Tag: Wielkanoc

  • VI Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Bóg kocha mnie zawsze

    Chrystus tuż przed swoją Męką podczas Ostatniej Wieczerzy wypowiada znamienne słowa, które dają nie tylko apostołom, ale każdemu człowiekowi, który potrafi uwierzyć, niewyobrażalne zapewnienie: „Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem.” I wtedy ta Boża miłość rozpala ludzkie serce – byleby tylko ono zechciało pójść Jezusową drogą: „Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości”.

    Również dzisiejsze II Czytanie, które jest wzięte z listu św. Jana, podkreśla, że Bóg jest miłością. Jak sobie przybliżyć tę Bożą prawdę, jak ją wyrazić? Św. Tomasz z Akwinu pisze w ten sposób: „Bóg jest dobrem absolutnym. Otóż dobro emanuje z siebie”. Boża hojność jest jak rozlewający się ocean, jak słońce, które nieustannie promieniuje. Robert Coffy posunął się nawet do takiego stwierdzenia: „Gdyby Bóg przestał dawać, przestałby być; Jego istotą jest bowiem dawać i dawać siebie”.

    Ale niestety, człowiek od samego początku odkąd został stworzony przez Boga był nieufny i takim pozostał. Już w raju bardziej uwierzył diabłu niż Bogu. Grzech pierworodny, który wypaczył ludzką naturę, polegał właśnie na braku zaufania do Boga. Pierwsi rodzice ulegli pokusie szatana i dlatego stali się podejrzliwi: czy rzeczywiście Panu Bogu zależy na człowieku?

    Ks. Ludwik Evely pyta wprost: „Kto z nas myśli o Bogu jako o swoim Ojcu? Albo przynajmniej – bo nie wszyscy mieli ojca, który by był objawieniem Boga – kto się zastanawia, czym byłby on sam jako ojciec, jako matka i wierzy, że Bóg jest jeszcze lepszy? Raczej myślimy przeciwnie: że jesteśmy dobrymi ojcami, matkami, a Bóg jest trochę do nas podobny”. W rozmowach z ludźmi nieraz spotka się takie stwierdzenie, które świadczy jak dalece zniekształcony może być w ludzkim sercu obraz Boga: O, gdybym miał Bożą wszechmoc – na świecie byłoby dużo lepiej! Voltaire wypowiedział takie straszne zdanie: „Bóg uczynił człowieka na obraz i podobieństwo swoje, ale człowiek odwzajemnił Mu się w pełni”. Ta pokusa, aby zafundować sobie swoje własne wyobrażenie Boga wciąż łasi się u wrót człowieczego serca. I tu człowiek wpada w powtarzającą się pułapkę Adama i Ewy: skoro jestem obojętny takiemu Bogu – to i sam nie znajduję w sobie żadnej chęci, aby zbliżyć się do Niego i zapałać miłością.

    Tymczasem Boże Objawienie mówi o Bogu, który jest całkowicie inny niż ludzkie wyobrażenia o Nim. Bóg jest miłością i kocha mnie zawsze – a więc również i wtedy kiedy we mnie raczej bunt znajduję aniżeli miłości ku Niemu.

    O. Jacek Salij pisze, że „na szczęście, Pan Bóg kocha nas niezmiennie. Nie przestał nas kochać kiedyśmy tak głęboko i tak niesłusznie utracili do Niego zaufanie. Właśnie dlatego dał nam przykazania. Przykazania są słowem Bożej miłości do człowieka. Gdybyśmy byli Panu Bogu obojętni, nie dawałby nam żadnych przykazań. Przecież On jest Bogiem i obiektywnie nie jesteśmy Mu potrzebni do szczęścia. Jesteśmy Mu potrzebni tylko dlatego, że nas kocha, zupełnie bezinteresownie. I właśnie z tej bezinteresownej miłości daje nam przykazania – aby pomóc nam w rozpoznaniu prawdziwego dobra i przestrzec przed dobrem pozornym”.

    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi takie słowa: „Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego”. Czy nadal te słowa pozostaną we mnie bez żadnego rezonansu? Jeżeli tak, to znaczy, że jeszcze nie zrozumiałem sensu realizowania Chrystusowych przykazań. Nawet nie uświadomiłem sobie, że wszelkie zło, krzywda, przykrość, którą wyrządzam bliźniemu najpierw niszczy mnie. Każde kłamstwo, nawet to „niewinne” – jak mówimy, ono nie tylko zatruwa naszą przestrzeń między ludzką, ale przede wszystkim moje wnętrze. Daje dojście do mojego serca temu, który jest „ojcem kłamstwa”. Bóg jeden wie, jak niebezpiecznie jest dla człowieka oddalać się od Pasterza, od owczarni. Dlatego z takim naciskiem mówi dziś: „Trwajcie w miłości Mojej”. Wtedy stanie się możliwe, jako potrzeba własnego serca – kochać się nawzajem i to taką miłością jaką ukochał nas sam Bóg.

    Opowiadał ktoś jak dowiedział się o pewnej starszej pani, którą znał, że poszła do szpitala na oddział onkologiczny. A za tydzień doszła go kolejna wiadomość, że również mąż owej starszej pani też jest w szpitalu. I tak sobie pomyślał: „Mój Boże! Widać nieszczęścia chodzą parami. Najpierw ona, a teraz on. Może też nowotwór? A tymczasem okazało się, że mąż tej pani nie był chory. On po prostu poprosił ordynatora czy mógłby przynieść z domu łóżko polowe i postawić na szpitalnym korytarzu, ponieważ chce być przy żonie, aby ją pielęgnować i w dzień i w nocy. Podobno cały szpital – lekarze, pielęgniarki i pacjenci z innych oddziałów – przychodzili, żeby dyskretnie popatrzeć na człowieka, który dosłownie zrozumiał przyrzeczenie: …nie opuszczę cię aż do śmierci.

    W miejscu gdzie mieszkam jest kaplica – izba. Nad tabernakulum wisi żyrandol, którym jest prawdziwe koło od wozu drabiniastego. W tym kole widzę całą parafię, którą tworzymy dzięki Jezusowi. On jest w centrum – tą osią. My zaś znajdujemy się na poszczególnych szprychach w różnych odległościach od centrum i promieniście zbliżamy ku Niemu z różnych stron. Im bliżej Jezusa – tym odległość pomiędzy szprychami jest coraz mniejsza.

    Dlatego uczestniczymy w Eucharystii, bo wtedy jesteśmy blisko i Boga i siebie nawzajem.

    ks. Marian Łękawa SAC 

  • V Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Nadprzyrodzony obieg

    Opowiadał jeden z księży jak w kościele podziwiał misterną pracę siostry zakonnej, która umiała robić piękne kompozycje kwiatowe. Nie omieszkał jednak przy chwaleniu wspaniałej harmonii ułożonej z wielu różnych kwiatów, wyrazić żal, że za kilka dni trzeba będzie to wszystko wyrzucić na śmietnik. Ale siostra uśmiechając się pozwoliła sobie poprawić księdza uwagą, że nie wszystko. Delikatnie rozsunęła część kwiatów i wtedy okazało się, że w samym środku znajduje się najpiękniejszy kwiat, który dopiero co rozkwitł. I to nie był kwiat cięty, ale wyrastał z doniczki.

    Dziś Jezus mówi: „Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić”.

    A tymczasem jak wielu ludzi pomimo, że miało u początków swojego życia taki moment wszczepienia się w Boże życie poprzez chrzest, później czas pierwszego posilenia się Ciałem Pańskim – mówimy: I Komunia św. – a potem… a potem, niestety, życie zaczęło już biegnąc różnymi swoimi drogami, niczym rzeka płynąca, z tym, że coraz to dalej od głównego nurtu, rozlewając się gdzieś na obrzeżach aż do zupełnego zaniku.

    Jak często ludzie skarżą się, że żyją jak w gęstwinie uschniętych drzew – żadnej wrażliwości. Oczy patrzą – ale nie widzą jeden drugiego. Niby swoi od lat – a wewnętrznie głusi, jak martwe gałęzie drzew.

    Ionesco napisał sztukę pt. Łysa śpiewaczka. Dwoje ludzi nie znających się nawzajem siedzi w pokoju. Ich rozmowa ukazuje kolejne zbieżne okoliczności w ich życiu. Obydwoje urodzili się w Manchester, obydwoje mają dwuletnią córkę – Alicję, obydwoje mieszkają teraz w Londynie na tej samej ulicy, w tym samym domu i dzielą bardzo podobne mieszkanie. Okazuje się, że to mąż i żona i że nie znają się nawzajem.

    Ileż takich rodzin – jakby martwych! Niby mają wszystko, nawet i w nadmiarze, ale wyglądają, jak pisze ks. Alojzy Henel: „jak suche gałęzie pięknych drzew – nie rodzą życia nowego. Wykluczone macierzyństwo, wykluczone ojcostwo. Z czasem coraz mniej ciepła od nich, mniej dobra… aż do zmierzchu, aż do obumarcia”.

    Swego czasu w Krakowie na Plantach tuż przed Salonem Sztuki postawiono rzeźbę zatytułowaną „człowiek udrzewiony”. Był to po prostu pień grubego drzewa zakończony wyrzeźbioną głową człowieka. Taka kompozycja symboliczna, z której odeszło życie. Pozostała jedynie martwa materia drewna.

    Życie ludzkie może być i często jest jak zmiażdżona gałąź. Soki życia mają już wtedy utrudniony przepływ. Bo można być blisko Boga. Nawet więcej – nosić Boga w sercu, przyjmując Go w Komunii św. i mimo to nie mieć żadnego rozpoznania, że to jest Pan. Człowiek jest wtedy jak ścięty kwiat. Czy wszczepione w niego Chrystusowe życie może jeszcze ożyć?

    Na szczęście w Jezusowym porównaniu człowieka do latorośli, człowiek jest w lepszej sytuacji. Ponieważ uschnięta gałąź pozostanie już uschniętą. Życie do niej nie powróci. Człowiek natomiast wciąż ma szansę powrotu, aby ożywić swoje serce prawdziwym życiem, bo Eucharystia trwa. Uczestniczymy w tej Wielkiej Tajemnicy Wiary. U ks. Aleksandra Federowicza znalazłem piękny tekst na temat Mszy św. Mianowicie, że „Najświętsza ofiara jest sercem w Mistycznym Ciele Chrystusa. Co robi serce w żywym organizmie? Przetacza krew. Dzięki tej pracowitej pompie dzień i noc wszystkie nasze komórki zaopatrywane są w tlen i pożywienie. Gdy praca serca zatrzymuje się na dłuższą chwilę – człowiek umiera. Otóż Msza św. niejako przetacza tę nadprzyrodzoną Bożą miłość w całym organizmie Kościoła. Powoduje jej obieg w sercach wszystkich, którzy w Eucharystii świadomie i czynnie uczestniczą”.

    Jeżeli zatraciłem w sobie umiejętność kochania – to znaczy, że w moim życiu duchowym nastąpiła swego rodzaju zapaść. Odłączyłem się od tego nadprzyrodzonego obiegu.

    Jak łatwo i jak lekkomyślnie człowiek ignoruje Boże zaproszenie, zupełnie jak w przypowieści o zaproszonych na ucztę, znajdując sobie inne zajęcia, rzekomo ważniejsze: a to roboty w swoim ogródku, zakupy w nowo otwartym pawilonie handlowym, albo niedzielna wycieczka. Ale nawet idąc do kościoła – dobrze jest zadać sobie pytanie: czy idę ze względu na Jezusowe zaproszenie, czy raczej z chęci towarzyskiego spotkania ze znajomymi, których już dawno się nie widziało? Bo mogę być na Mszy św. i być zupełnie obok.

    Jezusowe słowa: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” – oby mnie zawsze mobilizowały. Bo wtedy nawet choćbym długo nie widział owoców – to się nie zniechęcę, ani nie załamię.

    Od ks. Pawlukiewicza słyszałem taką opowieść o złym człowieku, który przechodząc obok małych palm, położył na jedną z nich ciężki kamień. Kiedy wracał po latach, ze zdumieniem zobaczył, że właśnie to obciążone drzewo wyrosło ponad inne. Zmagając się z ciężarem, stało się najwspanialsze. Każdy człowiek ma swoje własne przeróżne kamienie, które dźwiga każdego dnia. Właśnie tak to się odbywa – poprzez ten trud ludzkie serce rośnie i dojrzewa.

    Od tych, którzy mają kwiaty często można usłyszeć, jak to chcieli wyrzucić już nie raz ten czy inny kwiat, bo nie kwitł od lat. Ale zrobiło się im żal i przez ciągłe podlewanie doczekali się, że w końcu nadszedł taki dzień, w którym kwiat cudownie zakwitnął.

    Czy ta sytuacja nie dotyczy i mnie?

    Panie, o łaskę wytrwania proszę, bo na drodze mojej coraz większe odczuwam zmaganie.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Brama do pełni życia 

    Św. Jan przedstawiając Jezusa jako Dobrego Pasterza czyni to inaczej aniżeli pozostali Ewangeliści. Nie posługuje się przypowieściami. Kreśli jedynie obrazy, które należy odczytać. Są to obrazy – symbole, poprzez które Pan Jezus ukazuje tajemnicę zarówno samego Boga jak i tajemnicę człowieka. Co to znaczy, kiedy Chrystus mówi o sobie, że jest Bramą owiec, że jest Dobrym Pasterzem, że Dobry Pasterz daje życie swoje za owce? 

    O. Anselm Grün wyjaśnia w ten sposób: „Przez bramę Jezusa owce mogą wyjść, znaleźć dobre pastwisko i cieszyć się pełnią życia. Brama od dawna jest prasymbolem człowieka, jest symbolem przejścia – z ziemskiej do niebieskiej sfery. Wiele kultur zna wyobrażenie bramy do nieba, która umożliwia dostęp do boskiej sfery. Czasami śni się nam, że nie możemy odnaleźć bramy do domu. Albo że brama jest zamknięta. Nie potrafimy dotrzeć do wewnętrznej sfery naszej duszy. Gonimy tylko za czymś w zewnętrznym świecie. Nie mamy dostępu do samych siebie. Jezus identyfikuje się z bramą. Jest bramą do nas. Dzięki Niemu wchodzimy w kontakt z samymi sobą.”

    Ojciec Święty Jan Paweł II w Warszawie na placu Zwycięstwa, podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny, bardzo dobitnie ujął tę prawdę: „Kościół przyniósł Polsce Chrystusa – to znaczy klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek. Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może sam siebie do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa.”

    I pewnie dlatego współczesny człowiek, jak zauważa doświadczony terapeuta Werner Huth, jest taki nieszczęśliwy, „ponieważ zagubił swe duchowe centrum – zatracił więź z własnym centrum.”

    W tym zagubieniu w różnorakich frustracjach, w rezygnacji po wielu nieudanych postanowieniach i że w życiu nic się nie udaje, idzie nie tak jak powinno człowiek w końcu przyznaje się, że jest do niczego. Dziś wiadomo, że na świecie jest bardzo dużo „nieudaczników” – używając powiedzenia ks. Pasierba. To znaczy – zawsze byli, ale teraz w epoce psychoanalizy, w epoce permissive society więcej ujawniło się. Dziś człowiek więcej wie o sobie. Dawniej nie przyznawał się do wielu spraw. Wszystko to w sobie dusił, tłamsił. Bo taki był styl człowieka „wiktoriańskiego” – jakby powiedział o. Salij. Człowiek dzisiejszy ma odwagę pomyśleć o tych otchłaniach, które są w nim. Uświadomienie sobie własnej nędzy może i często prowadzi do głębszej wiary. To jest jakiś znak czasu: współczesny człowiek intuicyjnie wyczuwa tęsknotę, pragnienie, aby wejść głębiej w siebie. Zauważam to nawet w rozmowie z osobami niezwiązanymi bezpośrednio z Kościołem – kiedy proponuję na przykład teksty biblijne do Liturgii na specjalne okazje – bardzo często sami sugerują na przykład psalm 23:

    „Pan jest moim pasterzem: nie brak mi niczego
    Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
    Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
    Przywraca mi życie.
    Prowadzi mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię”.

    Nie wiem na ile jest to uświadomione zapotrzebowanie na takie funkcje pasterskie, jakie sprawuje Chrystus względem człowieka? Ale ludzkie serce idzie w tym kierunku.

    Bo tak naprawdę tylko dzięki Jezusowi można zobaczyć czym jest życie. Jezus jest bramą do pełni życia, do życia w obfitości, które jest życiem Bożym – niczym nieograniczone.

    Każdy człowiek może przez tę bramę wychodzić i wchodzić. W symbolu bramy, którą jest Jezus, odnajduję nie tylko dostęp do samego siebie, lecz mogę wyjść przez tę bramę w świat.

    Chrystus za każdym razem objaśniając co to znaczy, że On jest Dobrym Pasterzem, posługuje się innym obrazem. Kiedy mówi: „Dobry Pasterz daje życie swoje za owce” – w ten sposób objaśnia sens swojej śmierci. Bo przyjmując śmierć, pisze cytowany już o. Anselm Grün, „oddaje życie za swe owce, aby je uchronić przed wilkami – zagrożeniami życia. Jak rozumieć te zagrożenia? Oczywiście, można je interpretować historycznie. W takim przypadku dotyczą one wykluczenia chrześcijan z gminy żydowskiej i ich werbowania przez faryzeuszy. Ale w swej symbolicznej warstwie wypowiedź zawsze mówi więcej. Dotyczy tajemnicy człowieka i tajemnicy Boga. Jesteśmy zagrożeni przez pogardę dla własnej osoby, przez wzorce psychiczne, które tamują życie, przez rany i urazy, przez brak oparcia i orientacji. Gdy Jezus mówi, że odda życie za swe owce, w słowach tych wyraża się Jego bezwarunkowa miłość do nas. Największe zagrożenie polega na braku miłości i na następstwach tego traumatycznego doświadczenia. Kto nie czuje się miłowany, odrzuca siebie i potępia, staje się bezwzględny, zimny i pusty. Nie potrafi miłować siebie i innych. Wówczas potrzebuje miłości, która się nie powściąga, miłości Tego, który jest gotów ponieść śmierć, by nas uleczyć z tej śmiertelnej rany braku miłości.”

    Mówimy, że Bóg kocha wszystkich, bo to łatwo jest powiedzieć i to nic nie znaczy. Ale uwierzyć tak naprawdę i całkowicie, że Bóg kocha właśnie mnie, że Boża miłość do mnie jest skierowana osobiście i to w najdrobniejszym szczególe – wtedy dopiero dane mi jest dostrzec, ile cudowności zawiera fakt, że Bóg kocha wszystkich ludzi. Jeżeli wciąż tego nie dostrzegam, to dlatego, że nieświadomie podsuwam Mu motywy miłości dla innych (bo może oni są dobrzy). Gdy zdołam uwierzyć, że Bóg kocha nawet mnie – tę istotę nieznośną, której złość ja sam tylko mogę zmierzyć – poznam niezgłębioną miarę Jego nieprawdopodobnej miłości. Dlaczego więc nie wołam z mojego zaplątania w przeróżnych chaszczach, aby Pan mój, Dobry Pasterz szybciej mnie odnalazł?

    „Kiedyż, o kiedyż, słodki mój Panie, poznamy Serca Twego kochanie?
    Kiedyż Twa miłość rozpali nas? O dobry Jezu, czas to już czas!”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Przedziwna łaskawość Twej dobroci

    Zmartwychwstały Chrystus przychodzi do swoich uczniów, którzy są zatrwożeni i pełni lęku. Mówi do nich: „Pokój wam!” Słowo „pokój” wypowiedziane przez Boga zupełnie przerasta ludzkie oczekiwanie. Bo przecież zamknięci i zabarykadowani ze strachu, a do tego mają jeszcze świadomość obciążoną zaparciem się i zdradą. A tutaj niespodziewanie dotyk żywego słowa staje się dla nich przebaczeniem i nadzieją.

    Kardynał Jean-Marie Lustiger pyta: „Jakież jest zatem teraz przesłanie Tego, który daje pokój? Pokazuje swe ręce i bok, pokazuje rany. To nie są znaki rozpoznawcze, to nie sprawdzanie tożsamości. Te słowa i towarzyszący im gest sprawiają, że grupka uczniów zaczyna pojmować fakt, iż Jezus przekroczył straszliwą otchłań śmierci”.

    Męka i śmierć Syna Bożego sprawiła, że człowiek został na nowo obdarzony życiem Boga, które utracił poprzez grzech nieposłuszeństwa – a teraz odzyskał je i to jeszcze obficiej i jeszcze wspanialej. Dlatego Kościół śpiewa podczas Liturgii Wielkiej Soboty w Orędziu Wielkanocnym: „Tej właśnie nocy Chrystus skruszywszy więzy śmierci, jako zwycięzca wyszedł z otchłani. Nic by nam przecież nie przyszło z daru życia, gdybyśmy nie zostali odkupieni. O, jak przedziwna łaskawość Twej dobroci dla nas! O, jak niepojęta jest Twoja miłość: aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna. O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa!… Uświęcająca siła tej nocy oddala zbrodnie, z przewin obmywa, przywraca niewinność upadłym, a radość smutnym, rozprasza nienawiść, usposabia do zgody i ugina potęgi.”

    Pokazywaniem swoich ran Pan Jezus przypomina zalęknionym uczniom jak było to potrzebne i jak teraz dane im jest widzieć zupełnie inaczej te okropne wydarzenia, które przeżyli, a które były dla nich nie do zniesienia, a jeszcze z ich doświadczeniem tchórzostwa, strachu i wyparcia się. Teraz Jezus daje im tę możliwość właściwego, tzn. prawdziwego zobaczenia tego wszystkiego co było takie nie do przyjęcia, absurdalne i gorszące. Przecież Jezusowa Męka i Śmierć z miłości wyrosła – dlatego jest przebaczeniem. A Jezusowe wyniszczające rany stały się źródłem zbawienia. Tego człowiek ani pojąć ani zrozumieć nie jest w stanie jak bardzo jest przez Boga ukochany, skoro Bóg dla niego aż tak i aż tyle potrafi cierpieć!

    Dlaczego więc Boża miłość jest wciąż dla tak wielu ludzi zupełnie obojętna? Nasza ludzka zwyczajna codzienność – jakie to smutne – nie potrafi nawet jej zauważyć, a przecież jak głęboko zanurzony jest człowiek w Bożej rzeczywistości. Ewangelie aż zaskakują opisem najdrobniejszych szczegółów, które nie mogą nie być bliskie dla każdego człowieka: zaznaczone dokładnie godziny wielu wydarzeń – kto biegł, a kto szedł do grobu, w którym miejscu w grobie leżały zwinięte chusty. A w dzisiejszej Ewangelii św. Łukasz przedstawia nie tylko jak Zmartwychwstały Jezus pokazuje swoim uczniom ręce i nogi, ale i Jego prośbę: „Macie tu coś do jedzenia? Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec nich.” Albo opis spotkania nad jeziorem – złowiono wtedy sto pięćdziesiąt trzy ryby. Kiedy dobili do brzegu czekała na nich smażona ryba i chleb. Sam Bóg przygotował posiłek dla swoich uczniów! Te precyzyjne, tak szczegółowe opisy podkreślają, że Zmartwychwstanie Pana i nasza ludzka codzienność są ściśle ze sobą powiązane. I to każdego dnia, w każdej chwili. Uczestniczę w tej nieprzerwanej bliskości ze Zmartwychwstałym Jezusem. To nie tylko Szaweł pod Damaszkiem usłyszał Jego głos i zobaczył światło z nieba.

    Od ks. Piotra Pawlukiewicza słyszałem o takim tajemniczym wydarzeniu, którego doświadczyła pewna zakonnica. Było to jeszcze przed jej wstąpieniem do zgromadzenia. Kończyła średnią szkołę i zastanawiała się, czy pragnienie życia zakonnego, jakie nosiła w sobie, jest znakiem prawdziwego powołania. Zastanawiała się nad tym biorąc argumenty za i przeciw. Pewnego dnia wracała ze szkoły. Zamyślona patrzyła na kamienny chodnik. Ktoś przechodząc obok niej, pozdrowił ją słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Odruchowo odpowiedziała: „Na wieki wieków. Amen”. Po chwili zatrzymała się bardzo zdziwiona: „Dlaczego ten człowiek pozdrowił mnie tymi słowami? Przecież jestem zwykłą świecką dziewczyną, ubraną jak każda nastolatka. Kto to był?” Odwróciła się i spojrzała za siebie, ale na ulicy nie było nikogo. Ta siostra powiedziała potem: „Może ksiądz wierzyć lub nie, ja jednak jestem głęboko przekonana, że to był sam Jezus. W ten sposób odpowiedział na moje wątpliwości i powołał mnie do życia zakonnego. On pierwszy pozdrowił mnie na ulicy tak, jak dziś czyni to wielu ludzi”.

    Ze Zmartwychwstałym Panem już tu na ziemi człowiek może spotykać się i to tak blisko i tak realnie. To On zawsze obecny tuż obok pisze listy. Nocą choremu pot z twarzy ociera. Ktoś przy mogile opłakuje swoją bliską osobę i może nawet nie wie, że On Zmartwychwstały przy nim stoi, bo na ogrodnika wygląda, a przecież nie jest ogrodnikiem.

    Za chwilę moje ręce będę trzymały biały chleb, a usta wypowiedzą słowa: „To jest Ciało Moje”. Będę podnosił Ciało Pańskie. Przed Mszą św. w konfesjonale wypowiedziałem takie słowa: „Ja odpuszczam tobie grzechy”. Przecież byłoby to czyste szaleństwo, gdyby nie fakt, że to Jezus Zmartwychwstały zechciał posłużyć się moimi ustami, moją ręką.

    Nie daj Boże, abym przyzwyczaił się do Twojej obecności, Panie. Albo gorzej – zobojętniał. Drżeć powinienem.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Bożego Miłosierdzia – ROK B

    Nieskończenie dobry Bóg 

    W niedzielę Święto Miłosierdzia Bożego
    fot. Katarzyna Matejek/Gość Niedzielny

    *****

    W dzisiejszą drugą niedzielę wielkanocną w świadomości powszechnego Kościoła wypełnia się coraz bardziej życzenie Pana Jezusa, który pragnął, aby ten dzień był dniem szczególnym – mianowicie świętem Bożego Miłosierdzia. 

    Dzięki świętej siostrze Faustynie każdy może wziąć do ręki jej Dzienniczek i czytać Jezusowe słowa: „Córko moja, mów światu całemu o niepojętym miłosierdziu moim. Pragnę, aby święto Miłosierdzia było ucieczką i schronieniem dla wszystkich dusz, a szczególnie dla biednych grzeszników. W tym dniu wylewam całe morze łask na dusze, które się zbliżą do miłosierdzia mojego; dusza, która przystąpi do spowiedzi i Komunii św., dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar. Niech się nie lęka zbliżyć do mnie żadna dusza, choćby grzechy jej były jak szkarłat. Miłosierdzie moje jest tak wielkie, że przez całą wieczność nie zgłębi go żaden umysł, ani ludzki, ani anielski. (…) Nie zazna ludzkość spokoju, dopóki nie zwróci się do źródła miłosierdzia mojego.”

    Wszechmogący Bóg najpełniej objawia swoją potęgę w nieskończonym miłosierdziu. Życie każdego człowieka wciąż i nieustannie doświadcza tej nieprawdopodobnej Bożej dobroci, bardzo często zupełnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy. 

    Założyciel Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego św. Vincenty Pallotii właściwie bez końca powtarzał, że Bóg jest miłością nieskończoną. To wołanie jest widoczne w pallotyńskich modlitwach. Jestem więc stale otoczony tą najważniejszą prawdą. A jednak zawołanie św. Pawła „miłość Chrystusa przynagla mnie” nie mogę odnieść do siebie, bo wciąż znajduję w sobie pojawiające się pytanie pełne niepokoju: czy rzeczywiście? 

    Jezusowe słowa podyktowane siostrze Faustynie mogą być odpowiedzią: „O, jak bardzo Mnie rani niedowierzanie duszy. Taka dusza wyznaje, że jestem święty i sprawiedliwy, a nie wierzy, że jestem miłosierdziem, nie dowierza dobroci mojej. I szatani wielbią sprawiedliwość moją, ale nie wierzą w dobroć moją”. 

    Wyznaję i głoszę jak nieskończenie dobry jest Bóg – a tymczasem każdy mój upadek, wciąż powtarzający się, upokarza mnie raniąc moją pychę. Burzy moje dobre mniemanie o sobie samym. Jak łatwo wtedy szatan podsuwa swoją najstraszniejszą pokusę zwątpienia w Boże przebaczenie: Czy to jest w ogóle możliwe, żeby Pan Bóg tak bez końca przebaczał? I jeżeli człowiek pójdzie za tym diabelskim poszeptem to bardzo łatwo wmówi samemu sobie: nie pójdę do spowiedzi, bo i tak nie mam szans. Boże Miłosierdzie dla mnie już się wyczerpało. 

    Ks. Biskup Nossol w swojej książce pt. „Ku cywilizacji miłości” tak pisze: „Wielu z nas mogłoby powiedzieć, czy w ogóle ma sens sakrament pokuty, skoro wszystko tak czy tak wciąż się powtarza na nowo, a my ludzie grzeszni nie zmienimy się pod każdym względem. Przyznajmy jednak, że przynajmniej kilka chwil, kilka godzin, a może dni lub tygodni jesteśmy inni, tzn. lepsi, co sprawia że i nasze otoczenie staje się także lepsze. Choćbyśmy na krótki czas uczepili się znów słonecznych promieni życia i zechcieli do tego nakłonić innych będzie to już coś wielkiego. Otworzymy jakby okienko, przez które Bóg zaczyna na powrót spoglądać w intymność życia ludzkiego serca. Życie ludzkie staje się wtedy sensowniejsze”.

    W hiszpańskiej miejscowości Limpias jest kościół, w którym znajduje się sławny krzyż wiszący nad konfesjonałem. Prawą rękę Chrystus ma opuszczoną, natomiast lewa przybita jest do belki krzyża. I jak głosi legenda, że jeden z członków królewskiego dworu miał swojego stałego spowiednika. Wciąż wpadał w te same grzechy. Za każdym razem oskarżał się żarliwie na nowo przyrzekając poprawę. Spowiednik więc oświadczył mu, że jeżeli jeszcze raz ten grzech się powtórzy – to nie będzie przebaczenia. Ale grzech się powtórzył. Nadaremnie więc penitent prosił i błagał swojego spowiednika, aby mu jeszcze tym razem przebaczył, ale usłyszał jedynie stanowcze słowa: 

    – Nie! Ostrzegałem cię. Miara cierpliwości Bożej i miłosierdzia Bożego dla ciebie już się wyczerpała. 

    I pozostawił bez rozgrzeszenia tak bardzo przecież skruszonego penitenta, który w cieniu konfesjonału modlił się żarliwie głęboko żałując za swoje grzechy. Po jakimś czasie usłyszał głos: 

    – Synu mój, skoro mój sługa, w moim imieniu, nie przebaczył ci, więc ja ci przebaczam.

    Zbawiciel odrywając prawą rękę uczynił znak krzyża i powiedział:

    – Idź i nie grzesz więcej.

    Po dziś dzień można oglądać w Limpias Chrystusa z oderwaną dłonią od belki krzyża. 

    Nie ma takiego grzechu, nie ma takiej okropności, której Boże miłosierdzie nie mogłoby zniwelować, odpuścić i przebaczyć. Tylko, żeby człowiek otworzył na oścież swoje serce i naprawdę szczerze żałował przyrzekając na serio poprawę. Jak łatwo ulec błędnemu przekonaniu, że Bóg nie wysłuchuje modlitwy grzesznika. Św. Augustyn bardzo zdecydowanie tłumaczy, że właśnie wysłuchuje, ponieważ w chwili, kiedy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w zasięgu łaski, czyli już w tym momencie Bóg już mu przebaczył. Otrzymał natchnienie do modlitwy i na to wezwanie odpowiada, a to już jest znakiem przebaczenia. Gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w kontakcie z Panem Bogiem, który zwrócił ku niemu swoje oblicze. 

    Jezu, ufam Tobie! Gorąco i żarliwie proszę, abyś uleczył mnie od wszelkiej, nawet najmniejszej nieufności w Twoje nieskończone miłosierdzie. Powtarzam więc Panie Jezu Twoje słowa z Dzienniczka św. Faustyny: „Chociażby grzechy wasze były czarne jak noc, to kiedy grzesznik zwraca się do miłosierdzia Bożego, oddaje Bogu największą chwałę. Jego dusza wysławia Bożą dobroć. Wtedy szatan drży przed nią i ucieka na samo dno piekła. Wspomnijcie na moją mękę, a jeżeli nie wierzycie słowom moim, to przypatrzcie się moim ranom”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego – ROK B

    fot. radio Maryja.pl

    ***

    Jezus żyje

    Przemierzając drogę z Glasgow do Aberdeen, aby w ojczystym języku przeżywać tam Eucharystię wraz z dwoma tuzinami moich Rodaków, wiosenną porą lubię patrzeć na maleńkie, dopiero co urodzone baranki porozrzucane pośród rozległych wrzosowych pól. Najbardziej wzrusza mnie ich bezbronność. I pomyśleć, że Pan Jezus jest takim barankiem. Liturgia przypomina tę prawdę, bo mówi o Baranku Wielkanocnym, który zgładził grzechy świata.

    Dokonało się to poprzez Jego Mękę i Śmierć. W okresie Wielkiego Postu, a szczególnie w Wielkim Tygodniu Ewangelie opisywały bardzo dokładnie poszczególne etapy Drogi Krzyżowej. Ta Jezusowa śmierć – straszna, przeraźliwa, okropna – stwierdzona ponad wszelką wątpliwość tak przytłoczyła apostołów i najbliższe otoczenie, że oni nie tyle co zapomnieli o obietnicy zmartwychwstania, ile raczej znajdowali się w stanie zupełnej niemożliwości, aby uwierzyć w to, co mówił Chrystus o swoim powstaniu z martwych. Bo czym jest Zmartwychwstanie? Z czym porównać tę nieprawdopodobną i całkowicie niewyobrażalną nową rzeczywistość?

    Ksiądz Biskup Jan Pietraszko w książce pt. „Po śladach Słowa Bożego” tłumaczy, że „wiara w zmartwychwstanie Chrystusa nie narodziła się z naiwnych pragnień, ani ze świadectwa ludzi, ani też ze świadectwa straży, ani z pogłosek, które roznosiły niewiasty, jak również nie ze świadectwa miłującej Go bardzo Magdaleny, ani z wieści krążących pomiędzy łatwowiernymi ludźmi; wiara w zmartwychwstanie wykształtowała się w pierwotnym Kościele z samego Jezusa Chrystusa, który przez częste ukazywanie się i słowo swoje uporczywie gruntował w świadomości swoich uczniów przekonanie, że naprawdę powstał z grobu i żyje”.

    Dopiero z tych wielokrotnych spotkań narodziło się przekonanie i wiara, że Pan rzeczywiście żyje. Dlatego Piotr z całym przekonaniem mógł powiedzieć w domu centuriona w Cezarei: „Myśmy z Nim jedli i pili po Jego zmartwychwstaniu”. Tak więc św. Piotr i inni Apostołowie stali się świadkami Zmartwychwstania wobec całego świata. Na tym świecie głosili Ewangelię, to znaczy Dobrą Nowiną, która jest objawieniem Bożej Miłości. To Ona rządzi światem, a nie zło. To Ona daje każdemu człowiekowi prawdziwie życie, które jest życiem w pełni. Kościół czyta dziś słowa św. Pawła, że „razem z Chrystusem powstaliśmy z martwych”.

    Każda epoka ma swoich świadków Zmartwychwstania. I jak pisze ks. Jerzy Chowańczak: „Nie ma tak ciemnej godziny, w której ukazuje się w całej pełni siła ‘tajemnicy nieprawości’, w której by jednocześnie nie zajaśniało w życiu ludzi światło zwycięstwa dobra nad złem”. Tę moc wiary Kościół poprzez wieki czerpie od Tego, który po trzech dniach swój grób pozostawił pusty. I odtąd Jezus daje swoje życie. Człowiek może w tym Bożym życiu uczestniczyć i uczestniczy. Jak wielu jest dziś świadków Zmartwychwstania, których życie zanurza się coraz bardziej w Życie Jezusa.

    Uczestnicząc w dzisiejszej Liturgii Zmartwychwstania Pańskiego czy nie czuję się jakby przymuszonym, na podobieństwo owych pozbieranych z opłotków z Jezusowej przypowieści, których zaproszono na ucztę. Pan Jezus zechciał wybrać właśnie nas – i to też jest wielka tajemnica Bożego Miłosierdzia. Wybrał nas i zgromadził. Aby lepiej zrozumieć przeżywane Misterium zacytuję słowa, które powiedział kardynał Jean-Marie Lustiger: „Moc Boża, wbrew wszelkim naszym słabościom, niezdolności uwierzenia, wbrew naszym grzechom i ciemnościom, czyni z nas uczniów Jezusa, lud ‘żywych’, żyjący życiem, które nie do nas należy, ale które staje się naszym. W ten sposób jesteśmy jakby niesieni, unoszeni przez moc, która nas przerasta, a o której mamy świadczyć naszym braciom. Jesteśmy jak ci ślepcy porażeni światłem, którzy mają mówić, że światło istnieje”.

    Panie Jezu Chryste spraw swoją mocą, abym całym moim życiem głosił, żeś zmartwychwstał, żeś prawdziwie zmartwychwstał.

    ks. Marian Łękawa SAC