Bezinteresowna miłość
Dzisiejsza Ewangelia jest kontynuacją rozpoczętego w poprzednią niedzielę spotkania Pana Jezusa w synagodze z mieszkańcami Jego rodzinnego miasta Nazaret. Kiedy Chrystus czytał tekst Pisma – towarzyszył Mu zachwyt, bowiem słuchających ogarnęła duma. Przecież to był ich Ziomek, którego sława stawała się coraz większa. Pewnie już snuli plany ile ich miasto i oni sami będą mogli na Nim skorzystać. A tymczasem aż dziw bierze, że nastrój w przeciągu jednego przedpołudnia uległ tak gwałtownej i całkowitej zmianie.
Zniknął zachwyt i entuzjazm. Nagle wszystkich ogarnęła nienawiść. Na tych samych twarzach, dopiero co pełnych zachwytu, pojawił się wyraz gniewu: „Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”. Co było powodem takiej natychmiastowej zmiany?
O. Jacek Salij wymienia dwa powody. „Pierwszy powód był zupełnie banalny: Nawet wówczas, kiedy Jezus budził w nich podziw, zachwyt i entuzjazm, oni Go nie kochali. Bo tylko wówczas, kiedy nie kocham tego, kogo podziwiam, mój podziw łatwo zamienia się w zawiść i zazdrość, a nawet w bezinteresowną nienawiść. Zapis Ewangelisty Łukasza uderza swoją psychologiczną prawdziwością: „Wszyscy przyświadczali Jezusowi i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. I zaraz następne zdanie informuje nas, jak w tych ludziach, którzy podziwiali Jezusa, ale Go nie kochali, zaczyna rozkręcać się mechanizm zawiści. „Czyż to nie jest syn Józefa?” zaczynają studzić swój własny entuzjazm.
Ale wydarzenia nie potoczyłyby się tak dramatycznie, mieszkańcy Nazaret nie wyrzekliby się Jezusa, gdyby nie drugi powód. Otóż ten drugi powód ich gniewu był w samym Panu Jezusie. Mianowicie Pan Jezus nie zamierzał im się przypochlebiać ani zabiegać o ich przychylność za wszelką cenę, a przede wszystkim nie za cenę prawdy. Myślę, że nie trzeba specjalnie podkreślać, że On dlatego nie przypochlebia się człowiekowi, bo On człowieka kocha”.
Tutaj muszę zauważyć, że nie tylko wtedy – mieszkańcom Nazaret – było tak trudno uwierzyć i przyjąć wszystkie słowa, które wypowiedział Chrystus po przeczytaniu Izajaszowego proroctwa. Oni znali Jezusa od najmłodszych lat. Przecież wśród nich wzrastał najpierw jako dziecko i młodzieniec, a potem jako dorosły mężczyzna. Więc w takiej sytuacji jak przyjąć to co mówił ich krajan o sobie i o nich?
A może tu rozpoznam siebie? Jestem jednym z pośród nich – mieszkańcem „mojego” Nazaret. Przebywam od najmłodszych lat w Kościele. Owszem, wyznaję i wierzę, że Pan obecny jest w moim życiu i oczekuję Jego przyjścia w chwale, ale czy nie stawiam Bogu, w miarę mijających lat, moich przeróżnych warunków: o ile Jego moc będzie realizować moje plany, moje marzenia i oczywiście, bez żadnego mojego wysiłku i pracy… Duch dzisiejszego czasu przelewa się, jak ogromna fala, nie tylko na zewnątrz mojego wnętrza. Ileż razy byłem pełen pretensji do Pana Boga, gdy przypominał mi prawdę poprzez swoje Słowo albo poprzez zdarzenia. A ta prawda nie była po mojej myśli i bywało, że bolało, kiedy czułem jej dotyk, aż do wywołania we mnie gniewu. Miałem pretensję, że Boże błogosławieństwo było widoczne raczej u tych, którzy nie wydawali mi się być po mojej stronie – a ja oddany Panu Bogu na służbę Jego Ewangelii – dlaczego więc nie dzieje się w moim życiu tak jakbym chciał?
A w innych sytuacjach, kiedy Jezusowe wymagania są niewygodne – od razu znajduje się „ten odrzucony”, który szczególnie w takich momentach jest blisko i podsuwa swój wywód: „Przecież teraz są już inne czasy. Owszem, stare prawdy może były dobre kiedyś, ale nie dziś, nie teraz”. I człowiek wchodzi na niebezpieczną krawędź, na której trzeba opowiedzieć się, czy zdecydowany jestem iść tylko za Chrystusem przyjmując całą Jego prawdę? Bo w przeciwnym razie, może wydarzyć się to co miało miejsce na stoku góry, na której miasto Nazaret było zbudowane: Pan Jezus niepostrzeżenie oddalił się.
Żeby, nie daj Boże, do tego nie doszło – muszę odnaleźć w sobie, przykrytą moim egoizmem, bezinteresowną miłość – o jakiej pisze św. Paweł w dzisiejszym liście do Koryntian.
Modlę się więc o odwagę, aby nie bać się zrzucić z siebie swoje przyzwyczajenia, które spowodowały, że aż strach napisać – moje „oswojenie” z Panem Bogiem. Taki stan bardzo dobrze oddaje obraz zakochanych, którzy przyzwyczaili się do siebie. Pewnego dnia stwierdzają z przerażeniem wzajemną obojętność. Już nie mają o czym rozmawiać. Coraz bardziej wypełnia ich nuda. Potrzeba wtedy jakiegoś wstrząsu, aby zdać sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i stanąć w prawdzie.
To właśnie czyni Pan Jezus. A czyni to dlatego, ponieważ mnie kocha i dlatego stale powraca ze swoim darem, jakim jest mój żal w spowiedzi, a potem Boży pokarm na dalszą drogę.
ks. Marian Łękawa SAC