W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do swoich uczniów, że „zawsze powinni się modlić i nie ustawać”. Ale czy w ogóle jest możliwa taka modlitwa nieustanna, permanentna?
Od razu przychodzi na myśl kryterium typu ilościowego: ile godzin przeciętny człowiek, obdarzony łaską wiary, przeznacza na modlitwę? I to jest bardzo łatwo obliczyć: Msza św. niedzielna – 50 minut, modlitwy poranne i wieczorne – po 5 minut; przez tydzień daje to 70 minut. Summa summarum w zaokrągleniu można przyjąć 120 minut, czyli 2 godziny tygodniowo. W skali rocznej, razem ze świętami, jest to już 150 godzin. Ale wziąwszy pod uwagę, że rok ma 8760 godzin, z tego przeciętnie licząc średnio – 7 godzin przypada na sen (rocznie – 2600 godzin) – więc czas przeznaczony na modlitwę wygląda całkiem mizernie.
Albo można wziąć inne kryterium, również ilościowe, co do wysłuchanych próśb. W życiu Pana Jezusa takie kryterium zdecydowanie osiąga 100%. W życiu świętych, oceniając według wielkich cudotwórców, modlitwa skuteczna może sięgać nawet do 80%. Biorąc zaś pod uwagę ilość podziękowań, które trafiają do księży – aż wstyd się przyznać, bo również biorę w tym udział – takie kryterium wyraża się mniej więcej w skali 1% wysłuchanych modlitw, gdyby brać pod uwagę ilu ludzi powraca, aby podzielić się swoją radością, że modlitwa pomogła, o którą prosili. Jedynym usprawiedliwieniem, które może dać jakąś pociechę, jest mianowicie to, że w życiu bywa jak w Ewangelii, iż na 10 jeden tylko powrócił, aby podziękować Panu Jezusowi.
Jest jeszcze jedno kryterium, ale ono jest już mało wymierne, ponieważ nie ma w nim żadnych proporcji ilościowych. Jest to kryterium Bożej chwały. Człowiek jednak w swojej naiwności może wysnuć taki wniosek: No jednak te 150 godzin chwały Pan Bóg każdego roku otrzymuje i to tylko od jednego wierzącego. A jak się doda jeszcze wszystkich wierzących plus księży, zakonników i zakonnice, którzy tylko to robią co jest przewidziane prawem kanonicznym i zakonnymi regułami – wynosi 600 godzin rocznie; więc ta Boża pula zyskuje jednak jakąś tam ilość chwały. Ale właśnie – jak to jest z tą Bożą chwałą? Czyżby można było ciągle ją dopełniać?
Tu posłużę się przykładem, który użył ks. profesor Sedlak. Mianowicie opowiadał o takim zdarzeniu, które czasem przytrafia się kapłanom, szczególnie jesienią, że do ampułki wpadnie maleńka muszka owocowa o długości 1 milimetra. Duchowna osoba wyciąga ją końcem puryfikaterza, kładzie na boku i wspaniałomyślnie daruje jej życie. I gdyby ta maleńka muszka potrafiła mówić – uwielbiałaby człowieczeństwo tego kapłana, jego mądrość i szacunek dla cudzego życia. I miałaby rację maleńka muszka, bo jest przecież objętościowo o 2,5 miliona razy mniejsza, a ten, który jej darował życie o 100 miliardów razy inteligentniejszy niż ona i 200 miliardów głupszy niż ona, gdyby uważał, iż jej chwalenie mogłoby cokolwiek dodać i przydać się do czegoś.
Wniosek jest oczywisty: Oto mniej więcej jawi się obraz Pana Boga. Moje oddawanie chwały Bogu też tyle dorzuca – co pochwała maleńkiej muszki pod adresem swojego wybawcy.
Tu dopiero widać czym są te godziny w liczbie 150, które człowiek w swojej naiwności może uważać, że je wspaniałomyślnie Panu Bogu poświęca. A tymczasem rzeczywistość jest całkowicie inna. Te godziny to jest przede wszystkim mój osobisty zysk. To mnie najbardziej ta modlitwa jest potrzebna, żebym się wewnętrznie potrafił zmobilizować, żebym ja, człowiek słaby i grzeszny, dotknął i przeżył Bożą dobroć, Bożą miłość i nieskończone Jego miłosierdzie. Trwając na modlitwie odkrywam coraz wyraźniej ile potrzeba jeszcze mozołu trudzenia się, aby nie zmarnować dobrych ziaren w gąszczu przeróżnych chwastów, które zawsze zdąży nasiać ów nieprzyjazny – szczególnie w czasie kiedy nie czuwam.
W przypowieści Jezusowej jest mowa o obronie wdowy przed przeciwnikiem. Tym jedynym faktycznym przeciwnikiem i to groźnym dla każdego człowieka jest zło czyli grzech. Dlatego tak potrzebna jest z mojej strony gorąca i ciągła prośba, aby mnie Bóg obronił przed tym. Podobną wytrwałość – tak jak u tej biednej wdowy można znaleźć w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym o północy – gdzie znowu jest wytrwała prośba, wręcz natarczywa i to zupełnie nie w porę. Jeżeli więc w stosunkach pomiędzy ludźmi można dopiąć swojej słusznej sprawy – to cóż dopiero kiedy człowiek kieruje swoją prośbę do samego Boga. Pan Jezus dodaje jeszcze, że nie tylko ci, którzy wołają do Boga dniem i nocą zostaną wzięci w obronę, ale „że prędko weźmie ich w obronę”. Pan Bóg nie wysłuchuje próśb w nieokreślonej przyszłości, tylko od razu daje to co jest dla proszącego najlepsze i najbardziej mu potrzebne.
Dzisiejsze I Czytanie dopełnia całego obrazu, ukazując ścisły związek pomiędzy modlitwą a działaniem. Gdy Jozue walczy – Mojżesz w tym samym czasie modli się i cierpi przy tym. Kiedy jego ręce nie potrafią już trwać w uniesieniu, Aaron i Chur podpierają je. Tak właśnie wygląda modlitwa Kościoła: jedni walczą na zewnątrz, podczas gdy inni wewnątrz w klasztorach, czy „w swoich izdebkach” modlą się za walczących. I bywa często, że to czuwanie otoczone jest wielkim cierpieniem. Obecny czas jest bez wątpienia czasem szczególnej walki, skoro zastępca Chrystusa Pana i następca św. Piotra nie tylko walczy, ale równocześnie ogromnie w swoim nieustannym czuwaniu cierpi. I razem z nim wielu współczesnych Aaronów i Churów podtrzymuje jego wzniesione ręce. Bowiem bez modlitwy Kościół nie zdołałby przecierać dróg, na których odnajdywana jest łaska wiary.
Pan Jezus stawia pytanie w dzisiejszej Ewangelii: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Gdybym uważał, że to pytanie skierowane jest nie do mnie – to byłby znak, iż nie ma we mnie wystarczającej cierpliwości i wytrwałości. Boży głos nie odnajduje we mnie jeszcze właściwego rezonansu.
Żeby lepiej oddać tę sytuację zacytuję odpowiedź Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, któremu zadano pytanie w jaki sposób potrafi on odnajdywać w sobie tyle cierpliwości. I on odpowiedział w ten sposób:
Czy miał pan już okazję obserwować rzeźbiarza przy pracy? Otóż taki rzeźbiarz pomimo, że uderza nawet ze sto razy w jedno i to samo miejsce – to jednak nie widać najmniejszej rysy. Ale przychodzi taki moment, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie i kamień od razu pęka. A przecież to wcale nie ostatnie uderzenie powoduje sukces artysty, lecz tamtych sto poprzednich prowadzi do niego.