Zaproszenie do naśladowania Chrystusa
Pytanie, które postawił Panu Jezusowi uczony w Prawie nie jest pytaniem szczerym. Ewangelia wyraźnie zaznacza jaka była jego intencja na początku tej rozmowy. Ale Chrystus Pan, pomimo przewrotności ludzkiego serca, nigdy nikogo nie ignoruje. I tym razem również daje swoją szansę, aby człowiek, który w taki właśnie sposób miał odwagę zadać Bogu pytanie: „A kto jest moim bliźnim?” potrafił teraz przyjąć Bożą odpowiedź prawdziwie i szczerze.
Dlatego Pan Jezus podejmuje rozmowę. O dziwo, uczony w Prawie zaczyna słuchać Bożych słów, a tym samym zaczyna je lepiej rozumieć. Słów, które on wypowiada do Jezusa – łącznie jest 40. A Jezus mówi do niego trzy razy więcej, używając 130 słów. W tych słowach tłumaczy, że bliźnim nie jest każdy spośród kilku miliardów ludzi. Bo dla człowieka niemożliwą jest rzeczą kochać tak naprawdę wszystkich ludzi jednocześnie. Poprzez przypowieść o miłosiernym Samarytaninie Pan Jezus pokazuje bardzo dobitnie i jednoznacznie co to znaczy „mój bliźni”. Jest nim ten oto konkretny człowiek, który potrzebuje pomocy właśnie ode mnie, bo jest w moim zasięgu. W języku polskim już samo słowo „bliźni” wyraża tę rzeczywistość – to znaczy ten, kto jest blisko, blisko mnie.
Pan Jezus wymienia trzy osoby i pokazuje ich zachowanie wobec poranionego człowieka. Pierwszy przechodził kapłan, który uważał, że jest powołany jedynie tylko do składania ofiar i do prowadzenia pobożnego życia, a nie do zajmowania się działalnością miłosierną. Nie zrozumiał, że nawet pobożność może człowieka wykoślawić, jeżeli skupi się jedynie i wyłącznie wokół miłości własnej. Taka egoistyczna pobożność potrafi wyjałowić serce i to do cna, całkowicie.
Kolejną osobą był lewita, sługa świątynny, który może tak został uformowany, że widział tylko sprawy związane z organizowaniem kultu i dla niego to było najważniejsze. Nie widział w sobie potrzeby, aby zatrzymać się i zająć cierpiącym człowiekiem. Może obydwaj odczuwali w sobie jakieś współczucie względem napadniętego, może narzekali, dlaczego takie niebezpieczeństwa czyhają na drogach. Kto wie, może nawet byli gotowi, że jak tylko kogoś odpowiedniego spotkają od razu powiadomią o leżącym tam człowieku. Dziś można by znaleźć prostszy i wygodniejszy sposób, aby uspokoić sumienie – telefonem komórkowym zadzwonić na policję, po pogotowie ratunkowe i iść spokojnie, nawet przyśpieszyć kroku, aby nie patrzeć na przykry widok, no i z obawy o własną skórę. Niewiadomo jakie były ich myśli. Jedno jest pewne: nie pomogli swojemu bliźniemu, który potrzebował ich pomocy. Zachowali się bezdusznie.
Na szczęście był jeszcze trzeci, który podążał tą samą drogą i który zachował się zupełnie inaczej. Dla niego nie były ważne w tej chwili różne urazy i antagonizmy, jakie dzieliły Żydów i Samarytan. Bo dla niego napadnięty pochodził z wrogiego narodu. Teraz było tylko jedno ważne – jest człowiek na pół umarły i potrzebuje natychmiastowej skutecznej pomocy.
Ojciec Jacek Salij zauważa jeszcze, że w przypowieści znajduje się dyskretny szczegół, mianowicie iż ów nieszczęśnik wpadł w ręce zbójców z własnej winy. Schodził z Jerozolimy do Jerycha. Oddalał się więc od miasta Bożego. A oddalanie się od Boga jest wchodzeniem w jakąś przestrzeń chaosu, w której trudno ukryć się w cieniu Bożych skrzydeł. Nieprzypadkowo więc Pan Jezus wybrał do swojej przypowieści tę właśnie drogę, bo ona bardzo dobrze ilustruje niebezpieczną sytuację.
Daniel Rops w książce Dzieje Chrystusa tak pisze: „Droga pomiędzy Jerycho a Jerozolimą nie jest długa – około 35 km – ale opada w dół stromo i prowadzi przez ponurą pustynię, przez nagie wzgórze, przez bezładnie stłoczone skały, na których plama geologicznej smugi manganu o kolorze krwi pogłębia uczucie grozy. Jest to miejsce odpowiednie dla szakali i rabusiów: jeszcze do niedawna nie można się było na tę drogę zapuszczać bez obaw.”
Droga do Jerycha jest symbolem człowieczej drogi, na której trzeba się zmagać z pokusami szatana, z wadami i różnego rodzaju przyzwyczajeniami do złego a przede wszystkim z własnym egoizmem. Również na takiej drodze napotyka się niechęć i wrogość do wszystkiego co jest związane z wiarą, z Kościołem, z Panem Bogiem. Człowiek idąc taką drogą nie może sam sobie poradzić. Dlatego w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie Pan Jezus tylko pozornie nie występuje. Hans Urs von Balthasar idąc za myślą Ojców Kościoła, pisze: „Tylko Pan Jezus mógł ją w ten sposób opowiedzieć. Opowiedzieć tak, że oto ci, co winni okazać miłosierdzie – kapłan i lewita – obojętnie mijają cierpiącego, i tylko obcy wzrusza się losem „na pół umarłego”, pielęgnuje go, opatruje i zapewnia opiekę pod swoją nieobecność. Tylko Jezus mógł tę historię tak opowiedzieć, ale nie dlatego, żeby miał reprezentować jakąś postawę humanistyczną, tylko dlatego, że sam dla nas wszystkich uczynił przeobficie to samo, co ów obcy. Samarytanin staje się tu pseudonimem Jezusa i gdy uczony w Piśmie słyszy polecenie: „I ty czyń podobnie”, to jest to zaproszenie do naśladowania samego Chrystusa.”
Czytałem o pewnym konkursie recytatorskim, który był zorganizowany na temat miłości bliźniego. Czas każdego wygłaszanego przemówienia nie mógł przekraczać 10 minut. Zgłosiło się wielu kandydatów. Nie przewidzieli jednak, że czekał ich pewien sprawdzian: przed wejściem do studia każdy z nich spostrzegał człowieka leżącego na ziemi na skutek zemdlenia. Było to pozorne omdlenie. I co się okazało? Zaledwie kilku kandydatów zostawiło konkurs i zajęło się leżącym człowiekiem. To właśnie oni ten konkurs wygrali.
Czy taki konkurs nie trwa w życiu każdego człowieka? Żeby go wygrać trzeba okazywać miłosierdzie, na które czeka sam Chrystus w człowieku głodnym, spragnionym, nagim, podróżnym, w więzieniu, chorym, strapionym, pokrzywdzonym.
Nie pytam więc: Kto jest moim bliźnim? Bowiem stawiam sobie już inne pytanie: Czy ja jestem bliźnim dla człowieka, którego Pan postawił na mojej drodze?
ks.Marian Łękawa SAC