Dzisiejsze Słowo Boże, tak jak poprzedniej niedzieli, jest kontynuacją tłumaczenia, że „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie.” Aż dziw bierze, że I Czytanie z Księgi Mądrości z taką dokładnością opisuje zachowanie Jezusa i Jego wrogów. Przecież obelżywe słowa, jakie padają pod krzyżem, odpowiadają dokładnie słowom bluźnierców ze Starego Testamentu.
I Pan Jezus mówi o tym swoim uczniom jak będzie wydany na haniebną śmierć, ale oni nic nie rozumieją. Gorzej – zajęci są tylko sobą prowadząc sprzeczkę, który z nich jest ważniejszy. I tu znowu ogarnia mnie, ale tym razem już nie zdziwienie, tylko niepokój, ponieważ pomimo tak nieprawdopodobnej bliskości samego Boga – choćby przez fakt głoszenia Słowa Bożego i udzielania sakramentów, a więc dzieło zbawienia wciąż trwa, wciąż się dokonuje również poprzez mnie – a mimo to wciąż odnajduję w sobie tak wiele podobieństwa do owych uczniów z tamtego czasu, kiedy oni podróżowali z Jezusem przez Galileę.
Pan Jezus mówił do nich o swojej drodze jaka Go czeka i mówił również o podobnej drodze przeznaczonej dla tych, którzy zechcą pójść za Nim. Jak to musiało okropnie brzmieć w uszach Jego uczniów. Krzyż w owym czasie był znakiem hańby i śmierci cudzoziemskiej. Przecież to była rzymska szubienica. Nie dość, że taka okropna śmierć, to jeszcze i hańba. Ale na tym polega tajemnica wzięcia krzyża.
Dziś kiedy nasi kombatanci otrzymują wezwanie, aby wziąć krzyż – to idą do SPK, albo do ambasady – bo to oznacza wzięcie honorowego odznaczenia. Ale w tamtym czasie to nie był klejnot. Dzięki tylko Chrystusowi krzyż stał się całkowicie innym symbolem i to do tego stopnia, że chętnie dekorują się krzyżem, jako znakiem wyróżnienia i chwały nawet ci, którzy wyrzekają się krzyża. A przecież ten krzyż był najpierw znakiem hańby i śmierci.
Co to znaczy, kiedy Pan Jezus mówi: „Kto chce iść za Mną, musi wziąć swój własny krzyż”? To znaczy, że dla mnie też przygotowano krzyż. Fulton Sheen napisał takie zdanie: „Jest tyle krzyży co ludzi”. Co jest więc moim krzyżem? Muszę odnaleźć w sobie co dla mnie jest znakiem hańby. Coś co budzi we mnie największy lęk. Coś czego się boję, przed czym się lękam. Co budzi we mnie największą odrazę? Przecież nie mogę naśladować Chrystusa jeżeli nie wiem co jest moim krzyżem. Bo mam nieść ten mój krzyż wstępując w ślady Jezusowych stóp. I to nieść każdego dnia. Nieść przez całe życie. Co w moim życiu jest najcięższe? Może moja największa słabość? Moja wada? A może choroba, o której stopniowo gdy się starzeję, dowiaduję się, że już lepiej nie będzie, tylko gorzej? Może tym krzyżem jest fakt starzenia się? I to starzenia się nie w swoim kraju? Budząc się rano, jeszcze przed świtem człowiek myśli o swoim życiu, o zmarnowanych latach. Myśli o wszystkim co właściwie najcięższe. Jakim ciężarem bywa niemożność przekazania swoich doświadczeń z obawy, że będzie się niezrozumianym nawet przez ludzi bardzo mi bliskich, bo stanowiących własną rodzinę. I na dodatek jeszcze ten ciągły widok ciężkich chmur za oknem na szkockim niebie wyolbrzymia kształt mojego krzyża. Mój krzyż – czy ja go rozpoznaję? Krzyż to jest to co mnie najbardziej upokarza, policzkuje i degraduje. Coś czego najbardziej się wstydzę. Pod czym ciągle upadam. A potem człowiek znowu powstaje i niesie dalej. I dobrze, jeżeli mnie pochyla, jeżeli mnie gniecie, bo wtedy wiem, że wciąż jest na moich ramionach. Mam z czym iść za Jezusem, który mnie zapewnia, że jeżeli będę szedł z tym krzyżem za Nim – zostanę ocalony. Bo pokusa ucieczki krętymi drogami od swojego krzyża wciąż jest blisko. Ks. Jan Twardowski w swoim rozważaniu o krzyżu przy II stacji pisze, że „kiedy uciekamy od jednego krzyża, zwykle wpadamy na drugi. Jeżeli unikamy krzyża miłości, zaczyna nas przygniatać krzyż egoizmu”. Jest więc niebezpiecznie biec w innym kierunku, kryć się przed Bogiem, jak Adam po grzechu krył się ze swoim wstydem. Bo wtedy można zmarnować swoją szansę. „Każdy los, w którym widać krzyż, staje się łaską” – mówi Reinhold Schneider. Zaś Adam Mickiewicz wołał, że „krzyż na Golgocie nikogo nie zbawi, jeśli ktoś we własnym sercu krzyża nie wystawi”.
Stara legenda opowiada o ludziach, którzy nieśli ze sobą swoje krzyże. Jednemu z pielgrzymów wydawało się, że jego krzyż jest za długi i przez to niewygodny. Więc według swego uznania skrócił jego długość, żeby mu było lżej. Po długiej wędrówce wszyscy stanęli nad przepaścią. Na drugim brzegu było już widać ziemie – upragnioną i obiecaną. Ale nie było żadnego mostu. Więc pielgrzymi kładli nad przepaścią swoje krzyże, które nieśli. Ich długość była wystarczająca, tak że stały się dla nich kładką. Tylko ten obcięty krzyż okazał się za krótki. Jego właściciel stał więc smutny i bezradny.
Czyż nie tą samą myśl poezją ujął Cyprian Kamil Norwid:
„Synku! Trwogi zbądź;
Znak to zbawienia!
Płyńmy! Bądź co bądź…
Patrz, jak się zmienia:
Oto – wszerz i wzwyż
Wszystko – toż samo.
– Gdzież podział się krzyż?
– Stał się nam: bramą.”
Więc ten mój krzyż – to jest cała moja szansa. Bylebym tylko nie zniechęcił się. I pewnie nieprzypadkowo, pisząc ten tekst, natrafiłem na takie zdanie Franza Grillparzera: „Bóg nie zdejmuje ciężaru, lecz wzmacnia plecy”.
ks. Marian Łękawa SAC