nie korzystać z praw, jakie przysługują wyłącznie małżonkom”.
PAP: Radio Watykańskie podało, że biskup diecezji pilzneńskiej w Czechach Tomáš Holub zapowiedział, że osoby rozwiedzione, które “żyją w nowym związku po rozeznaniu będą mogły dostąpić +trwałego aktu miłosierdzia+, co umożliwi im ponowne przystępowanie do sakramentów+”. Czym jest “trwały akt miłosierdzia” i kto może z niego skorzystać?
Ks. Jan Krajczyński prof. UKSW: W prawie kanonicznym nie ma wyrażenia +trwały akt miłosierdzia+, nie zna go również teologia. Papież Franciszek w adhortacji apostolskiej Amoris laetitia też nie mówi o żadnym trwałym akcie miłosierdzia. Owszem – co jest jak najbardziej słuszne i pożądane w perspektywie zbawienia – traktuje on o trwałym towarzyszeniu duszpasterskim tym, którzy zawarli małżeństwo. Niewątpliwie dotyczy to również tych osób, których małżeństwo z jakichś powodów się rozpadło. Ci ludzie, jako że znajdują się w trudnej sytuacji, tym bardziej mają prawo do duchowego wsparcia i wszelkiej możliwej pomocy. Jeśli jednak chodzi o “trwały akt miłosierdzia”, może go udzielić jedynie Pan Bóg.
PAP: Czy osoby rozwiedzione, które żyją w nowym związku – żyją w grzechu ciężkim, czy raczej jest to tylko nieuporządkowanie wewnętrzne? Co w przypadku, jeśli w drugim związku są już małe dzieci? Pojawia się zarzut, że skoro kapłana można przenieść do stanu świeckiego i może on wychowywać swoje dziecko, to takie samo prawo należy się osobom świeckim.
Ks. J. K.: Jakkolwiek sam rozwód cywilny ma charakter niemoralny i jest grzechem ciężkim, ponieważ przez rozwód rozwiązuje się to, co Bóg złączył, nie można wszystkich rozwodów oceniać tak samo w kategoriach moralnych. Jeśli bowiem rozwód cywilny pozostaje jedynym możliwym sposobem zabezpieczenia pewnych słusznych praw, np. opieki nad dziećmi lub obrony majątku, może być tolerowany i nie stanowi przewinienia moralnego.
Zawarcie nowego związku powiększa jeszcze bardziej ciężar rozbicia; stawia bowiem małżonka, który żyje w takim nowym związku, w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa. Tym samym, mamy w tym przypadku niejako podwójne źródło stanu grzechu ciężkiego; pierwszym jest rozbicie małżeństwa, drugim usiłowanie zawarcia nowego związku i trwanie w publicznym grzechu przeciwko czystości. Ta ostatnia okoliczność, tj. publiczne cudzołóstwo i zgorszenie, zachodzi nawet wtedy, gdy osoby związane tym cywilnym węzłem żyją w tzw. białym małżeństwie, tj. nie obcują ze sobą fizycznie.
Narodziny potomstwa w takim związku nie pomniejszają ciężaru grzechu stron. Oczywiście takie dzieci nie mogą być w żaden sposób piętnowane za winę rodziców.
Jeśli chodzi o księży przenoszonych do stanu świeckiego, należy pamiętać, że uchyla się w tym przypadku prawo ludzkie o celibacie duchownych. W przypadku małżeństwa zaś mamy do czynienia z zobowiązaniem wynikającym z prawa Bożego, od którego żadna władza, nawet najwyższa, nie może dyspensować.
Prawo o bezżenności duchownych, znane w Kościele łacińskim, nie obowiązuje księży z katolickich Kościołów wschodnich. Normy prawa dotyczące zachowania celibatu pochodzą od człowieka, te, które odnoszą się do trwałości małżeństwa, od samego Boga.
PAP: Czy osoby porzucone żyjące w nowy związku mogą korzystać z sakramentu pokuty i eucharystii? Jeśli tak, to pod jakimi warunkami? Jak to precyzuje prawo kanoniczne i nauka o sakramentach?
Ks. J. K.: Osoby porzucone dopóki żyją w samotności jak najbardziej mogą korzystać z sakramentów Kościoła, o ile posiadają stosowną dyspozycję. Jeśli osoby te wstąpiły w nowy związek, znajdują się w sytuacji, która obiektywnie wykracza przeciw prawu Bożemu, i nie mogą przystępować do Komunii świętej tak długo, jak długo trwa ta sytuacja. Z tego też powodu nie mogą one pełnić pewnych funkcji kościelnych, np. katechizować, sprawować posługi lektora czy nadzwyczajnego szafarza Eucharystii.
Oczywiście osoby te mogą korzystać z sakramentu pokuty, np. w celu umocnienia się na duchu i rozwiązania jakiejś kwestii moralnej; nie otrzymają jednak w takim przypadku stosownego rozgrzeszenia.
Wspomniane osoby mogą dostąpić pojednania z Bogiem i Kościołem, tj. otrzymać absolucję grzechów, tylko w jednym przypadku. Jest to możliwe, jeśli żałują, że podeptały prawo Boże dotyczące małżeństwa i zobowiązują się żyć w całkowitej wstrzemięźliwości, tj. nie korzystać z praw, jakie przysługują wyłącznie małżonkom. Może to mieć miejsce np. wtedy, gdy osoby te z powodu okoliczności życia zostały niejako przymuszone do związania się węzłem cywilnym. Dotyczy to choćby sytuacji, kiedy wstąpiły w taki związek z powodu zapewnienia koniecznej opieki potomstwu pochodzącemu z małżeństwa.
PAP: Wiele osób powołuje się na dokumenty papieskie jak na prawo np. adhortację apostolską Amoris laetitia. Jaki zatem charakter mają encykliki, adhortacje, dekret? Czy są one tylko pewną wskazówką, zachętą, czy prawem?
Ks. J.K.: Adhortacja to nic innego jak zachęta lub upomnienie o charakterze duszpasterskim, w którym papież przedkłada grupie lub wszystkim wiernym pogłębione stanowisko dotyczące jakiejś aktualnej kwestii z zakresu życia Kościoła.
W encyklice, która jest listem ogólnym adresowanym do biskupów, wiernych i ludzi dobrej woli, biskup rzymski wyjaśnia naukę chrześcijańską, poucza, przedkłada rady, przestrzega przed niebezpiecznymi opiniami i potępia błędy. Oba te typy aktów papieskich, niebędących ustawami, pozwalają wiernym lepiej zrozumieć określone normy prawa kanonicznego. Jeśli postanowienia instrukcji nie dadzą się pogodzić z przepisami ustaw, są pozbawione wszelkiej mocy.
Dekrety, jeśli mają charakter ogólny, tj. dotyczą całego Kościoła, są ustawami powszechnymi i obowiązują wszystkich wiernych, chyba że ustawodawca w poszczególnym przypadku postanowił co innego.
PAP: Na czym polega rozeznanie w kwestii wspomnianych wyżej par, biorąc pod uwagę, że zasadniczo duchowni w Kościele nie podejmują rozeznawania duchowego? Czy subiektywna decyzja spowiednika wystarczy? Historia Kościoła pokazuje, że nie tylko biskupi, ale także byli papieże, którzy głosili herezję?
Ks. J.K.: Rozeznawanie sytuacji osób rozwiedzionych, które żyją w nowym związku, oznacza wnikliwe poznanie ich sytuacji prawnej i duchowej, ukierunkowane na udzielenie im pomocy adekwatnej do wyników tego rozpoznania. W pewnych przypadkach – jak zauważa papież Franciszek – mogłaby to być również pomoc sakramentów, w innych może to być zachęcenie tych osób do wszczęcia procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa, w jeszcze innych efektem tego badania może być wskazanie wiernym sposobów lepszego życia, okupienia grzechów uczynkami sprawiedliwymi, pomnażania dzieł miłości, która zakrywa wiele grzechów itp.
Wspomnianego rozeznania nie można sprowadzić do zwykłej autorefleksji tych osób, czy też pozostawienia penitentom decyzji, co do kształtu i zakresu ich udziału w życiu sakramentalnym Kościoła. Równolegle z rozeznawaniem duszpasterza winno też iść rozeznanie osobiste wiernego znajdującego się w sytuacji nieprawidłowej. Tylko taki bowiem trud gruntownego badania własnego sumienia może doprowadzić taką osobę do nawrócenia i podjęcia działań, które papież określa jako rozwój pośród ograniczeń i jakiś sposób uczestniczenia w życiu wspólnoty.
W całym tym wspólnym wysiłku duszpasterza i wiernego, który znalazł się w sytuacji nieregularnej, jakkolwiek ma dominować logika współczucia i unikania prześladowania lub osądów zbyt surowych czy niecierpliwych, nie można nie brać pod uwagę wymagań Ewangelii. Oznacza to, duszpasterz dokonujący rozeznania ma czynić to na wzór Chrystusa, który spoglądał na ludzi z miłością i zarazem troszczyć się, aby rozwiedzeni żyjący w nowych związkach i osoby trzecie nigdy nie pomyśleli, że w Kościele usiłuje się minimalizować wymagania Ewangelii, popiera podwójną moralność czy uchyla się zasadę nierozerwalności małżeństwa.
PAP: Kiedy słowa biskupa i papieża mają moc bezwzględnie zobowiązującą?
Ks. J.K.: Zadaniem papieża i biskupów jest czuwanie, by lud Boży trwał w prawdzie. Przedmiotem ich szczególnej odpowiedzialności są kwestie z zakresu wiary i obyczajów. Jeśli w tych sprawach papież lub kolegium biskupów, tj. wszyscy biskupi na czele z papieżem, przedstawiają jakąś prawdę w sposób definitywny, uroczysty i wyraźnie zaznaczając, że chodzi o naukę nieomylną, wierni powinni przyjąć taką definicję dogmatyczną jako objawioną przez Boga.
Jeśli wymienione osoby przedstawiają jakąś prawdę z zakresu wiary i obyczajów w sposób ostateczny, takiej nauce należy okazać religijne posłuszeństwo rozumu i woli.
Jeśli chodzi o biskupów, którzy nauczają pojedynczo lub też zebrani razem, np. na synodzie partykularnym lub w ramach konferencji biskupów, nie posiadają nieomylności w nauczaniu. Należy jednak zastrzec, że wspomniani biskupi są w odniesieniu do wiernych powierzonych ich trosce nauczycielami i mistrzami wiary a tym samym wierni obowiązani są okazać ich autentycznemu przepowiadaniu religijne posłuszeństwo.
PAP: Czy pragnienie eucharystii u osób żyjących związkach po rozwodzie wystarczy, aby udzielać im komunii?
Ks. J. K.: Nie, żadną miarą! Samo pragnienie przystąpienia do Komunii św. nie wystarczy do jej udzielenia w żadnym przypadku; dotyczy to tak dorosłych jak dzieci. Osoba, która chce przyjąć Chrystusa Pana w Komunii świętej, sakramentalnej lub duchowej, powinna posiadać odpowiednią dyspozycję. Inaczej, powinna być wolna od grzechu ciężkiego. (PAP)
Magdalena Gronek/Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
Między małżonkami a Bogiem
By zrozumieć istotę sądu kościelnego, który orzeka nieważność małżeństwa, trzeba najpierw uświadomić sobie, że jeśli małżeństwo zaistniało, to znaczy dokonał się sakrament małżeństwa, to nikt z ludzi ani żadna instytucja kościelna, ani nawet papież nie ma takiej władzy, ani takiej możliwości, aby małżeństwo ważnie zawarte unieważnić, czyli jak niektórzy potocznie mówią – dać rozwód kościelny. Sakrament małżeństwa bowiem to związek, zjednoczenie dwojga osób z Bogiem. Dlatego to, co dokonało się między małżonkami a Bogiem nie może być przerwane i w żadnym wypadku nie jest przerwane, nawet jeśli małżonkowie nie są już razem, czy też żyją już w ponownym związku małżeńskim.
Sakrament małżeństwa symbolizując związek Chrystusa z Kościołem odznacza się jednością i nierozerwalnością. Sakrament łączy jednego mężczyznę z jedną kobietą na całe życie. Związek sakramentalny kończy się tylko ze śmiercią jednego ze współmałżonków.
Za Katechizmem Kościoła Katolickiego (1638, 1639, 1640) można zacytować: „Z ważnego małżeństwa powstaje między małżonkami węzeł z natury swej wieczysty i wyłączny. Zgoda, przez którą małżonkowie oddają się sobie i przyjmują wzajemnie, zostaje przypieczętowana przez samego Boga. Z ich przymierza powstaje z woli Bożej instytucja trwała także wobec społeczeństwa. Przymierze małżonków zostaje włączone w przymierze Boga z ludźmi. Prawdziwa miłość małżeńska włącza się w miłość Bożą. Węzeł małżeński został więc ustanowiony przez samego Boga, tak, że zawarte i dopełnione małżeństwo osób ochrzczonych nie może być nigdy rozwiązane. Węzeł wynikający z wolnego, ludzkiego aktu małżonków i z dopełnienia małżeństwa jest odtąd rzeczywistością nieodwołalną i daje początek przymierzu zagwarantowanemu wiernością Boga”.
Dla ważnej przyczyny
Jeśli natomiast sakrament nie zaistniał, nie dokonał się, choć odbył się uroczysty ślub i było huczne wesele, to tylko w takim wypadku (dla ważnej przyczyny) można ubiegać się o orzeczenie nieważności małżeństwa, tzn. o stwierdzenie, że między małżonkami nigdy nie zaistniał sakrament małżeństwa. A kiedy nie dokonał się sakrament, choć odbył się ślub – wtedy zabrakło jednego z warunków zaistnienia sakramentu małżeństwa. Jakie to warunki? Na pierwszym miejscu trzeba wymienić wolną wolę. Być wolnym to znaczy nie być poddanym przymusowi i nie mieć przeszkody ze strony prawa naturalnego i kościelnego. Jeśli byłby jakikolwiek przymus lub bojaźń, małżeństwo było by nieważne. Pierwszy rodzaj przymusu to kiedy ktoś dla racji majątkowych, rodzinnych bądź innych chce konkretnego małżeństwa i w tym celu wywiera presję na młodych. Drugi polega na szantażu ze strony jednego z narzeczonych lub osoby trzeciej. Trzeci rodzaj – kiedy młodzi przed ślubem spodziewają się potomstwa lub mają już potomstwo i to jest dla nich jedyny powód do zawarcia małżeństwa, czy też zawierają małżeństwo pod wpływem presji opinii innych.
Orzeczenie sądu
Następnie trzeba powiedzieć o braku wystarczającego używania rozumu. Małżeństwo było by nieważne gdyby któraś z osób miała poważny brak rozeznania oceniającego istotne prawa i obowiązki małżeńskie, gdyby któraś z osób nie uświadamiała sobie dostatecznie celu małżeństwa i nie byłaby zdolna do jego realizacji. Trzeba też powiedzieć o podstępie, dzięki któremu któraś ze stron chciała by uzyskać zgodę małżeńską. Chodzi o to, czy któraś ze stron nie ukrywa czegoś, co mogłoby w przyszłości zakłócić wspólnotę życia małżeńskiego. I wreszcie jeżeli narzeczeni chcieliby zawrzeć sakramentalny związek małżeński wyłącznie w innych celach niż te, które są podyktowane zamysłem Bożym lub wykluczają jakiś istotny element małżeństwa, względnie jakiś istotny jego przymiot (jedność, nierozerwalność, prokreacja) – zawierają małżeństwo nieważnie. Jeśli zatem w momencie zawierania sakramentu małżeństwa brakło wyżej wymienionych warunków (czy choćby jednego z nich), jeśli małżonkowie z różnych powodów nie trwają już w naturalnym małżeństwie, czy też najczęściej są już w ponownych związkach i chcą uregulować sobie stan prawny, to wtedy mogą ubiegać się w sądzie kościelnym o wydanie orzeczenia o nieważności małżeństwa (czyli, że nigdy nie byli sakramentalnym małżeństwem). Sąd kościelny po gruntownym zbadaniu sprawy wydaje odpowiednie orzeczenie.
Nie ma rozwodów
W Kościele katolickim nie ma rozwodów, jest tylko możliwość stwierdzenia istniejącej od początku nieważności związku, który zewnętrznie uchodził za małżeństwo, a w rzeczywistości na utajoną przeszkodę nigdy wewnętrznie nie doszedł do skutku. Można także z ważnych powodów (pijaństwo, zdrady) przeprowadzić separację małżonków, która jednak nie rozrywa węzła małżeńskiego.
Papież Paweł VI przemawiając 9 lutego 1976 r. do prałatów, audytorów, adwokatów i innych pracowników Trybunału Roty Rzymskiej odrzucił szeroko rozpowszechniony pogląd, jakoby po wygaśnięciu pierwotnych porywów pożądliwości związek małżeński przestawał istnieć, ponieważ został zawarty dobrowolnie i z miłości. Umowa małżeńska – stwierdził Papież – tworzy pewien stan życia, w którym odtąd małżonkowie nie mają już władzy, jest ona wyższa niż przypływ i odpływ ludzkich uczuć, nawet bardzo szlachetnych, które jednak ze swej istoty podlegają nastrojom i osłabieniu, a nawet mogą zupełnie zanikać. Tak bowiem rzeczywistość prawna, jaką jest powstałe z wzajemnej zgody małżeństwo, istnieje niezależnie od miłości i trwa nadal choćby uczucie miłości między małżonkami całkowicie wygasło.
* * *
Małżeństwo
oczu dwie pary
by widzieć za siebie
cztery ręce
razem mogą chwycić
każdą świata stronę
dwa serca
bieguny jednego magnesu
cztery nogi
we wszystkim oparcie
parasol ojcostwa
dywan macierzyństwa
cud jednego ciała
Krzysztof Seweryn Wroński/Tygodnik Niedziela
______________________________________________________________________________________________________________
REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE 2023
W DNIACH OD 16 – 19 MARCA:
“ZNAK JONASZA”.
REKOLEKCJONISTA:
KS. MICHAŁ SENNICKI SAC
___________________________________________________________________________
KOŚCIÓŁ ŚW. PIOTRA
ST PETER’S CHURCH, PARTICK, 46 Hyndland St. Glasgow, G11 5P
****
16 MARCA – CZWARTEK III TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 20. 00 – MSZA ŚW. – I NAUKA REKOLEKCYJNA
__________________________________________________________________________________________
17 MARCA – PIĄTEK III TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 17.00 – SPRZĄTANIE KOŚCIOŁA (W TRZECI PIĄTEK KAŻDEGO MIESIĄCA). BARDZO DZIĘKUJĘ ZA ZROZUMIENIE TYM, KTÓRZY PRZYCHODZĄ KAŻDEGO MIESIĄCA, ABY OPRÓCZ KONTRYBUCJI, KTÓRĄ WPŁACAMY NA KONTO PARAFII ŚW. PIOTRA, RÓWNIEŻ I W TEN SPOSÓB PODZIĘKOWAĆ, ŻE MAMY MOŻLIWOŚĆ W TYM PIĘKNYM KOŚCIELE UCZESTNICZYĆ W LITURGII W NASZYM OJCZYSTYM JĘZYKU.
GODZ. 17.00 – SPOWIEDŹ ŚW.
GODZ. 18.00 – ADORACJA PRZED NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
GODZ. 18.30 – DROGA KRZYŻOWA
GODZ. 19.00 – MSZA ŚW. – II NAUKA REKOLEKCYJNA
_________________________________________________________________________________________
18 MARCA – SOBOTA III TYGODNIA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 17.00 – SPOTKANIE REKOLEKCYJNE
MOŻLIWOŚĆ SPOWIEDZI ŚW.
GODZ. 18.00 – MSZA ŚW. – III NAUKA REKOLEKCYJNA
________________________________________________________________________________________
19 MARCA – IV NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU
GODZ. 13.30 – ADORACJA PRZED NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM
MOŻLIWOŚĆ SPOWIEDZI ŚW.
GODZ. 14.00 – MSZA ŚW. – IV NAUKA REKOLEKCYJNA
______________________________________________________________________________________________________________
Bp Sławomir Oder:
Głośniejszego głosu w sprawach potrzeby oczyszczenia Kościoła z przestępstw na tle pedofilii niż głos Jana Pawła II za jego czasów nie było
Bliskość, serdeczność, ciepło, bezpośrednia relacja, to jest to, co możemy dostrzec w posłudze Jana Pawła II. I tak wyobrażam sobie moją posługę biskupią – mówi w rozmowie z KAI nowy biskup gliwicki Stanisław Oder. Święcenia biskupie oraz ingres bp. Sławomira Odera do katedry w Gliwicach odbędą się w najbliższą sobotę 11 marca.
Ks. Oder był postulatorem procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Jana Pawła II. Proszony o komentarz do nagłaśnianych obecnie zarzutów, że Jan Paweł II był zbyt pobłażliwy wobec przestępstw pedofilskich w Kościele, odpowiada: „Jeżeli w uczciwy sposób spojrzymy na jego wypowiedzi i działania, to głośniejszego głosu w sprawach potrzeby oczyszczenia Kościoła z przestępstw na tle pedofilii niż głos Jana Pawła II za jego czasów nie było. (…) A dokonywane dziś usiłowanie podważenia autorytetu Jana Pawła II wpisuje się w kontekst odwiecznej walki pomiędzy dobrem a złem”.
A oto pełen tekst wywiadu:
Marcin Przeciszewski: Księże Biskupie, bycie biskupem w dzisiejszych czasach kryzysu autorytetów, a szczególnie podważania autorytetu Kościoła, jest coraz trudniejsze. Decyzja o przyjęciu nominacji nie należała chyba do łatwych?
Bp Sławomir Oder: Myśląc o nominacji biskupiej pozostajemy często na poziomie myślenia w kategoriach tego świata. Biskupstwo przez wieki utożsamiane było z drogą do sukcesu i traktowane jest jako wielki awans. Dziś to dość radykalnie się zmieniło. Jeśli byśmy pominęli element duchowy, czyli Boży wymiar posługi biskupiej, to moglibyśmy uważać, że ktoś, kto decyduje się w tych czasach zostać biskupem, jest po prostu szaleńcem.
Tymczasem – moim zdaniem – nie można w ten sposób do tego podchodzić. Posługa kapłańska czy biskupia jest to rzeczywistość przede wszystkim Boża, do której zostajemy wezwani. Jeśli spojrzymy na to z perspektywy wiary, jest to kwestia zawierzenia Chrystusowi. To nie ja szukałem tego, co mnie spotkało, ale w ten sposób spotykam się z wolą Bożą. Decyzja czy przyjmuję wybór na biskupa czy go nie przyjmuję jest w rzeczywistości odpowiedzią na pytanie: czy ufam Bogu, czy Mu nie ufam? Czy wierzę, że On jest Panem mojego życia, czy chcę być kimś, kto buduje swoje życie według własnego uznania?
Jestem przekonany, że to, co się wydarzyło dotąd w moim życiu, jest dowodem prowadzenia mnie przez Boga ścieżkami, których sam bym nie wybrał. Jednak od kiedy powiedziałem Mu: „oto jestem Panie”, odtąd czekała mnie wspaniała przygoda. A towarzyszyła temu radość odkrywania czegoś, co zawsze wiązało się z doświadczeniem Jego bliskości.
A na to, co się teraz dzieje w moim życiu, na tę nominację nie mogę patrzeć inaczej jak przez pryzmat dialogu, do którego Chrystus zaprosił mnie już przed laty. Najpierw powołał mnie by zostać chrześcijaninem, potem by zostać kapłanem, a teraz, żeby zostać biskupem. W momencie przyjmowania tej decyzji w moim sercu nie było strachu. Kiedy człowiek pozostaje w relacji z Bogiem, nie odczuwa strachu lecz Bożą bojaźń. A jest to zupełnie co innego. Jest to rzeczywistość, która otwiera nas na łaskę i pozwala zrozumieć, że to nie my Go wybraliśmy, ale to On nas powołał i nam zaufał. A powierzając nam jakieś zadanie czy rolę, powtarza swą obietnicę daną apostołom, że nigdy nie pozostawi nas samych.
Jak Ksiądz postrzega priorytety swej posługi jako biskupa, jaki model jej sprawowania zamierza przyjąć?
W swoim życiu spotkałem wielu świątobliwych kapłanów, a także wielu wspaniałych biskupów, którzy mogą być teraz dla mnie punktami odniesienia. Przez wiele lat miałem szczęście pracować w Rzymie, gdzie zawsze takim punktem odniesienia jest osoba Ojca Świętego. A pracowałem tam za trzech papieży, za Jana Pawła II, w czasie całego pontyfikatu Benedykta XVI i także przez osiem lat rządów Franciszka. Wszystko, co stanowiło indywidualny rys każdego z tych ludzi, dobrze wpisuje się w tradycję i w ciągłość Kościoła.
Obowiązkiem biskupa jest prowadzenie ludu Bożego drogami Ewangelii. Sposób sprawowania tej misji zależy od osobistego doświadczenia, a także od konkretnej osobowości. Dla mnie w posłudze biskupa najważniejsza jest wierność Ewangelii. Ale jednocześnie świadomość, że Ewangelia ma kształtować rzeczywistość i relacje z drugim człowiekiem. Sposób przeżywania tych relacji jest ważny: bliskość, słuchanie, szacunek dla drugiego oraz podejmowanie dialogu. Nie chcę być biskupem – dyktatorem, narzucającym swą wolę. Istotne jest dostrzeżenie drugiego człowieka, jego odczuć, predyspozycji, zdolności, oczekiwań i potrzeb, choć z drugiej strony biskup jest też gwarantem wiary i dyscypliny. Tego uczyłem się patrząc na Jana Pawła II. Przecież zarówno jego pontyfikat jak i późniejsza moja praca przy jego procesie beatyfikacyjnym, stały się ogromną częścią mojej własnej historii i mojego doświadczenia Kościoła.
Jako postulator procesu beatyfikacyjnego a później kanonizacyjnego Jana Pawła II Ksiądz głęboko się z nim związał. Czy będzie on teraz wzorem biskupiego posługiwania? Jakie najistotniejsze elementy z tej spuścizny chciałby Ksiądz Biskup kontynuować?
Jan Paweł II jest dla mnie szczególnym punktem odniesienia, modelem kapłana i biskupa. Dlatego okres prowadzenia procesu beatyfikacyjnego był dla mnie czasem własnych rekolekcji kapłańskich. Karol Wojtyła swe kapłaństwo przeżywał w sposób wyjątkowy. I to niezależnie od tego czy był kapłanem pracującym u św. Floriana w Krakowie czy na zwykłej parafii w Niegowici, czy później jako arcybiskup krakowski, jako profesor i wreszcie papież. On zawsze pozostał w pierwszym rzędzie kapłanem, niezależnie gdzie był i jakie miejsce zajmował.
Inaczej nie może być w posłudze biskupa – bycie kapłanem jest jej istotą. Jeśli biskup nie przeżywa tego w głębokiej relacji z Chrystusem, to trudno, aby był prawdziwie biskupem. Trudno, aby był rzeczywistym ojcem dla kapłanów, przewodnikiem wiary dla wiernych, by był tym, który ma umacniać jedność Kościoła.
Jan Paweł II bycie papieżem bardzo świadomie i głęboko wiązał z posługą biskupa Rzymu. Odwiedzał więc poszczególne parafie Wiecznego Miasta, spotykał ludzi, rozmawiał z kapłanami, był blisko. Krótko mówiąc, był pasterzem przesiąkniętym zapachem swoich owiec. Nie był zamknięty w złotej klatce pałacu papieskiego, ale każdą niedzielę, o ile nie przebywał poza miastem, spędzał pośród parafian w Rzymie. O tej bliskości pasterza do ludzi dzisiaj bardzo często mówi papież Franciszek. Bliskość, serdeczność, ciepło, bezpośrednia relacja, to jest to wszystko, co możemy dostrzec w posłudze Jana Pawła II. I tak chciałbym sobie wyobrazić moją posługę biskupią.
Doświadczenie wiary Kościoła jest rzeczywistością żywą. Znamy rozwój dogmatów i ewolucję nauczania. Ale tym co pozostanie absolutnym novum zainaugurowanym przez Jana Pawła II, jest właśnie ten styl bliskości. „Człowiek jest drogą Kościoła” – mówił w swej pierwszej encyklice „Redemptor hominis”. Było to podjęcie nauki Soboru Watykańskiego II. Wskazanie na Chrystusa było dlań zarazem postawieniem na człowieka. Oczywiście człowieka w odniesieniu do Chrystusa, takiego jakim człowiek jest w zamyśle Bożym.
Troska o człowieka jest tym, co jest bardzo cenne w Kościele, bo przecież Kościół, to jest wspólnota ludzi zbawianych przez Chrystusa. Nie jest to jedynie instytucja, jest to rodzina. Rzeczywistość złożona z tych, za których Chrystus oddał życie. Różne tematy będą pojawiać się na drodze Kościoła, ale zawsze na tej drodze punktem odniesienia będzie konkretny człowiek. Człowiek taki, jakim jest w zamyśle twórczym i zbawczym Boga.
Coraz częściej wysuwany jest zarzut, że cień na świętości Jana Pawła II kładzie jego zbyt pobłażliwy stosunek do kwestii wykorzystywania seksualnego osób małoletnich w Kościele. A jaki jest osobisty pogląd Księdza, jako znawcy życia, nauczania i działalności Jana Pawła II na to, w jaki sposób podchodził on do kwestii związanych z pedofilią w Kościele? Czy wysuwane obecnie zarzuty są uprawnione z jakiegokolwiek punktu widzenia?
Jeśli chodzi o osobę Jana Pawła II mamy do czynienia z wielką transparencją. Jeżeli w uczciwy sposób spojrzymy na jego wypowiedzi i działania, to głośniejszego głosu w sprawach potrzeby oczyszczenia Kościoła z przestępstw na tle pedofilii niż głos Jana Pawła II za jego czasów nie było. A głos ten pojawił się już w 1993 r. w przemówieniu do biskupów amerykańskich. A powiedział on wówczas, że dla tego typu przestępców, którzy krzywdzą najsłabszych, nie ma miejsca w Kościele. Nikt poza Janem Pawłem II w ówczesnym świecie tego tak ostro nie mówił. Sprawy te zostały również rzetelnie przebadane w watykańskich archiwach podczas jego procesu beatyfikacyjnego. Oskarżanie go o sprzyjanie czy „zamiatanie pod dywan” przestępstw na tle wykorzystywania seksualnego małoletnich jest zupełnym absurdem, a przede wszystkim przeczy faktom.
Nikt przed Janem Pawłem II nie wyniósł nauki o godności człowieka do takiego poziomu. Nie tolerował on sytuacji, z którymi wiązałoby się krzywdzenie dzieci.
Jaki jest więc powód obecnej fali krytyki Jana Pawła II na tym tle? W jaki sposób to Ksiądz tłumaczy?
Od samego początku pontyfikat Jana Pawła II był istotną przeszkodą na drodze realizacji różnych programów zła. Usiłowanie podważenia autorytetu Jana Pawła II wpisuje się w kontekst odwiecznej walki pomiędzy dobrem a złem. Jestem przekonany, że diabeł istnieje i posługuje się ludźmi, często nieświadomymi, po to, żeby zasiewać niepokój i wątpliwości. A to co się dziś dzieje z Janem Pawłem II jest kolejnym tego przykładem. Jest on przecież potężnym orędownikiem dla ludzi przed Bogiem. Czy można się dziwić, że szatan denerwuje się, mając takiego przeciwnika?
Jest jeszcze jeden istotny powód działań mających na celu zburzenie autorytetu św. Jana Pawła II. Moim zdaniem, w tej chwili jest to uderzenie w podstawy tego, co jest punktem odniesienia dla naszej tożsamości oraz naszej kultury narodowej. Polska – przy wszystkich trudnościach jakie przeżywa tu Kościół – stanowi swego rodzaju ewenement w Europie. Obowiązują tu pewne wartości, o których mówi się wyraźnie i które pozostają wartościami. A jeśli uderzy się w autorytet Jana Pawła II, to można będzie także zniszczyć to wszystko, co stanowi „humus” dla naszej kulturowej, polskiej i chrześcijańskiej zarazem tożsamości. A wtedy w oczach młodych ludzi stanie się ona czymś, na co nie warto zwracać uwagi. Jest to więc „walka o rząd dusz” i próba zawładnięcia nimi. Próba zawładnięcia i zapanowania przede wszystkim nad świadomością młodego pokolenia.
Ksiądz jest postulatorem procesu rodziców Karola Wojtyły. Czy nadal będzie sprawować tę funkcję?
Myślę, że będzie to możliwe, przynajmniej na etapie diecezjalnym. Do niedawna nie było sprzeczności pomiędzy urzędem biskupim a pracą postulatora. Obowiązujące obecnie normy zmieniły tę sytuację. Zobaczymy na ile będzie możliwe dalsze zaangażowanie w ten proces w związku z nowymi ustaleniami prawnymi i ze względu na ogrom obowiązków, jakie teraz będę mieć. W każdym razie proces rodziców papieża będzie kontynuowany.
Dużą część życia Ksiądz spędził poza Polską. Jak nasz Kościół jest postrzegany z perspektywy Rzymu i Kościoła powszechnego?
Poza Polską spędziłem 36 lat. We Włoszech doświadczyłem Kościoła bardzo bliskiego ludziom. Podoba mi się styl prowadzenia parafii. Przeciętna włoska parafia zazwyczaj jest otwarta od rana do wieczora i każdy, młody czy stary może tam przyjść o dowolnej porze i znaleźć swoje miejsce. Pomodlić się, napić się czegoś, zaangażować w przygotowanie paczki Caritas, w prowadzenie centrum dla młodych czy w opiekę nad osobami starszymi. Parafie są tam silnie obecne w życiu miejscowych społeczności, a Kościół jest otwarty na obecność ludzi. Wspólnoty parafialne są miejscem gdzie kwitnie wolontariat. Ludzie czują się w parafii nie gośćmi lecz domownikami. Tymi, którzy uczestniczą w tworzeniu kościelnej wspólnoty jako żywej, otwartej, dynamicznej i oddziaływującej na zewnątrz.
Istotną rolę odgrywają oratoria dla młodzieży przy parafiach. Kiedy byłem rektorem jednego z rzymskich kościołów, prowadziłem oratorium, do którego przychodziła przeszło setka miejscowej młodzieży i dzieci. Przychodzili, zajmowali się różnymi sprawami, spędzali tam wolny czas, uczestniczyli w zajęciach sportowych czy w kółkach zainteresowań. Krótko mówiąc młodzież przeżywała tam radość bycia ludźmi i chrześcijanami. Dzięki temu młodzi Włosi angażują się przy kościele i utożsamiają się z nim.
W historii prawie każdego Włocha jest obecny jakiś „Don” czyli ksiądz. Był on kiedyś jego spowiednikiem czy grał z nim w piłkę, podał mu rękę kiedy był w trudnościach… I nawet jeśli ten człowiek odszedł od Kościoła, to zawsze ten Don stanowi dla niego jakiś punkt odniesienia, który wciąż wzbudza sympatię i świadomość przynależności do tej rzeczywistości, która z całą pewnością odegrała ważną rolę w jego życiu.
A z jakich innych doświadczeń Kościoła we Włoszech, warto jest czerpać?
Jako człowiek szczególnie zainteresowany tymi sprawami – zacznę od różnicy jaka rzuca się w oczy w prowadzonych obecnie procesach beatyfikacyjnych. O ile u nas kandydatami na ołtarze są ludzie sprzed kilkudziesięciu lat, z okresu wojny czy komunizmu, to we Włoszech są to coraz częściej postacie z najnowszych lat. Spójrzmy na Carlosa Acutisa, młodego apostoła internetu zmarłego w 2006 r. czy na trwający proces Chiary Corbelli Petrillo, młodej matki zmarłej w 2011 r. gdyż nie chciała dokonać aborcji, gdyż jej życie było zagrożone na skutek wykrytego nowotworu. Są to osoby, które żyły z nami i które mamy wciąż przez oczami. Jest to znak wielkiej żywotności Kościoła we Włoszech. Kościoła, który wciąż rodzi świętych. Wyzwala powołania do świętości w tej konkretnej rzeczywistości, w której żyjemy.
Doświadczenie polskie wydaje się być nieco odmienne. Prowadzimy procesy beatyfikacyjne osób z okresu sięgającego korzeniami II wojny światowej, bądź z czasów komunizmu. Jest to ważne i stanowi niejako wypełnienie obowiązku sprawiedliwości dziejowej. Sądzę, że powinniśmy jednak uświadomić sobie bardziej, że Kościół jest wspólnotą ludzi powołanych do świętości – tu i teraz. Świętość jest przecież potwierdzeniem żywotności, witalności i aktualności przesłania Kościoła. Warto, aby znalazło to większy wyraz w procesach beatyfikacyjnych.
Są pewne symptomy, że tak się dzieje i w Polsce. Przykładem jest choćby proces Helenki Kmieć, uczestniczki misyjnego wolontariatu salwatorianów lub Jacka Krawczyka, studenta KUL To są właśnie te znaki żywotności Kościoła, których dziś bardzo potrzebujemy. Kościół jest rzeczywistością, która nie tylko kształtowała naszą przeszłość, ale i naszą teraźniejszość oraz przyszłość. Jest propozycją, która istotna była nie tylko tysiąc czy pięćset lat temu, ale dziś i jutro. Ewangelia także dzisiaj nadaje smaku ludzkiemu życiu, jest powodem radości, rozpala entuzjazm i czyni zdolnymi do odważnych wyborów.
A co Księdza Biskupa niepokoi, jeśli chodzi o polski katolicyzm?
Niepokoją mnie dostrzegalne przejawy postawy klerykalizmu, który wciąż u nas jest obecny. Nie jest złe, gdy kapłan patrzy na swoje owieczki jako ojciec i otacza je taką właśnie troską. Ale czasami warto podchodzić do świeckich nie tylko po ojcowsku, ale bardziej po bratersku i otworzyć się na słuchanie tych osób. Świeccy stanowią ogromny potencjał Kościoła, ale należy ten potencjał odkryć, formować i zachęcić wiernych do większej odpowiedzialności za całą wspólnotę Kościoła i do większego zaangażowania. Przecież świeccy mają bogate doświadczenia i mogą bardzo wiele wnieść, także do pracy ewangelizacyjnej.
Niepokoi mnie też skłonność nas polskich katolików do akcyjności, do pewnych zrywów, zamiast twórczej, codziennej pracy. Moim zdaniem idee pracy organicznej, które powstały w czasie pozytywizmu są bardzo aktualne. Jest to podstawowa drogą, którą powinniśmy kroczyć jako ludzie i jako chrześcijanie. A tę zwyczajność realizuje się poprzez bliskość. Jako biskup idę na Śląsk, a tam są tacy właśnie ludzie. Ślązacy znają wartość pracy i uświęcają się, pracując i modląc się. Jest mi to bardzo bliskie i sądzę, że dobrze będę się tam czuł.
Co Ksiądz sądzi o trwającym procesie synodalnym? Niektórzy postrzegają go jako dużą szansę, a niektórzy jako zagrożenie. Co na to Ksiądz Biskup? Jak ten proces u siebie w diecezji będzie dalej Ksiądz Biskup prowadzić?
Obecny synod nt. synodalności jest ogromną szansą dla Kościoła. A papież Franciszek, który go zainicjował, dobrze tłumaczy ideę synodalności. Wbrew wysuwanym niekiedy obawom, nie chodzi mu o konkluzje o charakterze doktrynalnym, ale chodzi mu o wrzucenie kamyka do nieco zatęchłego stawu. Chodzi o to by wrzucić do kościelnej wspólnoty trochę świeżego ewangelicznego zaczynu. Może to niepokoić, bo trzeba będzie przemyśleć pewne rzeczy w Kościele. Kiedyś wydawały się one oczywiste, ale dziś trzeba szukać nowych form i nowych sposobów dotarcia do świata. Warto zrobić pewien skok jakościowy, przede wszystkim jeśli chodzi o budowanie relacji.
Potrzeba soborowego spojrzenia na Kościół jako lud Boży i wspólnotę, która składa się z kapłanów, zakonników i ludzi świeckich. Pamiętajmy, że wszyscy jesteśmy członkami Kościoła. A rzeczywistość synodalna jest obudzeniem wrażliwości na tych innych, którzy też mają swój charyzmat, swoje powołanie. A wszyscy jesteśmy przez Chrystusa zaproszeni by budować naszą świętość.
Dlatego proces synodalny ma przede wszystkim nas rozbudzić, obudzić entuzjazm przynależności do Kościoła, zachęcić by wzajemnie się słuchać i aby mieć świadomość, że rzeczywistość Kościoła budujemy wszyscy razem. Myślę o tym, co działo się w Krakowie podczas zainicjowanego przez Karola Wojtyłę synodu diecezjalnego, powstające niemal w każdej parafii grupy synodalne, radość odczytywania Soboru, pragnienie życia na co dzień Ewangelią. Był to niezwykły czas wzrastania w świadomości Kościoła jako wspólnoty, okres budowania rzeczywistości, która niewątpliwie przyczyniła się do nadania biegowi historii kierunku, który pozwolił na późniejsze zmiany społeczne i na umocnienie wiary. Dzisiaj synod zainicjowany przez papieża Franciszka może przynieść wiele dobrych owoców.
A czy nie obawia się Ksiądz Biskup, że synod może przynieść zmianę doktryny Kościoła bądź jego nauczania w zakresie moralności?
Nie obawiam się, że synod może przynieść zmiany doktryny czy moralności. Oczywiste jest, że prawdy Ewangelii nie ustala się poprzez głosowanie. Synod nie jest parlamentem, tylko jest odczytywaniem woli Boga, którą nam dał w Objawieniu i w autentycznej interpretacji Magisterium. Papież Franciszek mówi to bardzo jasno. Tłumaczy, że nie jest to synod, który na nowo ma zdefiniować Ewangelię, ale że chodzi w nim o przeżywanie odnawiającej mocy Ewangelii. A jeśli świadomie będziemy przeżywać naszą przynależność do Kościoła, to będziemy realizowali prawdziwie to czym jest, czyli, w zjednoczeniu z Chrystusem, wspólnotą powołaną by być światłością świata, przemieniającym zaczynem. Odbywa się to poprzez nasze zaangażowanie w misję. Winniśmy pociągać innych naszym świadectwem spotkania z Chrystusem żywym, radością bycia chrześcijaninem i prawdą jaka emanuje z naszego życia.
Proszę coś powiedzieć o sobie, gdyż nie od razu Ksiądz zdecydował się na kapłaństwo. W jaki sposób, w jakich okolicznościach Pan Bóg Księdza powoływał? Już na początku rozmowy powiedział Ksiądz, że miał zawsze poczucie, że jest prowadzony przez Boga. Jak to było?
Życiu każdego z nas towarzyszy nieustanne pytanie, jaki krok zrobić dalej. Bóg rzadko mówi do nas tak bezpośrednio jak do Maryi podczas zwiastowania. Ale mówi poprzez okoliczności, poprzez ludzi, których spotykamy. Bardzo ważnym momentem dla mnie jako młodego człowieka był wybór Jana Pawła II na papieża. Wtedy przeżywaliśmy tak wielki entuzjazm w rzeczywistości PRL, która była szara i pozbawiona nadziei. Wybór Jana Pawła II był otwarciem zupełnie nowych perspektyw. Zastanawiałem się już wcześniej czy nie pójść do seminarium duchownego, a ten ogólny entuzjazm spowodował, że to wezwanie odczułem z wielką mocą. Ale równocześnie zadałem sobie pytanie czy przypadkiem mój wybór nie był jakimś odbiciem tego entuzjazmu. Moja odpowiedź na głos Pana, nie powinna dokonać się na fali powszechnej euforii, ale powinna być czymś znacznie głębszym. Miała być odpowiedzią wiążącą na całe życie i kształtującą moją przyszłość. Miała być głosem miłości a nie zakochania i zauroczenia. Zdecydowałem więc, że nie wstąpię od razu, ale poczekam i zweryfikuję prawdziwość tego co przeżywałem. Aby zweryfikować powołanie, postanowiłem więc najpierw pójść na normalne, świeckie studia. Były to studia z zakresu handlu zagranicznego na wydziale ekonomiki transportu Uniwersytetu Gdańskiego.
Stan wojenny w 1981 r. zastał mnie poza granicami Polski. Przebywałem w Algierii, gdzie mój ojciec był inżynierem, a ja przyjechałem, aby tam spędzić święta Bożego Narodzenia. Nie mogąc wrócić do Polski, miałem okazję przeżyć sześć miesięcy refleksji, a właściwie głębokich rekolekcji w ziemi, która była naznaczona obecnością świętego Augustyna. Jeździliśmy do kościoła w Annabie, dawnej Hipponie. Wtedy bardzo mocno Bóg do mnie przemawiał, w scenerii gór Atlasu i afrykańskiej pustyni. I kiedy ten okres pobytu w Afryce się skończył, wiedziałem, że moją drogą jest seminarium. Po dwóch latach pobytu w seminarium w Pelplinie w 1985 r. skierowano mnie na studia do Rzymu, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem.
Po święceniach kapłańskich i ukończeniu studiów specjalistycznych poproszono mnie o pozostanie i dalszą pracę w Rzymie. Dzięki temu mogłem doświadczyć Kościoła powszechnego, ale przez pryzmat Kościoła lokalnego, którym był Kościół rzymski. Pracowałem w strukturach diecezji rzymskiej. Początkowo byłem wicedyrektorem biura prawnego Wikariatu a po kilku latach przeszedłem do służby w Trybunale Apelacyjnym. Przeszedłem tam drogę od kanclerza trybunału, przez pracę obrońcy węzła małżeńskiego i sędziego do prezesa trybunału. Funkcję tę powierzył mi papież Jan Paweł II a po nim potwierdzili Benedykt XVI i Franciszek. Ten ostatni mianował mnie wikariuszem sądowym diecezji rzymskiej i prezesem Trybunału Zwyczajnego. Od samego początku mojej posługi w strukturach kurialnych pracowałem duszpastersko, jako rektor rzymskiego kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa Benedykta Labre, co wiązało się także z obowiązkami kapelana wspólnoty sióstr zakonnych mieszkających przy kościele. Po śmierci Jana Pawła II otrzymałem mandat postulatora w jego procesie kanonizacyjnym. Już wcześniej prowadziłem proces rzymski ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, który został ogłoszony błogosławionym przez Jana Pawła II w roku 1999, podczas wizyty papieskiej w Toruniu.
Jakie są inne zainteresowania Księdza, pasje czy hobby?
Moją pasją była zawsze natura, przyroda. Bardzo lubię pracę w ogrodzie. Zanim jeszcze wstąpiłem do seminarium, interesowało mnie pszczelarstwo. Miałem nadzieję, że po powrocie do Polski będę mógł do tego wrócić. Ale się nie udało.
Radością jest dla mnie możliwość wzięcia do ręki, w wolnym czasie, dobrej książki. Pracując w kurii i duszpastersko tych wolnych chwil było niewiele. W pewnym momencie pojawiła się także równoległa praca w charakterze postulatora. Czasu dla siebie wiec nigdy nie miałem, myślałem, ze teraz się to uspokoi, ale nagle spadła na mnie nominacja biskupia. Będzie pewnie jeszcze gorzej. No cóż, księdzem jest się dla innych. Można powiedzieć, że w takich warunkach im gorzej tym lepiej.
Kai/Gość Niedzielny
______________________________________________________________________________________________________________
Kalendarium najważniejszych działań Jana Pawła II w zwalczaniu pedofilii wśród duchownych
W związku z toczącą się dyskusją nt. postępowania Jana Pawła II wobec przestępstw związanych z wykorzystywaniem seksualnym małoletnich przez niektórych duchownych, przypominamy – tym razem w syntetycznej formie kalendarium – najważniejsze jego działania w tej sferze. Dowodzą one, że był on pierwszym z historii zwierzchnikiem Kościoła katolickiego, który podjął systematyczną walkę z tym przestępczym zjawiskiem w skali globalnej. Także pierwszym, który mówił publicznie o cierpieniu ofiar i ich rodzin.
***
1964 – 1978: Karol Wojtyła pełni urząd metropolity krakowskiego. W tym czasie spotyka się z przestępstwami wykorzystania seksualnego małoletnich przez niektórych duchownych. Nie wiemy jaka jest skala tego problemu w Kościele w Polsce w tym czasie. Dotąd odkryte (w sensie źródłowym) zostały 4 takie przypadki na terenie archidiecezji krakowskiej z tego okresu. Są to księża: Kazimierz Lenart, Józef Loranc, Eugeniusz Surgent i Bolesław Saduś. Wiemy, że podczas całego okresu rządów abp. Wojtyły w archidiecezji krakowskiej posługiwało w sumie ok. 1500 księży.
Analiza danych zgromadzonych w krakowskim oddziale IPN przez Tomasza Krzyżaka i Piotra Litkę wykazała, że abp Wojtyła zachował się prawidłowo – czyli zgodnie z ówczesnymi nakazami prawa kanonicznego – w przypadku 2 księży: Józefa Loranca i Eugeniusza Surgenta, czyli ukarał ich, a jednego suspendował. Po wygaśnięciu kar przywrócił ich do pracy, ale z ograniczeniem posługi wśród dzieci i młodzieży. Surgenta ostatecznie wyrzucił ze swojej diecezji. Dwa pozostałe przypadki wymagają dalszych badań źródłowych, gdyż poddane zostały dotąd wyłącznie jednostronnej analizie przez Marcina Gutowskiego i Ekke Overbeeka.
Biuro Prasowe Archidiecezji Krakowskiej w opublikowanym 10 marca br. komunikacie informuje o kwerendzie ad casum przeprowadzonej wobec akt personalnych kapłanów, których nazwiska pojawiają się w kontekście przypadków przestępstw seksualnych popełnianych w przeszłości we wspólnocie Archidiecezji Krakowskiej. Komunikat stwierdza, że „nie natrafiono na żaden dokument mogący poświadczyć prawdziwość ciężkich zarzutów stawianych obecnie niektórym hierarchom Kościoła w Krakowie”.
1978 – 1985: Pierwszy okres pontyfikatu Jana Pawła II. Nie ma informacji jakoby docierały wówczas do Rzymu sygnały o większej skali przestępstw seksualnych księży wobec małoletnich.
Marzec 1985: Jan Paweł II dostaje raport przygotowany przez Thomasa Doyle’a, prawnika z nuncjatury w Waszyngtonie informujący o dużej skali przestępstw seksualnych księży wobec nieletnich w amerykańskiej Luizjanie. Dokument jest sygnowany przez nuncjusza Pio Laghiego. Zapowiadano w nim również katastrofalne następstwa jakie może przynieść dla Kościoła bagatelizowanie tego problemu.
Dokument ten jest prawdopodobnie pierwszą informacją – jaka dotarła do Jana Pawła II – na temat dużej skali zjawiska pedofilii wśród księży w jednej z amerykańskich diecezji.
1992: Jan Paweł II ogłasza nowy Katechizm Kościoła Katolickiego, przygotowany przez międzynarodową komisję pod kierunkiem kard. Josepha Ratzingera. Tematu wykorzystania małoletnich dotyczą cztery jego punkty: 2285, 2353, 2356 i 2389. Molestowanie seksualne małoletnich jest określone jednoznacznie jako „zgorszenie i deprawacja”. W art. 2285 czytamy, że „Zgorszenie nabiera szczególnego ciężaru ze względu na autorytet tych, którzy je powodują, lub słabość tych, którzy go doznają. Nasz Pan wypowiedział takie przekleństwo: Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych… temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza (Mt 18, 6). Zgorszenie jest szczególnie ciężkie, gdy szerzą je ci, którzy, z natury bądź z racji pełnionych funkcji, obowiązani są uczyć i wychowywać innych. Takie zgorszenie Jezus zarzuca uczonym w Piśmie i faryzeuszom, porównując ich do wilków przebranych za owce.”
Z kolei w artykule 2389 Katechizm przyznaje, że „nadużycia seksualne popełniane przez dorosłych na dzieciach lub młodzieży powierzonych ich opiece” są grzechem, będącym „jednocześnie gorszącym zamachem na integralność fizyczną i moralną młodych, którzy będą nosić jego piętno przez całe życie, oraz pogwałceniem odpowiedzialności wychowawczej”. Świadczy to o tym, że przy redakcji katechizmu uwzględniono najnowsze wyniki badań psychologicznych, mówiące o trwałej szkodliwości dla ofiar skutków tych przestępstw. Wcześniej nauka nie znała tak poważnej szkodliwości faktów seksualnego molestowania dla młodocianych ofiar.
1993: Jan Paweł II dowiaduje się od biskupów USA przybyłych do Rzymu z wizytą „Ad limina apostolorum”, o narastającej fali przestępstw seksualnego wykorzystywania małoletnich przez duchownych w wielu diecezjach w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy z biskupów proszą Jana Pawła II o pomoc. Papież skierowuje do nich list. Zarysowuje powagę sytuacji podkreślając „jak bardzo te grzechy duchownych wstrząsnęły wrażliwością moralną wielu i stały się okazją do grzechu dla innych”. Przypomina w tym kontekście słowa Chrystusa, że „dla tego, który sieje zgorszenie, lepiej byłoby mieć wielki kamień młyński zawieszony na szyi i utonąć w głębinach morza”. Nie zapomina o osobach skrzywdzonych, mówiąc, że zostali oni „głęboko zranieni przez te występki”. Ich sprawców nie tylko wzywa do skruchy i nawrócenia, ale zwraca uwagę biskupów na potrzebę wymierzania im kanonicznych kar, które „pomagają zachować wyraźne rozróżnienie między dobrem a złem”, jak również „tworzą właściwą świadomość wagi popełnionego zła”, a także „wyrażają społeczną dezaprobatę wobec zła”. Jan Paweł II wskazuje ponadto na odpowiedzialność biskupów nie tylko za sprawców i ich niewinne ofiary, ale także za społeczeństwo zgorszone skandalem wywołanym przez niektórych duchownych.
1994: Jan Paweł II ogłasza indult dla Kościoła w USA, polegający na wprowadzeniu większej ochrony dzieci i młodzieży poprzez uzgodnienie przepisów kościelnych z amerykańskim prawem karnym. W praktyce oznaczało to podniesienie wieku ochrony małoletnich z szesnastu do osiemnastu lat oraz wydłużenie okresu przedawnienia przestępstw seksualnych przeciwko małoletnim do dziesięciu lat, liczonych od ukończenia przez osobę pokrzywdzoną osiemnastego roku życia. Chodziło także o to, „by biskupi zgodnie z prawem kanonicznym przeprowadzali procesy karne i stosowali przewidziane przez prawo kary aż do wydalenia ze stanu duchownego włącznie”.
1996: Od końca lat osiemdziesiątych równie niepokojące sygnały napływają do Jana Pawła II z Irlandii. W odpowiedzi na to w 1996 r. Jan Paweł II wydaje podobny indult dla Kościoła w Irlandii. Indult papieski podnosił wiek ochrony osób małoletnich z 16 do 18 lat i wydłużał okres przedawnienia przestępstw wykorzystania seksualnego do 10 lat od ukończenia 18. roku życia przez osobę skrzywdzoną.
1999: W przemówieniu do biskupów irlandzkich przybyłych z wizytą „ad limina Apostolorum”, Jan Paweł II nawiązuje do „strasznego zgorszenia, jakie dali niektórzy kapłani”. Wyraża solidarność z ofiarami tych przestępstw i ich rodzinami. „Jestem blisko was w bólu i modlitwie, powierzając Bogu wszelkiej pociechy tych, którzy padli ofiarą wykorzystywania seksualnego ze strony duchownych lub zakonników. Powinniśmy się również modlić, aby ci, którzy dopuścili się tego zła, uznali złą naturę swoich czynów i poprosili o przebaczenie” – mówił papież.
Kwiecień 2001: Jan Paweł II, widząc nieskuteczność działań biskupów na szczeblu lokalnym, uznaje wykorzystywanie małoletnich przez niektórych duchownych za problem globalny, dotyczący całego Kościoła i wymagający rozwiązań na szczeblu Stolicy Apostolskiej. 30 kwietnia 2001 roku wydaje list apostolski (motu proprio) „Sacramentorum sanctitatis tutela” (Ochrona świętości sakramentów). W ślad za tym idą normy Kongregacji Nauki Wiary „De gravioribus delictis” (O najcięższych przestępstwach), ogłoszone przez Kongregację Nauki Wiary 18 maja tego samego roku, a podpisane przez kard. Josepha Ratzingera. Normy te, krzywdę wyrządzoną dzieciom w sferze seksualnej uznają za jedno z najcięższych przestępstw jakie może być popełnione w Kościele, stawiając je w jednym szeregu z profanacją Eucharystii, czy wykorzystaniem do gorszących celów sakramentu pokuty przez spowiedników.
Od tej pory Księża, którzy dopuścili się seksualnego molestowania małoletnich podlegają osądowi już nie tylko biskupa diecezjalnego (czy wyższego przełożonego zakonnego w przypadku osób konsekrowanych), ale także Kongregacji Nauki Wiary, do której należy zgłaszać wszystkie takie przypadki, a dalsze postępowania procesowe pozostają pod jej kontrolą.
Wprowadzone przez Jana Pawła II normy stanowiły, że po otrzymaniu informacji, przynajmniej prawdopodobnej, o popełnieniu przestępstwa, biskup powinien przeprowadzić badanie wstępne i powiadomić o tym Kongregację Nauki Wiary, która wskaże mu dalszy sposób postępowania. Mają być jej również przekazane wszystkie akta sprawy prowadzonej w sądzie biskupim po jej zamknięciu. Tak jak wcześniej w USA i Irlandii, tak od 2001 r. w całym Kościele normy podnosiły do osiemnastego roku życia wiek ofiary jako małoletniej, a także wydłużały termin przedawnienia do dziesięciu lat, poczynając od ukończenia osiemnastego roku życia przez ofiarę.
Sierpień 2001: Dziennik „The Boston Globe” rozpoczyna publikację serii artykułów na temat pedofilii w archidiecezji bostońskiej. Pismo ujawniło, że zamieszanych w nią było 70 bostońskich księży, a ofiar było ponad tysiąc.
Kwiecień 2002: Jan Paweł II wzywa do Watykanu kardynałów i prezydium episkopatu USA na spotkanie z szefami dykasterii Kurii Rzymskiej. Przemawiając do nich mówi: „Odczułem wielki ból, gdy dowiedziałem się, że księża i osoby zakonne, których powołaniem jest pomagać ludziom w prowadzeniu świętego życia przed obliczem Boga, sami stali się powodem cierpień i zgorszenia młodzieży. Wielkie zło wyrządzone przez niektórych księży i zakonników sprawiło, że ludzie patrzą teraz na Kościół z nieufnością i wielu z nich oburza postawa, którą wobec tej sprawy przyjęli – jak się wydaje – zwierzchnicy wspólnot kościelnych.
Nadużycia, będące przyczyną obecnego kryzysu, są pod każdym względem złem i słusznie są uznawane przez społeczeństwo za zbrodnię; jest to również straszny grzech w oczach Boga” – zdecydowanie stwierdził papież. Ofiary nadużyć oraz ich rodziny zapewnił o „swojej głębokiej solidarności i trosce”. Stanowczo stwierdził dalej, że „ludzie muszą wiedzieć, że w stanie kapłańskim i życiu zakonnym nie ma miejsca dla tych, którzy krzywdziliby młodych”.
Grudzień 2002; Jan Paweł II zatwierdza wypracowane przez episkopat USA normy dotyczące szczegółów postępowania w wykrytych przypadkach wykorzystania seksualnego przez księży. Normy te obowiązują odtąd we wszystkich diecezjach w Stanach Zjednoczonych. Znalazły się tam m.in. obowiązek powołania w każdej diecezji koordynatora ds. opieki duszpasterskiej nad osobami, które twierdzą, że były wykorzystywane.
Normy stanowiły też, że „po otrzymaniu informacji o zarzutach wobec księdza lub diakona przeprowadzone zostanie wstępne dochodzenie”, a gdy „zostaną zgromadzone wystarczające dowody, poinformowana zostanie o tym Kongregacja Nauki Wiary”. Z kolei miejscowy biskup „zwolni oskarżonego z posługi lub też z urzędu kościelnego czy też sprawowanej funkcji, wprowadzi zakaz mieszkania w danym miejscu i publicznego udziału w sprawowaniu Eucharystii, aż do czasu ogłoszenia wyniku procesu”. A jeśli potwierdzi się choćby „pojedynczy akt seksualnego wykorzystania przez księdza lub diakona”, osoba ta „zostanie na stałe zwolniona z posługi kościelnej, nie wyłączając wykluczenia ze stanu duchownego”. Jeśli natomiast „kara wykluczenia ze stanu duchownego nie zostanie zastosowana, na przykład z powodu podeszłego wieku lub choroby, sprawca czynu powinien żyć w modlitwie i pokucie oraz nie będzie mógł odprawiać publicznie Mszy świętej i udzielać sakramentów. Otrzyma polecenie, by nie nosić stroju duchownego i nie przedstawiać się jako kapłan”. Diecezje USA zostały zobowiązane ponadto do stosowania się „do wszystkich przepisów prawa cywilnego w sprawie informowania władz państwowych o zarzutach” i pełnej współpracy z nimi.
Grudzień 2004: Wznowienie, wcześniej zawieszonego, watykańskiego postępowania w sprawie Maciela Degollado, założyciela Legionistów Chrystusa. Niebawem do Meksyku i USA zostaje wysłany promotor sprawiedliwości Kongregacji Nauki Wiary ks. Charles Scicluna, aby na miejscu przebadał sprawę tego słynnego drapieżcy seksualnego i pedofila.
Tygodnik Niedziela/KAI/Warszawa
______________________________________________________________________________________________________________
Zlinczowani kardynałowie.
Pokazali, jak krzywdy cierpliwie znosić i urazy wszelkie darować
fot. Fabio Frustaci/EPA/PAP
***
Jeden niewinnie skazany na 13 miesięcy więzienia, drugi ocalały z piekła Dachau. Ich porażające wspomnienia są ogromną lekcją pokory i podpowiedzią, jak w ciemnej dolinie „krzywdy cierpliwie znosić i urazy wszelkie darować”.
To był pokaz siły. „Ta sprawa nigdy nie powinna była pojawić się w sądzie. Dochodzenie, które doprowadziło do postawienia kard. George’owi Pellowi bezpodstawnych zarzutów, było plugawą, przypominającą trolling akcją, brudną, jarmarczną opowieścią, pokazówką w stylu stalinowskim” – bez owijania w bawełnę pisał George Weigel. Sędziwy, schorowany australijski hierarcha znalazł się na 13 miesięcy w więzieniu za czyny, których nie popełnił.
29 czerwca 2017 r. został oskarżony o wielokrotne molestowanie seksualne. Zaprzeczył wszystkim zarzutom. 11 grudnia 2018 r. został przez sąd w Melbourne uznany winnym przestępstw seksualnych wobec małoletnich i skazany na 6 lat pozbawienia wolności. Trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze.
W celi prowadził duchowy dziennik, który, jak pisze Weigel, „nigdy nie powinien był powstać, a fakt, że jednak został napisany, jest dowodem na to, jak wielka jest Boża łaska, która pośród nikczemności, zła i niesprawiedliwości potrafi wzbudzić w człowieku wnikliwość obserwacji, wspaniałomyślność i dobroć”.
„Sytuacji nie ułatwiało to, że nie wiadomo, kto oskarżył kard. Pella, bo osobę tę kryło prawo. Trudno odpowiedzieć na zarzuty, które padły w procesie, który… nie był jawny” – opowiadał o. Damian Mosakowski, paulin pracujący „w krainie kangurów”. „Lewica triumfowała i zacierała ręce. Dla mnie najważniejsze jest to, z jaką klasą zachowywał się ten oskarżony człowiek. Po procesie z szacunkiem ukłonił się sędziom. Poddał się wymiarowi sprawiedliwości, spokojnie wysłuchał wyroku. Dla wielu katolików w Australii był męczennikiem. Siedział zamknięty w więzieniu, a przecież nawet sędzia bał się o życie tego starszego człowieka. Sam nazywał więzienie… rekolekcjami. Jaką klasę pokazał w tym wszystkim! Żył w duchu przebaczenia, w stylu dzieci Boga, wierności Ewangelii! Czy nie to jest najważniejsze?”
Plan dnia
Osadzony w Komańczy prymas Wyszyński przetrwał czas internowania dzięki samodyscyplinie. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie rozkład dnia, który skrupulatnie zaplanował: „5.00 Wstanie; 5.30 Prima i modlitwy poranne; 5.45 Rozmyślanie (zazwyczaj podawałem sam punkty, na tle Roku Liturgicznego); 6.15 Angelus Domini. Przygotowanie do Mszy św.; 6.30 Pierwsza Msza św.; 7.15 Druga Msza św.. Dziękczynienie; 8.15 Śniadanie” i tak dalej. Kardynał Pell przetrwał dzięki podobnej intuicji: to samodyscyplina, czyli zaplanowany program dnia, poświęcanie określonej liczby godzin na sen, wstawanie zawsze o tej samej porze oraz ćwiczenia fizyczne (w młodości startował w zawodach wioślarskich, grał w piłkę nożną i futbol australijski) sprawiły, że przetrwał okres zamknięcia i medialnego ataku. „Ta rutyna pomogła mi w więzieniu” – mówił.
„Spora część omówienia wyroku była kompletnie surrealistyczna, niczym u Kafki: wyliczywszy liczne powody przeczące prawdopodobieństwu mojej rzekomej napaści na chłopców, sędzia zaczął snuć domysły na temat mej motywacji!” – pisał pierwszego dnia osadzenia. „Słychać było okrzyki pełne cierpienia i powtarzające się przekleństwa. Kilka padło pod moim adresem. Wykończony, zasnąłem twardym snem i spałem aż do chwili, gdy obudził mnie strażnik. Zacząłem odmawiać Różaniec, usiłując zasnąć na powrót, ale tylko drzemałem. Ulgę – pod każdym względem – przynosi myśl, że dzień się już skończył. Odebrano mi zegarek. Dziwnie jest zgadywać, która godzina, na podstawie światła dochodzącego przez matowe szyby okien”.
Sił dodawała mu zaczerpnięta z Reguły św. Benedykta dewiza: „Biegnij, póki widzisz światło życia, żeby ciemność śmierci cię nie ogarnęła”.
7 kwietnia 2020 r. siedmioosobowy skład Sądu Najwyższego jednomyślnie uchylił skazujący wyrok i uniewinnił kard. Pella od zarzutów. Hierarcha zmarł trzy miesiące temu, a w jego pogrzebie uczestniczył papież Franciszek. „404 dni w więzieniu o zaostrzonym rygorze było doświadczeniem wielkich cierpień, znoszonych z ufnością w osąd Boga, i przykładem tego, jak przyjąć kary, także niesprawiedliwe, z godnością i wewnętrznym spokojem” – powiedział wówczas kard. Giovanni Battista Re.
Żywy stąd nie wyjdzie nikt
14 kwietnia 1945 r. Himmler wydał rozkaz: „Żaden więzień nie może dostać się żywy w ręce nieprzyjaciela”. „Mieliśmy wyjść przez komin. Widzieliśmy w tym piekle i ludzi, i bestie” – opowiadali więźniowie Dachau. Gdyby Amerykanie nie zaufali przeczuciu i spóźnili się o kilka godzin… nie zastaliby nikogo żywego. Długo nie mogli zapomnieć tego, co zobaczyli: 7,5 tysiąca ciał ułożonych w stosy, czekających na spalenie, i ludzi – szkielety błagające o kromkę chleba.
– Dwie kompanie czekały w Monachium, by nas zniszczyć. Miałby oblać obóz łatwopalną cieczą i puścić nas z dymem. Ale Pan Bóg nas wyciągnął. W ostatniej chwili – opowiadał mi Marian Żelazek, werbista, kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla. – Bo w tym piekle był z nami Pan Bóg.
Ojciec Adam Kozłowiecki (do jezuitów wstąpił na dekadę przed wybuchem II wojny) 10 listopada 1939 r. został aresztowany przez gestapo. W czerwcu 1940 r. trafił do Auschwitz („Pozostało w nas niezatarte wspomnienie złowieszczego zgrzytu kół na bocznicy wiodącej do obozu. W końcu wśród krzyków i bicia wypędzają nas z wagonów i ustawiają na placu”). W grudniu przewieziono go do Dachau. Otrzymał numer 22187.
ADVERTISEMENT
Założony już 22 marca 1933 r. z rozkazu Himmlera obóz nie bez podstaw nazywany był „piekłem”. Za drutami kolczastymi hitlerowcy zgromadzili ponad 2700 duchownych różnych wyznań. Największą grupę stanowili Polacy. Z 1777 osób przeżyła jedynie połowa…
„Wstajemy o godz. 5.30 i zaraz wypędzają nas po kotły z kawą. Do kuchni mamy jakieś 500 metrów, a kotły są bardzo ciężkie i co kilka kroków trzeba odpoczywać, i zmieniać rękę. Po przyniesieniu kotłów trzeba zaraz wyczyścić buty, posłać łóżko i o godz. 6.15 być już na dworze” – wspominał o. Adam.
Ludzie padali jak muchy
Obozowy „gabinet lekarski” stał się miejscem barbarzyńskich pseudomedycznych eksperymentów. Heinrich Schuetz, bezwzględny lekarz, który piął się po szczeblach kariery dzięki przynależności do Waffen SS, był szaleńcem: zarażał więźniów malarią, sprawdzał, jak ich wychudzone do granic możliwości organizmy reagują na mróz, testował ich wytrzymałość w komorach ciśnieniowych, a gdy konali z pragnienia… poił ich morską wodą. Testował jak na królikach doświadczalnych na czterdziestu kapłanach znad Wisły. Wstrzykiwał im pobraną od chorych więźniów ropę, by sztucznie zarazić ich ropowicą. W baraku panował smród nie do wytrzymania, a więźniowie o pożółkłej skórze padali jak muchy…
„Rano do godziny dziesiątej i po południu do godziny czwartej nie rozmawiam dlatego, że się modlę” – pisał o. Adam. „Modlę się za swych towarzyszy, oby Bóg łaską swoją pociągnął ich do siebie, by dokonał tego, czego ja dokonać nie umiem”.
Gdy po wstawiennictwie Stolicy Apostolskiej kapłani otrzymali na chwilę możliwość uczestniczenia w Eucharystii, jezuita notował: „Dziś po raz pierwszy w dziejach obozu w Dachau złożono Bogu najświętszą i najmilszą Mu Ofiarę. W tym miejscu nasiąkniętym krwią pomordowanych! W tym przybytku bluźnierstwa, przekleństwa i nienawiści! Trudno mi zapanować nad sobą; z największym wysiłkiem tłumię cisnące się do oczu łzy; czuję, że dzieje się rzecz wielka, której »oni« nie pojmują! Cud Wszechmogącego, triumf potęgi Bożej nad księciem ciemności i jego sługami (…). Wielu w kaplicy płacze”. Adam Kozłowiecki doczekał wyzwolenia obozu. Jako kardynał zmarł w Lusace 28 września 2007 roku. Dożył 96 lat, z czego ponad 60 spędził, pracując na misjach w Rodezji Północnej. Okrzyknięto go „apostołem Afryki”.
„Dobrze się trzymasz! Jak to możliwe, ojcze, że masz w sobie tak wiele energii, mimo że jesteś ode mnie o 10 lat starszy? Przeżyłeś obóz w Dachau i wiele lat na misjach w afrykańskim buszu, a wciąż jesteś młody i radosny jak dziecko” – zapytał go Jan Paweł II. „To właśnie w Dachau zdobyłem hart ducha, który pozwolił mi przetrwać trudy afrykańskiego buszu i być szczęśliwym jak dziecko” – odpowiedział jezuita. „To nie dobre uczynki są w życiu chrześcijanina najważniejsze, lecz wdzięczność Bogu. Wielbienie Go za wszystko. Dziękowanie Mu za wszystko, radowanie się każdym dniem, który otrzymaliśmy w prezencie, nawet jeśli słońce chwilowo nie świeci”.
Marcin Jakimowicz/Gość Niedzielny/Zlinczowani
______________________________________________________________________________________________________________
Słowa Jezusa powiedziane z Krzyża – żaden katolik ich nie zignoruje!
*******
W ciągu 33 lat spędzonych na ziemi Jezus Chrystus wypowiedział wiele słów. W Ewangeliach spisano tylko część z nich – te, które są nam najbardziej potrzebne do zbawienia.
Spośród nich szczególne znaczenie miało siedem ostatnich, które padły przed śmiercią na Krzyżu. Nie są to w zasadzie słowa, a frazy, zdania. Najważniejsze pouczenia, które Zbawiciel chciał nam przekazać, zanim dokonało się dzieło Odkupienia!
Książeczka VII ostatnich słów Jezusa autorstwa Pawła Kota przypomina tradycyjne nabożeństwo rozważania ostatnich słów Chrystusa, sięgające XII wieku...
Z tej bardzo ważnej i nietuzinkowej publikacji dowiemy się, jaka była historia nabożeństwa siedmiu ostatnich słów Jezusa i dlaczego tak ważne jest rozważanie Męki Pańskiej. A co najważniejsze, sami będziemy mogli zagłębić się w tajemnicę Odkupienia!
Na rozważanie każdego z ostatnich słów Jezusa składają się:
- cytaty z Pisma Świętego wskazujące na moment Męki Pańskiej, w którym padła dana fraza;
- duchowe refleksje i przemyślenia nad opisaną sceną biblijną;
- przykłady z żywotów świętych, którzy regularnie praktykowali rozważanie Męki Pana Jezusa;
- pytania do osobistych rozważań, pozwalające sięgnąć do głębi swojego życia duchowego.
To wspaniała pozycja, zwłaszcza na czas Wielkiego Postu! Dzięki niej możesz głębiej przygotować się na misterium Triduum Paschalnego i Wielkanocy, a przy tym poznać bardzo piękne, choć niestety nieco już zapomniane, katolickie nabożeństwo.
Jedna godzina rozważania Mojej bolesnej Męki większą zasługę ma, aniżeli cały rok biczowania się aż do krwi; rozważanie Moich bolesnych Ran jest dla ciebie z wielkim pożytkiem, a Mnie sprawia wielką radość – powiedział Pan Jezus w wizji św. Siostry Faustyny.
______________________________________________________________________________________________________________
***
Skąd wzięło się piekło?
ks. Mieczysław Piotrowski
“Bóg pragnie by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tym 2, 4). “Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia” (2 P 3, 9). Teksty te wyraźnie mówią, że Bóg kocha i pragnie zbawić wszystkich ludzi. Każdy człowiek otrzymuje szansę zbawienia. Nie ma więc ludzi przeznaczonych na potępienie. Nie można jednak zapominać, że oprócz Bożej woli zbawienia wszystkich ludzi istnieje wolna ludzka wola, która może nie przyjąć, może odrzucić zbawczą miłość Boga.
Sam Pan Jezus wielokrotnie mówił, że odrzucenia Boga przez człowieka prowadzi do wiecznego potępienia, a więc bezbożnicy będą definitywnie wyłączeni z życia wiecznego i odzieleni od Chrystusa: “Idźcie precz ode Mnie, przeklęci w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom” (Mt 25, 41). Wszyscy nieposłuszni woli Bożej usłyszą: “Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości” (Mt 7, 23). “Kto wierzy w Syna ma życie wieczne, kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży” (J 3, 36). Odrzucenie tych wszystkich, którzy nie przyjęli zaproszenia na ucztę, jest absolutne: “Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty” (Łk 14, 24).
Wyjaśnienie przez Chrystusa przypowieści o sieci nie jest metaforą: “Tak będzie przy końcu świata: wyjdą aniołowie, wyłączą złych spośród sprawiedliwych i wrzucą w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów” (Mt 13, 40-50). Również w listach św. Pawła znajdujemy teksty mówiące o absolutnym wyłączenia bezbożników z królestwa Bożego: “Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwieźli, ani mężczyźni współżyjący ze sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego” (1 Kor 6, 9-10; por. Ga 5, 19; Ef 5, 5). W cytowanych tekstach formuły potępienia mają charakter absolutny: “nikt z tych ludzi nie skosztuje mojej uczty”; “nie zobaczy życia”; “nie posiądzie królestwa”. Z językowego punktu widzenia, najmocniejsze teksty mówiące o wieczności kar piekielnych znajdują się w Apokalipsie (14, 11 i 20, 10). Aby wyrazić nieograniczony czas trwania zostały tutaj użyte formuły “na wieki” i “na wieki wieków”. Nie może być żadnych wątpliwości, że formuły te wyrażają prawdziwą i nigdy nie kończącą się wieczność. Nikt nie może więc mieć żadnych wątpliwości, że teksty Pisma św. jednoznacznie wskazują na wieczne potępienie i wykluczają jakąkolwiek myśl o apokastazie, czyli twierdzenie, że wyłączenie bezbożników będzie tylko czasowe a ich kara się kiedyś zakończy, ponieważ się nawrócą.Grzech przeciwko Duchowi Świętemu
O wieczności piekła dowiadujemy się również przy okazji nauczania Jezusa na temat grzechu przeciw Duchowi Świętemu. Pan Jezus mówi, że “każdy grzech i bluźnierstwo będą odpuszczone ludziom, ale bluźnierstwo przeciw Duchowi Świętemu nie będzie odpuszczone… ani w tym wieku, ani w przyszłym” (Mt 12, 31n). Jan Paweł II w encyklice “Dominum et Vivificantem” n. 46 wyjaśnia, że grzech przeciwko Duchowi Świętemu polega na “odmowie przyjęcia tego zbawienia, jakie Bóg ofiaruje człowiekowi przez Ducha Świętego”. Jest to postawa całkowitego zamknięcia się człowieka na miłość Boga, postawa człowieka “który broni rzekomego prawa do trwania w złu, we wszystkich innych grzechach i który w ten sposób odrzuca odkupienie”. Jest to więc grzech nieodpuszczalny z samej swojej natury, ponieważ jest owocem radykalnego odrzucenia szansy zbawienia.
Nie jest to jednorazowy grzeszny czyn, ale postawa absolutnego egoizmu czyli całkowitego zamknięcia się wolności człowieka na miłość Chrystusa. Taka postawa kształtuje się w człowieku w ciągu całego ziemskiego życia. Każdy w pełni świadomy i dobrowolny wybór zła przyczynia się do strasznych zniszczeń w człowieku. Wyrażają się one w pogłębieniu niewrażliwosci na miłość Boga i w postępującej niezdolności do miłości bliźniego. Jeżeli przez całe ziemskie życie człowiek będzie żył tak jakby Boga nie było, i radykalnie odrzucał możliwość nawrócenia się nazywając zło dobrem, a dobro złem, to wtedy realnie istniejąca siła zła, każdego grzechu, do tego stopnia może zniszczyć jego osobę, że stanie się niezdolnym do miłości, stuprocentowym egoistą, a więc takim, który kocha siebie miłością posuniętą aż do nienawiści Boga.
Co się stanie z takim człowiekiem w najważniejszym momencie jego życia, czyli w momencie śmierci? Wiemy o tym, że w momencie śmierci będzie sąd. Pan Jezus wyjaśnia na czym ten sąd będzie polegał: “A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy zbliża się do światła…” (J 3, 19-21). W momencie śmierci każdy człowiek stanie przed Chrystusem jako jedyną rzeczywistością. Nie będzie się mógł wycofać, nie będzie mógł Go ominąć, będzie musiał podjąć decyzję przyjęcia lub odrzucenia daru Jego miłości. Ci wszyscy ludzie, którzy w czasie ziemskiego życia bardziej umiłowali zło aniżeli dobro i stali się absolutnymi egoistami, w momencie śmierci znienawidzą i odrzucą miłość jaką są kochani przez Boga. Jeżeli natomiast w człowieku będzie chociażby minimalna zdolność przyjęcia daru miłości Bożej, taki człowiek będzie zbawiony, ale po okresie dojrzewania do miłości w czyśćcu (por. 1 Kor 3, 11-15). Tak – powiedziane Chrystusowi – staje się niebem, natomiast odrzucenie Chrystusa staje się piekłem.
Chrystus objawia nam, że to sam człowiek skazuje siebie na potępienie, że w momencie sądu każdy otrzyma to, co będzie pragnął, a człowiek będzie pragnął zgodnie z tym, kim się stał w ciągu ziemskiego życia. Dlatego Jezus ostrzega nas: “Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie zguby własnymi rękami” (Mdr 1,12). Ciekawa jest odpowiedź Matki Bożej na pytanie postawione jej w czasie objawień w Medjugorje: jak to jest możliwe, że kochający i miłosierny Bóg skazuje ludzi na wieczne potępienie? Niepokalana odpowiedziała, że ludzie, którzy idą na wieczne potępienie, sami wybierają trwanie w piekle, ponieważ oni ogromnie nienawidzą Boga i nie chcą być zbawieni. Obwiniają i nienawidzą Boga za wszystko. W ten sposób stają się częścią piekła. Tak więc w momencie śmierci człowiek będzie wybierał, ale będzie wybierał zgodnie ze swoimi pragnieniami, które są uzależnione od tego kim się stał w ciągu ziemskiego życia. Człowiek całkowicie zniewolony przez zło będzie pragnął tylko zła, a dobro będzie nienawidził. Człowiek, będący w grzechu przeciw Duchowi Świętemu, w swoim samouwielbieniu z całą pewnością znienawidzi i odrzuci miłość Chrystusa. Wiemy z naszego doświadczenia, że często zło wydaje się być bardziej atrakcyjne i pociągające aniżeli dobro. Wynika to z faktu naszej grzeszności i niedojrzałości do miłości. Dla narkomana czy pijaka trzeźwość nie jest pociągająca. Natomiast uzależniony od pornografii i seksu erotoman, wezwanie do samokontroli i czystości będzie traktował jako ograniczenie swojej wolności.
Zło ma to do siebie, że zniewala i uzależnia emanując śmiercionośną słodycz, która niszczy to, co jest w człowieku najcenniejsze – zdolność do miłości, pogłębia egoizm, czyli zakochanie się w sobie samym jak gdyby się było dobrem ostatecznym. Takie uzurpowanie sobie boskości stwarza w człowieku postawę grzechu przeciw Duchowi Świętemu czyli rzeczywistość piekła. Taki absolutny egoista, niejako z konieczności wynikającej z prawdy kim on jest, w momencie śmierci z nienawiścią odrzuci dar Bożej Miłości. Jest to sytuacja wiecznego potępienia. Jezus Chrystus mówi jasno i jednoznacznie o realnej możliwości wiecznego potępienia nie po to aby nas straszyć, ale żeby uświadomić nam całą prawdę o ostatecznych konsekwencjach grzechów. Dlatego, jako prawdziwy Bóg stał się prawdziwym człowiekiem, aby wyprowadzić nas z piekła grzechu i śmierci i dać nam pełnię życia. Przechodzenie człowieka ze śmierci do życia nie dokonuje się w sposób magiczny, ale tylko za jego zgodą wyrażoną w pełni w dobrowolnie podjętym trudzie życia według przykazań i wymagań Ewangelii. Tylko Chrystus może uwolnić mnie od rzeczywistości piekła grzechu, ale muszę się zgodzić na to, aby w duchu wiary podporządkowywać egoistyczne korzyści mojego “ja” wymaganiom objawionej Prawdy. Im bardziej będę opierał się na sobie i żył według zasad egoizmu, tym bardziej będę staczał się i pogrążał w rzeczywistości piekła.
Trzeba pamiętać, że potępienia wiecznego nie można rozumieć jako jakiejś sankcji zewnętrznej wymierzanej ludziom przez Boga. Największą karą za każdy grzech są same konsekwencje grzechu, które są znakiem i początkiem doświadczenia piekła już tutaj na ziemi. W czasie ziemskiego życia doświadczamy tragicznych skutków grzechów, które są przedsmakiem rzeczywistości piekła. Są nimi: “nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne” (Ga 5, 19-21). Popełniając grzech, człowiek odrzuca życie i miłość, a wybiera śmierć i samozniszczenie. Staje się w ten sposób niewolnikiem grzechu. Jest to absurdalna postawa prowadząca do takiego zniewolenia przez egoizm, do takiej koncentracji na sobie, że w ostateczności człowiek będzie działał przeciwko sobie samemu i będzie również innych pragnął w tę niewolę wciągnąć. Widać to szczególnie dzisiaj w Polsce, kiedy wielu ludzi będących u władzy, nienawidząc Chrystusa i chrześcijański system wartości, z niezwykłą gorliwością przez demoralizację i niszczenie autorytetu Kościoła ateizuje naród polski, a szczególnie najmłodsze pokolenie.
Zniewoleni przez zło ludzie pragną zła i robią wszystko, aby również inni znaleźli się w niewoli różnych nałogów, zakłamania i nienawiści. Usunięcie Boga z życia ludzkiego zawsze rodzi poczucie bezsensu, a także szczególny rodzaj zatwardziałości w zakłamaniu polegający na tym, że zło uważa się za dobro. Postawa zatwardziałości w zakłamaniu i życia takiego jakby Boga nie było, jest szczególnym rodzajem doświadczenia obecności piekła już w czasie ziemskiego życia. Trzeba pamiętać, że większość środków masowego przekazu w Polsce, proponując styl życia bez Chrystusa i zasad moralnych, zachęca ludzi do pójścia drogą prowadzącą do zguby wiecznej. Powinniśmy zawsze pamiętać, że miłość Boża całkowicie respektuje wolność swojego stworzenia także wtedy, kiedy decyduje się ono na definitywne odrzucenie Boga. Tak więc piekło nie jest nieprzewidzianą czy niesprawiedliwą karą. Człowiek sam, wybierając grzech na swoją odpowiedzialność, idzie drogą prowadzącą do piekła. Istnieje piekło, ponieważ istnieje grzech. Piekło jest niczym innym jak grzechem chcianym jako cel, przyjętym jako ostateczne spełnienie, rozciągającym się w nieskończoność. Prawda o piekle nadaje naszemu ziemskiemu życiu niepowtarzalność i dramatyczną wyjątkowość. Przypomina nam, że jeżeli grzech, który jest największym nieszczęściem dla człowieka, bagatelizuje się i traktuje jako dobro, to wtedy wprowadza nas w rzeczywistość piekła.
ks. Mieczysław Piotrowski TChr – Miłujcie się! 5-8/1996/Fronda.pl
_____________________________________________________________________________________________________________
Abp Fulton Sheen:
Trwa apostazja serc! Nasz świat jest jak syn marnotrawny
Arcybiskup Fulton Sheen, jako baczny obserwator rzeczywistości, zwrócił uwagę, że sednem wszystkich kryzysów, targających dzisiejszy świat – jest fakt, że ludzie odrzucili naukę Krzyża. W swojej książce „Krzyż i Kryzys” zawarł proroczą wizję upadku naszej cywilizacji – która niczym syn marnotrawny, porzuci całkowicie dobra Ojca i rzuci się w ramiona otchłani piekieł. Istnieje jednak droga powrotu. Co jako społeczeństwo musimy zrobić, by na nią wejść?
„Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko…” Oto słowa z Ewangelii, które są świadectwem, że apostazja serca postępuje stopniowo. Człowiek jeszcze nie traci kontroli nad sobą, gdy wprawdzie folguje przyjemnościom, ale nie jest opętany przez wady i grzechy.
„Zabranie wszystkiego” zajęło młodzieńcowi kilka dni. Kiedy już wszystko zgromadził, wyruszył do obcego kraju. A naprawdę obcy jest jedynie ten kraj, w którym nie ma Boga. Dysponując bogactwem i ciesząc się dreszczem emocji wywołanym wyswobodzeniem się spod ojcowskiej władzy, młody człowiek początkowo ma wrażenie, że drzwi do wszystkich przyjemności świata stoją przed nim otworem.
Są to jednak chwilowe rozkosze – przemijające szaleństwa z delirycznego snu marnotrawnego syna. Grzech i związane z nim przyjemności wystarczały tylko do tego, by go kusić, rozpalać wewnętrznie i psuć przez całe życie, ale nigdy do tego, by choćby na jeden dzień dać poczucie zadowolenia. Potrzeba kolejnych doznań nie znikała. Apetyt rósł w miarę jedzenia, ale satysfakcja z kolejnych przyjemności za każdym razem malała. Był jak człowiek, którego apetyt rośnie nieustannie, ale dostępne mu zapasy pożywienia nieustannie się kurczą. Grzech był obietnicą rozkoszy, a przyniósł tylko to, co rzeczywiście miał do zaoferowania: swoją odrażającą obecność.
SYN MARNOTRAWNY TO ZACHODNIA CYWLIZACJA
Moralne zastosowanie tej przypowieści jest oczywiste i wynika z samej jej treści. Możliwe jest jednak również poczynienie pewnych odniesień historycznych, w których zostają ukazane duchowe doświadczenia współczesnego świata. Można mianowicie przyjąć, że młodszym synem z przypowieści jest zachodnia cywilizacja. W XVI wieku udała się ona do duchowego ojca chrześcijaństwa, namiestnika Chrystusa, i poprosiła o swój udział w majątku, czyli o drogocenny kapitał mądrości i tradycji zebrany przez piętnaście wieków ciężkich doświadczeń, prześladowań i modlitw. Przez piętnaście stuleci ojciec duchowy przechowywał wspaniały kapitał pozostawiony przez Chrystusa, wzbogacony nauką apostołów, tradycją ojców Kościoła i syntezą scholastyków. Utrzymanie tego dziedzictwa nie zawsze było łatwe. Czasami trzeba było za nie zapłacić krwią, a nawet życiem. Chodziło, rzecz jasna, nie o majątek w złocie i srebrze, lecz o nieskończenie cenniejszy kapitał prawd Bożych, mówiących o natchnionym charakterze Pisma Świętego, o konieczności sakramentalnej komunii z Chrystusem, o potrzebie nieomylnego autorytetu, o boskiej naturze Chrystusa, o obecności Boga oraz o konieczności istnienia religii.
Cywilizacja zachodnia, podobnie jak młodszy syn, cieszyła się darem wolności, który jest nierozerwalnie związany z człowieczeństwem. Mogła więc opuścić ojczysty dom i tak też zrobiła. Wziąwszy pod pachę dziedzictwo ważnych prawd religijnych, udała się do obcego kraju, gdzie nie musiała słuchać żadnych nakazów i poleceń duchowego ojca, a jedynie własnych kaprysów i zachcianek. W pierwszych chwilach nieskrępowanej swobody mówiono wyłącznie o niezależności. Dzieci cywilizacji zachodniej, które zerwały ze swoim duchowym ojcem, szczyciły się tym, że odrzuciły „łańcuchy Rzymu” i „niewolę dogmatów”. Zachłysnąwszy się poczuciem fałszywej wolności, cywilizacja zachodnia zaczęła wydawać pozostawiony jej w udziale duchowy spadek. W wielkim skrócie można powiedzieć, że historia ostatnich czterech stuleci jest historią trwonienia majątku czy też ojcowizny, którą Chrystus powierzył swojemu Kościołowi. Majątek ten nie stopniał w jednej chwili ani w jednym miejscu, ani też nie został przepuszczony z jedną grupą znajomych. Otrzymany w spadku kapitał szczuplał stulecie po stuleciu. Patrząc z perspektywy czasu, możemy dokładnie określić, kiedy zostały wydane poszczególne jego części. W XVI wieku zachodnia cywilizacja roztrwoniła wiarę w nieodzowność władzy.
W XVII wieku roztrwoniła wiarę w Pismo Święte jako objawione słowo Boga. W XVIII wieku roztrwoniła wiarę w bóstwo Chrystusa, w konieczność łaski oraz w całą nadprzyrodzoną strukturę. W XIX wieku roztrwoniła wiarę w istnienie Boga jako Pana, Władcy i Ostatecznego Sędziego żywych i umarłych. W naszych czasach wydała ostatnie pieniądze – roztrwoniła wiarę w konieczność istnienia religii i powinność wobec Boga. Naprawdę roztrwoniła swój majątek, żyjąc rozrzutnie.
Świadectwem duchowego upadku cywilizacji zachodniej są dwa bardzo ważne zjawiska: masowe odejście od Chrystusa i masowe odejście od Boga.
PCh24.pl
Fragment pochodzi z książki „Krzyż i Kryzys” abpa Fultona Sheena, Wydawnictwo Esprit
______________________________________________________________________________________________________________
Między trzema morzami
***
Nie było dotąd w Polsce publikacji, która całościowo ukazywałaby dzieje i dorobek kulturalny krajów Trójmorza. Brak ten wypełnia wydana właśnie praca prof. Wojciecha Roszkowskiego pt. „Orzeł, lew i krzyż. Historia i kultura krajów Trójmorza”.
Neredzīgais Indriķis, Mikalojus Čiurlionis czy Jože Plečnik. Zapewne te nazwiska niewiele mówią większości Polaków, a są to jedni z najwybitniejszych przedstawicieli kultury takich krajów Trójmorza, jak Łotwa, Litwa i Słowenia. Przytaczam te postacie, aby pokazać, że książka prof. Roszkowskiego sięga obszarów, które z polskiej perspektywy można nazwać białym plamami. Kultura jest jednym z elementów tej pracy, jednak przede wszystkim mamy do czynienia z historią państw i narodów, od ich powstania do początków XX wieku w pierwszym tomie, który jest już dostępny, aż do współczesności w drugim tomie, który autor przygotowuje.
Co łączy, co dzieli
Do niedawna obszar ten nazywany był Międzymorzem, gdyż obejmował ziemie Europy od Bałtyku na północy do Adriatyku na południu, dziś jednak częściej jest określany jako Trójmorze, sięga bowiem do Morza Czarnego. Współcześnie obejmuje dwanaście państw, w których żyje blisko 200 milionów osób. Są to: Litwa, Łotwa, Estonia, Polska, Czechy, Słowacja, Austria, Słowenia, Chorwacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Łączy je przede wszystkim położenie: gdy popatrzymy na mapę, obejmują one obszar określany jako Europa Środkowo-Wschodnia.
O naturalnej bliskości tych krajów świadczy fakt, że właśnie te dwanaście państw stworzyło w 2015 r. inicjatywę gospodarczo-polityczną zwaną Trójmorzem. Znamienne, że wszystkie wspomniane kraje należą do Unii Europejskiej, uznały jednak, że korzystna jest dla nich bliższa współpraca. Chęć uczestnictwa w tej inicjatywie zadeklarowały w 2021 r. także Mołdawia i Ukraina.
Wspólnotę Trójmorza wyznacza przede wszystkim położenie i w dużym stopniu wspólna historia, a dziś zbieżne interesy ekonomiczne. Okazuje się, że te elementy są wystarczające, aby w sposób naturalny państwa położone między trzema morzami podejmowały różne formy bliższej współpracy. Szeroka panorama narodów i państw, którą z typową dla swojej twórczości erudycją ukazuje prof. Roszkowski, wskazuje także poważne różnice między nimi. Na przykład odmienności etniczne manifestują się w językach. Polacy, Czesi i Słowacy posługują się językami należącymi do grupy Słowian zachodnich, a Słoweńcy, Chorwaci i Bułgarzy – Słowian południowych. Rumuni mówią językiem romańskim, Litwini i Łotysze językami bałtyckimi, a Estończycy i Węgrzy odmianami języków ugrofińskich.
Istnieją też różne tradycje religijne, choć w ramach chrześcijaństwa. Na przykład do tradycji katolickiej należą Polska, Słowacja, Słowenia i Chorwacja, do prawosławnej Bułgaria, a do protestanckiej Estonia i Łotwa.
Między Niemcami, Rosją i Turcją
Ponieważ książka ma układ chronologiczny, możemy równolegle śledzić dzieje wszystkich państw, co pozwala nam zrozumieć wspólnotę losów, sympatie, ale też antypatie między nimi.
Wspólnotę dziejów wyznacza przede wszystkim położenie między Niemcami a Rosją, które od średniowiecza do czasów współczesnych dążyły do podporządkowania krajów Trójmorza i przez długie okresy im się to udawało, np. przez cały XIX wiek. W pewnym sensie można powiedzieć, że dzieje narodów tej części Europy to historia walki z Niemcami i Rosją, imperialnymi potęgami, które chciały te narody wchłonąć. Trzeba też uwzględnić trzecie zagrożenie, jakim była od XIV do początków XX wieku ekspansja turecka. Imperium Otomańskie objęło swoim zasięgiem Europę południowo-wschodnią, odciskając swe piętno na podbitych państwach, m.in. Bułgarii, Serbii czy Mołdawii.
Nim jednak państwa Trójmorza zostały podbite przez sąsiadów, do XVI wieku intensywnie się rozwijały. Pod koniec pierwszego tysiąclecia zaczęły się przekształcać ze społeczności plemiennych we wspólnotę narodową zorganizowaną w państwo. Duże znaczenie w tym procesie miało przyjęcie chrześcijaństwa. Poważne zagrożenie istniało jedynie ze strony Niemiec, gdyż imperialna Rosja jeszcze wówczas nie istniała, a Tatarzy i Turcy rozpoczęli swoją ekspansję kilka wieków później. Okoliczności te doprowadziły do powstania na tym obszarze silnych państw, jak Królestwo Polskie czy Królestwo Węgier, które rozwojem ekonomicznym i kulturalnym oraz potencjałem wojskowym dorównywały krajom Europy Zachodniej.
Gdy mówimy o położeniu, nie chodzi o warunki geograficzne. Trójmorze tworzy bowiem zarówno Nizina Środkowoeuropejska, jak i Karpaty czy wybrzeża Morza Czarnego i Adriatyku. Profesor Roszkowski zauważa, że właśnie położenie sprawiło, iż kraje te nie uczestniczyły w ekspansji zamorskiej i nie posiadały kolonii, ponieważ były oddalone od oceanów. Brak dostępu do bogactw Nowego Świata był jednym z czynników powodujących, że państwa te od XVII wieku zaczęły słabnąć. Natomiast kraje Zachodu dzięki ekspansji kolonialnej i niewolniczej pracy na terenach zależnych znacznie się bogaciły, następowała w nich kumulacja kapitału.
Wolność i imperializm
Nie można opisać Trójmorza bez Polski, która jest jego centralnym elementem. Centralnym nie tylko ze względu na położenie, lecz także idee, jakie z niej wychodziły i oddziaływały na Europę Środkowo-Wschodnią. Autor „Orła, lwa i krzyża” zwraca uwagę na wkład Polski o wymiarze cywilizacyjnym. W pierwszym rzędzie chodzi o wolność, a dokładnie o prawo narodów do życia w pokoju na swojej ziemi. Polska była w tej sprawie w sporze z Krzyżakami, a miał go rozstrzygnąć sobór w Konstancji (1414–1418). Nasze racje przedstawił wówczas rektor Akademii Krakowskiej Paweł Włodkowic. Dowodził m.in., że poganie mają państwa z mocy prawa naturalnego, które nie zaprzecza prawu Bożemu, dlatego nikt, nawet papież czy cesarz, nie ma moralnego prawa, aby unieważnić to przyrodzone prawo pogan, jeśli chcą oni żyć w pokoju. Wskazał przy tym, że Krzyżacy, napadając na pogan, gwałcą prawo naturalne. Tezy te wzbudziły burzliwą dyskusję, ale ostatecznie polska argumentacja zwyciężyła.
Kwestia rozstrzygnięta w Konstancji jest konsekwencją zasadniczego sporu, jaki toczył się między Niemcami i Polską. Otóż Niemcy uważali, że zjednoczenie Europy powinno dokonać się poprzez stworzenie struktury imperialnej pod przywództwem jednego kraju, w domyśle oczywiście Niemiec. Sobór w Konstancji pokazał jednak, że Polska ma radykalnie inną koncepcję. Bazowała ona na prawie narodów do samostanowienia, czyli na wolności. Praktycznym jej wyrazem było pokojowe zjednoczenie Polski z Litwą.
Umiłowanie Polski do wolności miało swój konkretny wyraz także w konfederacji warszawskiej z 1573 r., która była uchwałą Sejmu zapewniającą wolność religijną szlachcie. Zarówno prawo narodów do samostanowienia, jak i tolerancja religijna były wielkim wkładem Polski w budowanie europejskiej cywilizacji. Można by tu wymienić jeszcze zjawisko wyjątkowe, jakim była szlachecka demokracja, i choć przerodziła się w anarchię, jednak w pierwszej fazie był to wyjątkowy jak na owe czasy ustrój, dający prawo części społeczeństwa do decydowania o losie państwa.
Poeta, kompozytor, architekt
Na koniec krótkie wyjaśnienie, kim byli wymienieni na początku twórcy. Neredzīgais Indriķis to pseudonim pierwszego ludowego poety łotewskiego. Żył na przełomie XVIII i XIX wieku, był nazywany „łotewskim Homerem”, tworzył pieśni i wiersze.
Mikalojus Čiurlionis to genialny kompozytor litewski przełomu XIX i XX wieku. Choć żył tylko 36 lat, pozostawił po sobie 250 kompozycji. Po uzyskaniu wolności w 1918 r. Litwini uznali go za swojego najwybitniejszego artystę. Natomiast Jože Plečnik to jeden z najwybitniejszych architektów Europy. Urodził się w Lublanie w Słowenii, tworzył w XX wieku. Zaprojektowane przez niego budynki znajdują się nie tylko w Słowenii, ale także w Wiedniu i Pradze.
To tylko trzech przedstawicieli kultury z krajów Trójmorza, podanych tu jako przykład. Znacznie więcej i szerzej opisanych postaci znaleźć można w książce prof. Roszkowskiego. Czekamy na jej drugi tom, który z pewnością pozwoli m.in. zrozumieć obecną sytuację państw położonych między trzema morzami.
Bogumił Łoziński/Gość Niedzielny
____________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
PIERWSZY PIĄTEK MIESIĄCA – 3 MARCA – KOŚCIÓŁ ŚW. PIOTRA
GODZ. 18.00 – ADORACJA NAJŚWIĘTSZEGO SAKRAMENTU/SPOWIEDŹ ŚW.
GODZ. 18.30 – NABOŻEŃSTWO DROGI KRZYŻOWEJ
GODZ. 19.00 – MSZA ŚWIĘTA WYNAGRADZAJĄCA NAJŚWIĘTSZEMU SERCU PANA JEZUSA ZA GRZECHY NASZE I GRZECHY CAŁEGO ŚWIATA.
W pierwszy piątek miesiąca wielu wiernych przystępuje do spowiedzi i Komunii świętej. Na czym polega praktyka 9 pierwszych piątków miesiąca i co się z nią wiąże?
Pierwsze piątki miesiąca nie są obce wielu wiernym. Większość dzieci słyszy o nich na katechezie, zachęca się je też do tej praktyki tuż po Pierwszej Komunii. Dla dużej części osób pierwsze piątki miesiąca pozostają już na stałe dniem spowiedzi i Komunii świętej. Skąd wzięła się ta praktyka?
Małgorzata Maria Alacoque
Powiedział o niej sam Jezus francuskiej siostrze zakonnej, św. Małgorzacie Marii Alacoque w czasie objawień. Przez ponad półtora roku ukazywał jej On swoje Serce płonące miłością do ludzi i zranione ich grzechami. Św. Małgorzata usłyszała od Jezusa o obietnicach, jakie daje On czcicielom jego Serca.
Wśród nich pojawia się i ta: „Przyrzekam w nadmiarze miłosierdzia Serca mojego, że wszechmocna miłość moja udzieli tym wszystkim, którzy komunikować będą w pierwsze piątki przez dziewięć miesięcy z rzędu, łaskę pokuty ostatecznej, że nie umrą w stanie niełaski mojej ani bez sakramentów i że Serce moje stanie się dla nich bezpieczną ucieczką w godzinę śmierci”.
Wielka obietnica
Pan Jezus ukazał się św. Małgorzacie jako ubiczowany. Z czasem obietnicę tę nazwano „Wielką”, jako największą, jakiej człowiek może dostąpić w czasie ziemskiego życia. Jezus obiecuje praktykującym 9 pierwszych piątków miesiąca, że nie umrą nie będąc w stanie łaskie uświęcającej. W najstarszym polskim miesięczniku katolickim, „Posłańcu Serca Jezusowego”, można przeczytać niezwykłą historię związaną z tą obietnicą.
Jedna z więźniarek obozu Ravensbrück została wyznaczona do egzekucji. Nie mogła uwierzyć, że po wielokrotnym odprawieniu dziewięciu piątków umrze bez sakramentów świętych. Tak się jednak złożyło, że choć dwukrotnie wzywano ją do tzw. transportu, z którego nie było już powrotu, w obu wypadkach niespodziewanie polecono jej wrócić do obozu. Dotrwała do czasu, gdy do obozu przemycono puszkę z komunikantami. Została stracona w dniu, w którym przyjęła Komunię św.
Przede wszystkim Komunia
Pan Jezus w swojej obietnicy mówi o przyjęciu Komunii świętej w kolejne 9 pierwszych piątków, nie o samej spowiedzi. Aby jednak przystąpić do Komunii, trzeba być w stanie łaski uświęcającej, więc dobrze poprzedzić ją sakramentem pokuty.
ze strony: stacja 7.pl
______________________________________________________________________________________________________________
Pierwsze piątki miesiąca. Czemu służy ta praktyka i jak najlepiej ją wypełniać?
Już przystępując do Pierwszej Komunii Świętej dzieci zobowiązują się do uczestnictwa w 9. Pierwszych Piątkach miesiąca. Praktykę, stosowaną już od 1673 roku, gdy Świętej Małgorzacie Marii Alacoque objawił się Pan Jezus, Kościół propaguje w celu pogłębienia życia religijnego wszystkich wiernych. Czemu służy ta praktyka i jak najlepiej ją wypełniać?
Serce niegdyś rozumiano jako wolę. A zatem Wolna Wola naszego Umiłowanego Nauczyciela poddała się zupełnie Woli Ojca. Przykład Chrystusa jest wzorem postępowania dla wszystkich chrześcijan. Nasze cierpienia winniśmy składać na Niepokalane Ręce Matki Zbawiciela. Prosić Matkę naszego Pana, aby te serca, przepełnione współczuciem wobec Mąk Jej Syna Jezusa zaniosła przed Tron Przenajświętszej Trójcy.
Aby okazanej ludziom Bożej Miłości zadośćuczynić za grzechy ,,gorzkiej niewdzięczności, wzgardy, nieuszanowania, lekceważenia, oziębłości i świętokradztw” (Chrystus do Świętej Małgorzaty) należy w tym dniu:
1. Być w stanie łaski uświęcającej albo wyspowiadać się (w intencji wynagradzającej Niepokalanemu Sercu Maryi, aby połączyć praktykę pierwszego piątku i pierwszej soboty miesiąca).
2. Wysłuchać w piątek Mszy Świętej celebrowanej w intencji wynagradzającej Najświętszemu Sercu Pana Jezusa.
3. Przyjąć Komunię Świętą.
4. Odmówić Litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa.
5. W miarę możliwości odprawić godzinną adorację Najświętszego Sakramentu.
Wszystkim czczącym Najświętsze Serce Pana Jezusa i rozpowszechniającym Jego kult, Król Nieba i Ziemi przez Świętą Małgorzatę Marię Pan Jezus składa 12 obietnic:
1. Dam im łaski, potrzebne w ich stanie.
2. Ustalę pokój w ich rodzinach.
3. Będę ich pocieszał w utrapieniach.
4. Będę ich pewną ucieczką w życiu, a szczególnie w godzinę śmierci.
5. Będę im błogosławił w ich przedsięwzięciach.
6. Grzesznicy znajdą w mym Sercu źródło i ocean miłosierdzia.
7. Dusze oziębłe staną się gorliwymi.
8. Dusze gorliwe prędko dojdą do doskonałości.
9. Będę błogosławił domom, w których wizerunek Serca mojego będzie czczony.
10. Osoby, które będą to nabożeństwo rozszerzały, będą miały imię swoje wypisane w Sercu moim.
11. Dam kapłanom dar wzruszania serc nawet najzatwardzialszych.
12. W nadmiarze miłosierdzia Serca mojego przyrzekam tym wszystkim, którzy będą komunikować w pierwsze piątki miesiąca przez dziewięć miesięcy z rzędu w intencji wynagrodzenia, że miłość moja udzieli łaskę pokuty, iż nie umrą w mojej niełasce, ani bez Sakramentów świętych, a Serce moje będzie im pewną ucieczką w ostatniej godzinie życia.
NP/PCh24.pl
______________________________________________________________________________________________________________
PIERWSZA SOBOTA MIESIĄCA – 4 MARCA – KOŚCIÓŁ ŚW. PIOTRA
OD GODZ. 17.00 – SPOWIEDŹ ŚWIĘTA
KATECHEZA DLA RODZICÓW I DZIECI
GODZ. 18.00
MSZA ŚWIĘTA WIGILIJNA Z II NIEDZIELI WIELKIEGO POSTU
PO MSZY ŚW. NABOŻEŃSTWO WYNAGRADZAJĄCE ZA ZNIEWAGI I BLUŹNIERSTWA SKIEROWANE PRZECIWKO NIEPOKALANEMU SERCU NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY.
Prośba Maryi, Bożej Matki, która jest i naszą Matką,
wciąż czeka na spełnienie – pięć pierwszych sobót miesiąca.
Matka Boża objawiając się w Fatimie trojgu pastuszkom – bł. Hiacyncie, bł. Franciszkowi i Łucji – powiedziała, że Pan Jezus chce ustanowić na świecie nabożeństwo do Jej Niepokalanego Serca, aby ludzie Ją lepiej poznali i pokochali. To nabożeństwo ma również charakter wynagradzający Jej Niepokalanemu Sercu za zniewagi wyrządzone przez ludzi. Tym, którzy będą je z wiarą praktykować, Maryja obiecała zbawienie. Poprzez to nabożeństwo mogą się oni przyczynić do ocalenia wielu ludzi od potępienia i zapowiadanych przez Matkę Najświętszą katastrof cywilizacyjnych. Nabożeństwo to uzyskało aprobatę kościelną i od tej pory rozwija się na całym świecie.
Orędzie fatimskie nie zostało definitywnie zakończone wraz z cyklem objawień w Cova da Iria, w roku 1917. Dnia 10 grudnia 1925 r. siostrze Łucji ukazali się w celi domu zakonnego św. Doroty w Pontevedra Najświętsza Maryja Panna i obok niej Dzieciątko Jezus opierające się na świetlistej chmurze. Dzieciątko położyło jej dłoń na ramieniu, a Maryja pokazała jej w drugiej dłoni Serce otoczone cierniami. Wskazując na nie, Dzieciątko napomniało wizjonerkę tymi słowami: – Zlituj się nad Sercem twej Najświętszej Matki okolonym cierniami, które niewdzięczni ludzie wbijają w każdej chwili, a nie ma nikogo, kto by przez akt zadośćuczynienia te ciernie powyjmował.
Maryja dodała: – Córko moja, spójrz na Serce moje otoczone cierniami, które niewdzięczni ludzie przez bluźnierstwa i niewdzięczność w każdej chwili wbijają. Przynajmniej ty pociesz mnie i przekaż, że tym wszystkim, którzy w ciągu pięciu miesięcy, w pierwsze soboty, wyspowiadają się, przyjmą Komunię świętą, odmówią różaniec i będą mi towarzyszyć przez kwadrans, rozważając 15 tajemnic różańcowych, w intencji zadośćuczynienia Mnie, w godzinę śmierci obiecuję przyjść z pomocą, ze wszystkimi łaskami potrzebnymi do zbawienia.
W dniu 15 lutego 1926 roku siostrze Łucji na nowo ukazało się w Pontevedra Dzieciątko Jezus. Podczas tego objawienia siostra Łucja przedstawiła Dzieciątku pewne trudności, jakie będą miały niektóre osoby, żeby przystąpić do spowiedzi w sobotę i poprosiła, by spowiedź była tak samo ważna podczas kolejnych ośmiu dni. Pan Jezus odpowiedział: – Tak, spowiedź może być ważna o wiele więcej dni, pod warunkiem, że gdy będą Mnie przyjmować, będą w stanie łaski uświęcającej i wyrażą intencję zadośćuczynienia za znieważenie Niepokalanego Serca Maryi. Siostra Łucja podniosła jeszcze kwestię dotyczącą sytuacji, w której ktoś w momencie spowiedzi zapomni sformułować intencję, na co Pan Jezus odpowiedział następująco: – Mogą to uczynić przy następnej spowiedzi, wykorzystując w tym celu pierwszą nadarzającą się okazję.
Podczas czuwania w nocy z dnia 29 na 30 maja 1930 roku, Pan Jezus przemówił do siostry Łucji, podając jej rozwiązanie innego problemu: – Praktykowanie tego nabożeństwa będzie dopuszczone również w niedzielę po pierwszej sobocie, jeżeli moi księża – ze słusznych powodów – przyzwolą na to. Przy tej samej okazji, nasz Pan dał Łucji odpowiedź na jeszcze inne pytanie: – Dlaczego pięć sobót, a nie dziewięć albo siedem, dla uczczenia cierpień Matki Bożej? – Moja córko, powód jest bardzo prosty: jest pięć rodzajów zniewag i bluźnierstw przeciwko Niepokalanemu Sercu Maryi: 1. Bluźnierstwa przeciwko Niepokalanemu Poczęciu. 2. Przeciw dziewictwu Matki Bożej. 3. Przeciw Jej boskiemu macierzyństwu, przy równoczesnym sprzeciwie uznania Jej za Matkę rodzaju ludzkiego. 4. Czyny tych, którzy usiłują publicznie wpoić w serca dzieci obojętność, pogardę, a nawet nienawiść do tej Matki Niepokalanej. 5. Czyny takich, którzy profanują wizerunki Najświętszej Panny.
Elementy nabożeństwa
Spowiedź wynagradzająca. Należy do niej przystąpić w intencji wynagradzającej w pierwszą sobotę miesiąca, przed nią lub nawet po niej, byleby tylko przyjąć Komunię świętą w stanie łaski uświęcającej. Do spowiedzi można przystąpić nawet tydzień przed lub po pierwszej sobocie. Gdy podczas jednego z objawień siostra Łucja zapytała Pana Jezusa, co mają uczynić osoby, które zapomną powiedzieć przed wyznaniem swoich grzechów o intencji wynagradzającej, otrzymała odpowiedź: – Mogą to uczynić przy następnej spowiedzi, wykorzystując w tym celu pierwszą nadarzającą się okazję. Według wyjaśnienia siostry Łucji, następne trzy elementy tego nabożeństwa powinny być spełnione w pierwszą sobotę miesiąca, choć dla słusznych powodów, spowiednik może udzielić pozwolenia na wypełnienie ich w następującą po pierwszej sobocie niedzielę.
Komunia święta wynagradzająca.
Część różańca świętego. Należy odmówić pięć tajemnic w intencji wynagradzającej. Można rozważać którąkolwiek z części różańca.
Rozważanie. Następnym elementem tego nabożeństwa jest rozważanie jednej lub wielu tajemnic różańcowych w ciągu przynajmniej 15 minut. Matka Najświętsza nazwała ten rodzaj modlitwy „dotrzymywaniem Jej towarzystwa”, co można zrozumieć w ten sposób, iż mamy rozmyślać wspólnie z Matką Najświętszą.
Można w tym celu, jako pomoc w rozmyślaniu, przeczytać uważnie odpowiadający danej tajemnicy fragment Pisma Świętego albo książki, wysłuchać konferencji lub kazania. Temu rozważaniu także powinna towarzyszyć intencja wynagradzająca.
Obietnice Matki Najświętszej
1. Tym, którzy będą praktykować to nabożeństwo, obiecuję ratunek. Przybędę w godzinę śmierci z całą łaską, jaka dla ich wiecznej szczęśliwości będzie potrzebna.
2. Te dusze będą obdarzone szczególną łaską Bożą; przed tronem Bożym jako kwiaty je postawię.
W praktyce pięciu sobót należy przede wszystkim położyć nacisk na intencję wynagrodzenia, a nie osobiste zabezpieczenie na godzinę śmierci. Jak w praktyce pierwszych piątków, tak i pierwszych sobót nie można poprzestać tylko na dosłownym potraktowaniu obietnicy, na zasadzie „odprawię pięć sobót i mam zapewnione zbawienie wieczne”. Do końca życia będziemy musieli stawiać czoła pokusom i słabościom, które spychają nas z właściwej drogi, ale nabożeństwo to stanowi wielką pomoc w osiągnięciu wiecznej szczęśliwości. Aby je dobrze wypełnić i odnieść stałą korzyść duchową, trzeba, aby tym praktykom towarzyszyło szczere pragnienie codziennego życia w łasce uświęcającej pod opieką Matki Najświętszej. Jeśli na pierwszym miejscu postawimy delikatną miłość dziecka, które pragnie ukoić ból w sercu ukochanego Ojca i Matki, ból zadany obojętnością i wzgardą tych, którzy nie kochają – bądźmy pewni, że nie zabraknie nam pomocy, łaski i obecności Matki Najświętszej w godzinie naszej śmierci.
*****
Spełnijmy prośbę Matki.
______________________________________________________________________________________________________________
Opowieść o Najpiękniejszej
Bogato ilustrowana książka Grzegorza Górnego i Janusza Rosikonia
„Maryja. Biografia”
fot. Janusz Rosikoń
***
Napisali o Tej, o której „słów brak jest aniołom”. Dzięki temu możemy przyjrzeć się temu, jak od kuchni wyglądało życie Królowej Aniołów.
Wakatyście – przepięknym hymnie Wschodu wychwalającym cnoty Maryi – Gabriel, oczarowany Jej pięknem, wykrzykuje: „Witaj, Matko Baranka i Pasterza. Witaj, bo dźwigasz Tego, co wszystkie dźwiga rzeczy. Witaj, Gwiazdo Słońce nam ukazująca. Witaj, Moście wiodący z ziemi ku niebiosom”. Gdy w czasie „pierestrojki” rosyjska telewizja po raz pierwszy emitowała nabożeństwo ze śpiewem akatystu, wielu wzruszonych ludzi stało na baczność… przed telewizorami. Bo akatyst to hymn śpiewany na stojąco (słowo akathistos znaczy „nie siadając”). W hymnie usłyszymy o tym, że Maryja jest „Cudem, o którym słów brak jest aniołom”, „Wysokością pojęciom ludzkim niedostępną” i „Głębiną nawet anielskim okiem niezbadaną”.
I choć słowa są rzeczywiście bezradne wobec najpiękniejszej z córek Izraela, dziennikarz Grzegorz Górny i fotograf Janusz Rosikoń z właściwą sobie pasją ruszyli śladami Miriam z rodu Dawida. Owocem ich pracy jest bogato ilustrowana książka – „Maryja. Biografia”.
Ona
„Jest najbardziej popularną i rozpoznawalną kobietą w dziejach świata. Żadna inna przedstawicielka płci pięknej w historii ludzkości nie doczekała się tak wielu hołdów, wyrazów czci, oznak wdzięczności” – piszą autorzy. „Tylu rzeźb, obrazów, pieśni i utworów literackich. Jej twarz zobaczyć można wszędzie. Za każdym razem wygląda inaczej – w Guadalupe, Częstochowie, Montserrat, Fatimie czy La Salette – tak jakby wizerunki przedstawiały różne kobiety. A jednak wystarczy rzut oka, by nie mieć wątpliwości, że to właśnie Ona. Jest w niej coś, czego nie ma w żadnej innej osobie na świecie. Miriam z Nazaretu. Mater Dei. Our Lady. Maryja. Choć tak znana, jest jednak mało znana. Na podstawie świadectw z epoki wiemy o Niej bardzo niewiele. Większość Jej życia tonie w mroku tajemnicy. Pojawia się w kilku epizodach spisanych przez ewangelistów. Najwięcej miejsca poświęcają Jej św. Mateusz i św. Łukasz, opisując okoliczności narodzenia Jezusa i Jego dzieciństwa”.
Biblia rozpoczyna się i kończy z Maryją: w Księdze Rodzaju czytamy o „matce wszystkich żyjących”, a w Apokalipsie o Niewieście, która pokonuje Smoka.
Biografia Maryi jest książką niezwykle potrzebną nad Wisłą, gdzie wciąż na nabożeństwa majowe czy październikowy Różaniec przychodzą tłumy. Czy można kogoś kochać, nie znając jego życia? Warto wyjść poza, skądinąd piękny, polski kontekst „łąk umajonych i cienistych gaików” czy literackiego wołania do Tej, „co Jasnej broni Częstochowy i w Ostrej świeci Bramie”. W swych naukowych podróżach (po Izraelu, Egipcie i znanych, obleganych przez tłumy sanktuariach) autorzy spojrzeli na Matkę Mesjasza jak na wierną prawu Żydówkę, córkę ludu, który wypełnia skrupulatnie 613 przykazań Prawa.
W pieczołowicie przygotowanej książce przeczytamy między innymi o tym, czy trzyletnia Miriam zamieszkała w jerozolimskiej świątyni, czy słysząc beczenie zarzynanych baranków w Mieście Pokoju proroczo przeczuwała, że narodzi Tego, o którym Jan Chrzciciel zawoła: „To jest Baranek, który gładzi grzech świata!”.
„A skąd wiadomo, co robiła, skoro Biblia milczy na ten temat? Przecież Jej imię pojawia się w Nowym Testamencie jedynie 19 razy” – powiedzą sceptycy. Wiele opisanych w książce historii poznajemy dzięki apokryfom, m.in. „Protoewangelii Jakuba”, „Księdze Narodzin Błogosławionej Maryi i Dziecięctwa Zbawiciela” czy „Ewangelii Narodzenia Maryi”. Pisma powstałe „na marginesie” Ewangelii pełne są koloryzacji i przejaskrawień i nie weszły do oficjalnego kanonu ksiąg uznanych przez Kościół.
Zamknięta izdebka
Jak wiele zależało od decyzji tej nastolatki z Nazaretu! Jej pełen entuzjazmu okrzyk: „Niech tak będzie!” był najważniejszą strategiczną decyzją w dziejach ludzkości, dzieląc jej historię na dwie ery: przed narodzeniem Tego, o którym wspomniał archanioł, i po nim. Ile miała lat? Być może jedynie dwanaście, bo już dziewczęta w tym wieku osiągały „zdatność do małżeństwa”. W Nazarecie stanął przed nią budzący grozę wysłannik, którego imię brzmi „Bóg jest mocą” i który w angelologii hebrajskiej jest aniołem wykonującym Boże wyroki. Powiedział nastolatce: „Będziesz dziewicą, która pocznie Dziecko”. Tak brzmi to zdanie w dosłownym tłumaczeniu. Dzięki odpowiedzi Miriam z Nazaretu (dziś miasto w Dolnej Galilei okrzyknięto „arabską stolicą Izraela”) w poświęconej Jej bazylice przeczytamy dewizę: Verbum caro hic factum est – tu Słowo stało się Ciałem.
„W tamtym czasie Galileą rządził drugi syn zmarłego niedawno króla – Herod Antypas (to on po wielu latach rozkaże stracić Jana Chrzciciela oraz będzie obecny przy skazaniu na śmierć Jezusa)” – pisze Grzegorz Górny. „W porównaniu ze swym bratem Archelaosem jawił się on jako władca zrównoważony i unikający przelewu krwi. Życie pod jego rządami wydawało się więc bezpieczniejsze niż w Judei. O Nazarecie brak jakiejkolwiek wzmianki zarówno w Starym Testamencie, jak i w ówczesnych pismach rabinów. Nic w tym dziwnego, skoro miejscowość założona została dopiero w I wieku przed Chrystusem w ramach akcji osadniczej prowadzonej w Galilei przez panującą w Jerozolimie dynastię Hasmoneuszy. W czasach Jezusa mogła ona liczyć około 500 mieszkańców. Przeważnie byli oni ubogimi chłopami, albo zajmującymi się uprawą własnego spłachetka pola, albo najmującymi się do pracy u wielkich posiadaczy ziemskich. Przez kapłanów i uczonych w Piśmie traktowani byli z poczuciem wyższości nie tylko jako ludzie biedni, lecz także posądzani o nieznajomość Tory oraz zaniedbywanie rytualnych przepisów czystości. Święty Jan zanotował kąśliwą uwagę przyszłego apostoła Natanaela, który na wiadomość o tym, skąd pochodzi Jezus, zapytał retorycznie: »Czy może być co dobrego z Nazaretu?«”.
Krok po kroku
W książce przeczytamy o tym, jak mógł wyglądać dom Maryi i Józefa. Na wewnętrznej prawej framudze wisiała mezuza zawierająca cytaty z Pisma, a ponieważ gospodarz pracował jako cieśla, była ona prawdopodobnie drewniana. Znajdziemy opowieść o tym, że na czas odmawiania modlitw Józef (a po nim od trzynastego roku życia sam Jezus) przewiązywali na ramieniu i na czole filakterie wykonane z kawałka skóry koszernego zwierzęcia. Dom w Nazarecie wedle tradycji starochrześcijańskiej składał się z dwóch części: wykutej w skale pieczary (po łacinie spelunca) i dobudowanego do niej kamiennego budynku z płaskim dachem-tarasem (po łacinie: domus). Tego rodzaju obiekty mieszkalne, będące zarazem warsztatami, kuchniami i sypialniami, były typowym elementem tamtejszego krajobrazu. W ich wnętrzach stały zazwyczaj krosna do tkania i żarna do mielenia mąki. Na dachach spano w upalne noce, zaś w dzień suszono owoce, a czasami spożywano posiłki. Znajdziemy również ciekawostki na temat tego, co o Marjam (to arabskie brzmienie Jej imienia) mówi Koran i dlaczego uznaje Ją za jedną z czterech najbardziej szanowanych kobiet islamu, nazywając Ją al-Azra, czyli Dziewicą.
Autorzy bogato czerpią z duchowego doświadczenia opartego na słowie racjonalnego chrześcijańskiego Zachodu i zafascynowanego obrazem i światłem Kościoła wschodniego. „Teologiczna i duchowa zawartość książki powoduje, że można uznać ją za »katechizm maryjny«, w dodatku napisany przy zachowaniu wszelkich wymogów rzetelnego dziennikarstwa śledczego. Z pewnością dostarczy czytelnikowi zarówno wiedzy, jak i pocieszenia” – zachwala dogmatyk ks. Robert Skrzypczak, a biblista Jose Ángel Domínguez, autor „Wrót Biblii”, dopowiada: „Dzięki połączeniu wyników badań historycznych, archeologicznych oraz pochodzących z innych dyscyplin naukowych czytelnicy uzyskają głębsze zrozumienie życia jednej z najważniejszych postaci w historii ludzkości”.•
Marcin Jakimowicz/Opowieść o Najpiękniejszej/Gość Niedzielny nr.12
______________________________________________________________________________________________________________
_______________________________________________________________________________________________
W PONIEDZIAŁKI OD GODZ. 18.00 – 20.00 – PORADNICTWO RODZINNE
adres: 4 Park Grove Terrace, G3 7SD
POMOC DLA BEZDOMNYCH
KAŻDEJ NOCY – na Argyle Street pod mostem blisko Stacji Centralnej
KAŻDEGO DNIA – adres: 20 Crimea Street, G2 8PW (do godziny 20.00)
W CZWARTKI – adres: Cadogan Street (do godziny 20.00)
WE WTORKI i W CZWARTKI – adres; George Square (do godziny 19.00)
WSPÓLNOTA SZYMONA – adres: 389 Argyle Street, G2 8LR (naprzeciwko hotelu Aleksandra)
KLUB THE WAYSIDE – adres: 32 Midland Street, G1 4PR 9 (do godziny 19.00)
THE MARIE TRUST – adres: 29 Albion Street, G1 1LH, tel. 0141 286 0065 (każdego dnia do godziny 17.00)
______________________________________________________________________________________________________________
WE WTORKI W KAPLICY IZBIE JEZUSA MIŁOSIERNEGO
KATECHEZA DLA DOROSŁYCH
Od 22 lutego 2022 roku w każdy wtorek o godz. 18.30 w kaplicy izbie Jezusa Miłosiernego na nowo odczytujemy Katechizm Kościoła Katolickiego, gdzie podane są najważniejsze prawdy naszej wiary.
Ta Katecheza jest propozycją dla każdego kto poprzez sakrament chrztu jest w Kościele Bożym i potrzebuje nieustannie coraz pełniej umacniać i pogłębiać przyjęty dar łaski wiary. Również te spotkania są zaproszeniem dla tych, którzy nie zostali nigdy w pełni wprowadzeni w chrześcijaństwo albo z różnych powodów od niego odeszli.
Dla zainteresowanych szczegóły znajdują się na zakładce: Katecheza dla dorosłych – katecheza.kosciol.org
godz. 18.30 – KATECHEZA
godz. 19.00 – MSZA ŚWIĘTA
godz. 19.30 – ADORACJA NAJŚWIĘTSZEGO SAKRAMENTU
______________________________________________________________________________________________________________
______________________________________________________
_________________________________________________________
Informacja o warsztatach na temat EGO
Mamy ego, ale nim nie jesteśmy. Mamy umysł, ale nim nie jesteśmy. Podobnie też nie jesteśmy naszymi emocjami czy uczuciami. Możemy się nauczyć je rozpoznawać i wychowywać.
W czasie tego weekendu nauczymy się rozpoznawać główne programy emocjonalne, jakimi próbuje nas kontrolować nasze ego: wstyd, poczucie winy, apatia, żal, lęk, pragnienia/pożądania, gniew i duma.
Nauczymy się także zastępować automatyczny program świadomym wyborem.
Zapraszamy na super intensywny weekend, poprowadzony przez Katarzynę Gołębieską, coach i trener TZA-ART (treningu zastępowania agresji), oraz ks. dr. Jarosława Szymczak, współtwórcy Programów na Miłość i Życie, wieloletni wykładowca UKSW i uznany międzynarodowy autorytet w dziedzinie troski o relacje małżeńskie i rodzinne.
Czas i miejsce: 25-26 marca 2023, Perth/Zapisy: Magda Dubanowska +44 7821 826556
______________________________________________________________________________________________________________