Zostać domownikiem samego Boga
***
Brytyjski samolot odbywał swój regularny lot z Istanbułu do Londynu. Na pokładzie znajdowało się 70 pasażerów i 6 członków załogi. Lot odbywał się w warunkach pomyślnych i zbliżał się już do celu podróży – lotniska Heathrow. Przez głośniki podano wiadomość, aby przygotować się do lądowania. Samolot jednak nie wylądował, ale kontynuował swój lot, który zamienił się w lot kołujący. Powodem była awaria podwozia, które nie chciało się wysunąć. Powiadomiono o tym wieżę kontrolną lotniska. Były kolejne próby, ale bezskuteczne – ponieważ czasami tak bywa, że po kilku usiłowaniach nagle urządzenie zaczyna działać. Dla uspokojenia pasażerów zapowiedziano, iż z przyczyn technicznych trzeba kontynuować lot i lądowanie samolotu nieco się opóźni. Samolot chwilami unosił się nad kanałem La Manche, a później znowu nad rozległym Londynem. W kabinie załogi zrobiła się gorąca atmosfera. Kapitan był blady i pot spływał mu z czoła. Ponawiane próby kończyły się fiaskiem. Taki stan rzeczy trwał już przez godzinę i zapasy paliwa zaczęły się wyczerpywać. Nawiązano ponownie łączność z wieżą kontrolną lotniska, aby uzyskać pozwolenie lądowania w wsuniętym podwoziem. Szanse szczęśliwego lądowania w takich warunkach były minimalne, prawie żadne, ale nie było innego wyboru. Lotnisko Heathrow po wyrażeniu zgody ogłosiło równocześnie stan alarmowy – a więc straże pożarne, karetki pogotowia i wszystko co jest niezbędne w takiej sytuacji. Kapitan samolotu zdecydował, iż należy o tym powiadomić pasażerów, jednak z pewną dozą ostrożności, aby nie wywołać paniki. Jego komunikat brzmiał w ten sposób: ‘Wskutek awarii podwozia samolotu zmuszeni jesteśmy lądować ze schowanym podwoziem. Sytuacja jest bardzo poważna. Daj Boże, żeby udało się nam szczęśliwie wylądować’. Tym religijnym akcentem zakończył swoją relację, co zwiększyło jeszcze powagę sytuacji. Słowa kapitana wywołały jednak panikę. Dotychczas nikt z pasażerów nie zdawał sobie sprawy z groźnej sytuacji. Pasażerowie mniej odporni psychicznie doznali szoku. Byli tacy, którzy w pośpiechu opróżniali butelki z alkoholem łudząc się, że w odurzonym stanie unikną makabrycznych scen umierania. Inni zażywali w nadmiarze środki uspokajające w nadziei, że zasną i nie będą oglądać okropności, które już za moment mogą się wydarzyć z ich udziałem. Przy oknie w jednym z foteli siedział Polak, Edmund Skołuda, od którego dowiedziałem się o tej historii. Na swoich skroniach poczuł zimny pot. Był człowiekiem wierzącym i praktykującym. Wiedział, że śmierć jest faktem bezspornym i że umrzeć trzeba – prędzej czy później. Ale kiedy śmierć zagraża bezpośrednio?… Bał się. Przeanalizował szybko całe swoje życie. Bóg sprawiedliwy, karzący za popełnione winy nie fascynował go tak, jak Bóg, który jest nieskończenie miłosierny. Nagle jego sąsiad, który dotąd siedział milcząco, zwrócił się z zapytaniem:
Czy jest pan człowiekiem wierzącym?
Kiedy usłyszał twierdzącą odpowiedź od razu uchwycił się jego ręki i zadał kolejne pytanie:
Czy Chrystus naprawdę jest Miłością i czy jest teraz z nami, kiedy tak bardzo potrzebujemy Jego obecności?
Jestem przekonany – mówił pan Edmund – że w chwili obecnej, gdy tak dotkliwie odczuwamy osamotnienie i dlatego trzymamy się za ręce, Chrystus jest wśród nas.
No tak, ale – martwił się sąsiad – czy może mi wybaczyć to, że oddaliłem się od Niego? Jestem człowiekiem bardzo zamożnym. Może już za moment będzie to brzmiało w czasie przeszłym. Przez moją matkę byłem wychowany w duchu nauki Chrystusa, ale później zapomniałem o Bogu. Zdobyłem duży majątek. Miałem wszystko – co tylko zapragnąłem. Obracałem się wśród ludzi, gdzie liczył się tylko pieniądz. Innych nie dostrzegałem. Zlekceważyłem podstawowe przykazanie Chrystusa o miłości bliźniego. Czasami rodziły się we mnie wątpliwości, że to co mam wcale nie daje pełnego zadowolenia i tak naprawdę – wcale nie uszczęśliwia, ale od razu odsuwałem od siebie takie myśli. Zresztą byłem człowiekiem bardzo zajętym. Nie miałem czasu na rozmyślania, a tym bardziej na zmianę swojego życia. Łudziłem samego siebie, przesuwając te sprawy na okres mojej starości, że wtedy będę miał dużo wolnego czasu. A tu niespodziewanie przychodzi kres mojego życia. Mam wątpliwości czy Bóg mi przebaczy w tej sytuacji? Jeżeli jest w tej chwili wśród nas i słucha mojego opowiadania o moim niedoskonałym życiu, a jest Miłością, to może przekaże mi choć promyk nadziei.
To wyznanie win i ta pokora – powiedział pan Edmund – pozwalają, aby ufać w Boże Miłosierdzie.
Tymczasem kapitan samolotu podchodził do lądowania pomimo zamkniętego podwozia. Raz jeszcze wykonano próbę uruchomienia i wtedy – nie do wiary – urządzenie zadziałało. Podwozie wysunęło się, wyzwalając poczucie ulgi i radości wśród wszystkich pracowników lotniska. Członkowie załogi samolotu, bladzi, spoceni, zmęczeni do granic wytrzymałości, a równocześnie szczęśliwi, że koła samolotu dotknęły ziemi. Ogromna radość pasażerów, którzy przeżyli chwile strasznej grozy. Pan Edmund Skołuda po wyjściu z samolotu, żegnając się ze swoim sąsiadem powiadomił go, że idzie do kościoła podziękować Panu Bogu za cudowne ocalenie i zaproponował, aby i on udał się z nim. Ale sąsiad odrzekł:
Niestety, nie mogę, bo nie mam czasu. I tak jestem już spóźniony o całe dwie godziny na bardzo ważną konferencję.
Ile razy człowiek ignoruje mowę Boga, która jest mową faktów i zdarzeń. Są one przecież czytelne dla każdego, bo w sercu każdego wypisał Bóg swoje przymierze, przez co każdy może rozpoznać Pana – jak mówi prorok Jeremiasz w I Czytaniu. Bywa, że człowiek potrafi nawet i przez moment wzruszyć się, jak ów pasażer, ale zaraz potem znowu pozostaje na zewnątrz – jakby nie potrzebował nawrócenia.
Dzisiejsze Słowo Boże bardzo mocne jest w swojej wymowie – jest wstępem do Męki Pańskiej. Lud Jerozolimy na rozmowę Syna Bożego z Ojcem Przedwiecznym zareagował jedynie, że „zagrzmiało!” A przecież Pan Jezus wyraźnie zaznacza: „Głos ten rozległ się nie ze względu na Mnie, ale ze względu na was. Teraz odbywa się sąd nad światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony”. Czy mogę w takiej sytuacji pozostawać obojętnym, widzem stojącym tylko z boku? Nie daj Boże! Obym zrozumiał całym moim życiem co to znaczy kiedy Chrystus porównuje siebie do ziarna pszenicznego, które musi obumrzeć, aby wydać obfity plon. Pan Jezus pociągnie wszystkich do siebie – to znaczy – ocali i uratuje, ale dopiero z wysokości Krzyża. Jeżeli się nie zaangażuję – w taki sposób jak na przykład kiedy już jestem na wąskiej i stromej ścieżce – to niewiele dla mnie będą znaczyły słowa z dzisiejszego II Czytania: „A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. Jezusowa modlitwa została wysłuchana i Jezusowa ofiara została przyjęta, bo przyniosła ocalenie – odtąd grzechy ludzkie mogą być odpuszczone i są odpuszczane. A więc każdy ma szansę zostać domownikiem samego Boga.
„Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie, żeś przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył”.
ks. Marian Łękawa SAC