Tag: Okres zwykły

  • Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa – ROK C

    Być świadkiem

    Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa Kościół przeżywa każdego roku w swojej Liturgii podczas Wielkiego Tygodnia – w Wielki Czwartek. Tego dnia Pan Jezus ustanowienił dwa sakramenty: Eucharystię i kapłaństwo. Ale wtedy, w przeddzień Męki i Śmierci Pana Jezusa trudno jest o nastrój radosny i uroczysty. Dlatego po okresie Pięćdziesiątnicy Kościół adoruje i czci publicznie Hostię konsekrowaną – prawdziwe Ciało i Krew Pańską.

    Wtedy rozlega się poprzez wioski i miasta potężny śpiew Twoja cześć, chwała, nasz wieczny Panie! Wszędzie jest tłum. Wszędzie jest zieleń. Są kwiaty, bo Pan idzie z nieba, pod przymiotami ukryty chleba. Zagrody nasze widzieć przychodzi i jak się dzieciom Jego powodzi. Każdy wychowany na polskiej ziemi nie może nie mieć swoich ciepłych wspomnień związanych z procesją Bożego Ciała. Kto wie, czy pamięć z dziecinnych lat nie obudziła nostalgii polskich komunistów, bo święto Bożego Ciała jakoś się ostało w tym szalejącym i destrukcyjnym zawirowaniu, które likwidowało wszystko, co z religią było związane?

    O tym święcie ks. Janusz Pasierb napisał w swojej książce pt. Czas otwarty, że „to jest bardzo piękne święto, złote i zielone. Zrodziła je zarówno teologia, jak i poezja. Największy myśliciel średniowiecza układał o nim wiersze i hymny. U nas nabrało barokowego kształtu i takie chyba pozostało, ale to nie jest źle: daj Boże innym, bardziej zarozumiałym epokom tyle ludzkiego ciepła i pogodnej mądrości…”

    Pierwsza w naszej Ojczyźnie udokumentowana procesja Bożego Ciała odbyła się w Krakowie w roku 1420. Zaś monstrancja, która była wynalazkiem północnych miast hanzeatyckich, pojawiła się po raz pierwszy w Gdańsku. W tej uroczystości chodziło przede wszystkim o to, aby przybliżyć Tajemnicę Eucharystii naszej codzienności. Później, kiedy w Europie zbierała swoje żniwo nieszczęsna Reformacja odrzucając we wszystkich odmianach protestantyzmu rzeczywistą obecność Chrystusa pod postacią konsekrowanego chleba, było potrzebne, aby uroczystością Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej i związaną z nią procesją Eucharystyczną zamanifestować tę prawdę.

    Odrzucanie prawdziwej obecności Chrystusa bardzo było widoczne podczas ostatniej wojny w Szkocji, gdzie dominują wyznawcy prezbiteriańscy wywodzący się od Johna Knoxa.   Duchowieństwo szkockie, obawiając się negatywnych reakcji prezbiterian, nie chciało się zgodzić, aby Polacy urządzali procesję Bożego Ciała. Bowiem publiczne katolickie manifestacje religijne w Szkocji były zakazane. Po dziś dzień ekstremalna odmiana szkockich kalwinów Mszę św. nazywa bluźnierstwem.

    Katolików w Szkocji jest bardzo mało, a nasi rodacy porozrzucani na rozległych połaciach żyją już coraz częściej pojedynczo i tęsknią za procesjami Bożego Ciała. Bo trudno być świadkiem Chrystusa w pojedynkę. Człowiek odczuwa wtedy lęk i boi się otoczenia. Siłą Kościoła jest niewątpliwie moc Ducha Świętego, ale jest nią też poczucie jedności, którą sprawia Bóg. Dlatego na Ostatniej Wieczerzy Pan Jezus zgromadził uczniów i nakazał im jednoczyć się na łamaniu Chleba aż do ostatniego wieczoru świata.

    Ci, którzy są świadomi na czym polega życie prawdziwe znają taktykę szatana. On, aby pokonać człowieka wyprowadza go najpierw na bezdroża duchowej samotności. Ksiądz Pawlukiewicz pisze, że „można żyć w tłumie, ale swoją wiarę przeżywać samotnie. Sam ze swoimi poglądami w pracy, sam ze swoją postawą w środowisku . A wtedy zaczyna się człowiekowi wydawać, że już tylko on jeden pozostał takim dziwakiem przejmującym się Bogiem i Jego przykazaniami. To dlatego tak wielu ludziom zależy, by nasza wiara była jedynie naszą prywatną sprawą i ograniczała się tylko do intymnego wymiaru serca. A jak wiele może uczynić choćby najmniejsza wspólnota”.

    Na przyjęciu gospodarz, tak jak zwykle bywa przy takich okazjach, namawiał wszystkich do picia alkoholu. Pewna pani, która złożyła przyrzeczenie abstynencji, miała już swoje doświadczenie w odmawianiu. Wszyscy dziwili się, że tylko ona i jeszcze jeden pan wytrwali do końca w swoim postanowieniu. Po przyjęciu, przy pożegnaniu niepijący mężczyzna podszedł do tej pani i powiedział:

    –       Chcę pani bardzo podziękować.

    –       Pan mi dziękuje? Ale za co?

    –       Widzi pani, ja jestem nałogowym alkoholikiem. Dla mnie nawet jeden kieliszek może być początkiem końca. Znam siebie i wiem, że tak wewnętrznie, duchowo nie jestem mocny. Gdyby nie pani, pewnie dziś bym się skusił i wypił. Pani mi bardzo  pomogła. Nie byłem sam i zwyciężyłem.

    Jak trudno być wiernym, być mocnym w pojedynkę, będąc zupełnie osamotnionym w środowisku, które zupełnie nie bierze w rachubę Pana Boga. Dlatego Kościół wypełniając polecenie Pana, gromadzi ludzi wokół Eucharystii. I to dzięki Eucharystii zgromadzeni stają się wspólnotą, parafią.

    Ksiądz Aleksander Federowicz, proboszcz z Lasek, w rozmowie z księżmi na temat parafii tak powiedział: „Parafia, czy Kościół w swojej istocie – to jest Słowo Boże, Eucharystia i wypływająca z tych źródeł miłość wzajemna”. Jego ulubionym powiedzeniem były słowa: „Msza święta się kończy, Msza święta się zaczyna”. Bo rzeczywiście, po liturgii Mszy świętej zaczyna się msza życia. I ona trwa dalej. Ksiądz Piotr Pawlukiewicz tak obrazuje ten ciąg dalszy Mszy świętej: „Gdy ktoś w szpitalu przyjmie Komunię świętą, to jego łóżko staje się jak eucharystyczny ołtarz, na którym cierpienie chorego jednoczy się z ofiarą Chrystusa. Msza święta trwa dalej. Słowa prefacji W górę serca! rozbrzmiewają tam, gdzie wobec człowieka załamanego, pogrążonego w smutku ktoś wypowiada słowa: Nie martw się, ja ci pomogę. Msza święta trwa dalej, gdy ludzie mówiąc: Przepraszam, nie gniewaj się, podają sobie ręce i przekazują znak pokoju. Msza święta trwa dalej, gdy udzielamy sobie jednoczącej komunii dobroci i uśmiechu. Eucharystia bez tych codziennych owoców byłaby niepełna. Ona przecież rodzi Kościół, a Kościół jest tam, gdzie ludzie wierzący w Chrystusa żyją na co dzień miłością. Msza święta jest jak uderzenie serca, które rozprowadza tę nadprzyrodzoną krew Bożej miłości po całym organizmie Kościoła.”

    Pamiętamy z naszych rodzinnych parafii jak w Boże Ciało uroczyście niósł kapłan Boga w procesji drogą, którą co dnia chodziliśmy do szkoły czy do pracy. Jak łatwo było wtedy uklęknąć i śpiewać wspólnie eucharystyczne pieśni – bo był tłum, bo było nas wielu. A teraz kiedy jesteśmy tu na Wyspach Brytyjskich, gdzie z każdym rokiem przybywa tubylców, którzy nie uznają Boga – czy mam odwagę, tu w tym środowisku, wyznać moją wiarę, którą otrzymałem na chrzcie świętym?

    Panie Jezu, proszę Cię, daj mi tę łaskę, aby miał odwagę uklęknąć przed Twoim Najświętszym Ciałem. Bo wtedy łatwiej będzie mi rozpoznać Ciebie także w moich bliźnich, których postawiłeś na mojej drodze.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Najświętszej Trójcy – ROK C

    Miłość Boga

    Tajemnica prawdy o Bogu Trój-Jedynym jest tak dalece nie uchwytna dla ludzkiego rozumowania, że Pan Jezus nawet nie próbował jej tłumaczyć swoim uczniom.

    „On jedyny, który nie tylko ją znał, ale który w niej tkwił, On, który nią był… On był jedynym kompetentnym nauczycielem prawdy o Ojcu, a jednak nigdy nie usiłował swym uczniom odsłaniać tych przepastnych głębin, gdzie jedność i troistość spotykają się w Bogu” – tak napisał w swojej książce pt. Spotkania ksiądz biskup Jan Pietraszko.

    Sposób w jaki Chrystus Pan mówił o tej prawdzie jest po prostu stwierdzeniem faktów: „Kto mnie widzi, widzi i Ojca”. Albo: „Idę do Ojca mojego i Ojca waszego”. Do tych zaś, którzy Mu nie wierzyli powiedział: „Jest Ojciec mój, o którym wy powiadacie, że jest Bogiem waszym.” Podobnie mówił o Duchu Świętym: „Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat. Teraz opuszczam świat i idę do Ojca”… „Jeśli nie odejdę, Duch Święty nie przyjdzie do was, a jeśli odejdę, poślę Go do was”… „Pocieszyciel Duch Święty, którego Ojciec pośle w imię moje, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, cokolwiek wam powiedziałem”. I tu obietnica Pana Jezusa idzie jeszcze dalej: „On – tzn. Duch Święty – doprowadzi was do całej prawdy.” A tą całą prawdą jest właśnie tajemnica Trój-Jedynego Boga. Innej prawdy nie ma. Prawda zawarta w świecie stworzonym jest jedynie tylko odblaskiem Bożej prawdy, bo wszystko to co nas otacza i to czym sami jesteśmy – to pochodzi z Bożej ręki.

    Hans Urs von Balthasar był i pozostanie nie tylko bardzo znanym i liczącym się teologiem. Jego wnikliwe opisywanie Bożej rzeczywistości ma przede wszystkim związek z jego duchowym życiem, które było nacechowane wielką głębią. Bo właśnie w człowieczym sercu sam Bóg odsłania swoje tajemnice. To są te serca, które Go przyjmują. I on napisał na czym polega wewnętrzna prawda Boża: „Bóg jako Praprzyczyna i jako Ojciec odwiecznie udziela się swemu „Słowu” – jakby „wyrazowi” czy „obrazowi” siebie – które mocą owego bezgranicznego oddania zostaje „zrodzone”. Jest to dzieło najgłębszej, najpierwotniejszej miłości, takiej, na którą można odpowiedzieć tylko równie bezgraniczną miłością. A miłość im bardziej jest bezwarunkowa, tym jest owocniejsza. Naga relacja „ja – ty” pozbawiona byłaby jednak treści, gdyby to spotkanie nie oznaczało zarazem wydania owocu, który świadczy (tak jak dziecko jest świadectwem zespolenia rodziców) o odwiecznym spotkaniu Ojca i Syna. Istoty skończone, nawet jeśli płodzą i wydają na świat potomstwo, pozostają odrębnymi jednostkami – tymczasem nieskończona Istota będąca Bogiem może być tylko jedna, a miłujący się mogą w tym wypadku pozostawać tylko jedno w drugim.

    Gdy Syn stał się człowiekiem, nie mógł nam objawić nic innego jak tylko miłość Ojca i swą miłość do Ojca oraz miłość Ojca i Syna do nas. Tę tajemnicę możemy jednak pojąć i mieć w niej udział dopiero wtedy, gdy wlany zostanie w nas Duch, który jest wzajemną miłością Bożą i zarazem tej miłości owocem.”

    Święty Jan Ewangelista, jak podaje tradycja, stale powtarzał: „Bóg jest miłością.” A to jest właśnie to co najbardziej powinno interesować człowieka. Dlaczego więc tak trudno jest uwierzyć w tę prawdę? Niestety, dla wielu te słowa nic nie znaczą. Miłość czysta i bezinteresowna – pytają – czy to ogóle istnieje i czy to jest możliwe?

    Swego czasu czytałem wyniki badań, które socjologowie religii przeprowadzili wśród młodzieży na temat: „Co najbardziej interesuje cię na katechezie?” Wyniki badań pokazały, że 60% młodzieży najbardziej interesują sprawy ludzkie, na przykład aborcji, etyki seksualnej, wzajemnych relacji dzieci i rodziców. Około 30% młodych ludzi odpowiedziało, że najbardziej interesują ich relacje Boga i człowieka, na przykład modlitwa czy powołanie. Tylko kilka procent respondentów napisało, że interesuje ich Bóg. Jeden z młodych ludzi w swojej ankiecie zapytał wprost: „Jak to jest, że kiedy w kościele mówi się o sprawach doczesnych, jest to w miarę ciekawe, ale kiedy zaczyna się mówić o Bogu, staje się to nudne?

    Źródło tego nieporozumienia sięga niestety już najmłodszych lat. Ileż to ludzi zawsze musiało zasługiwać sobie na miłość. Bardzo często rodzice ofiarowywali tzw. miłość warunkową: „Jeżeli będziesz grzeczny i posłuszny – to wtedy będziemy cię kochać.” I takie dziecko rosło w przekonaniu, że istnieje jakaś taryfa opłat za miłość. Z biegiem czasu coraz bardziej to przekonanie z dzieciństwa potwierdzało się. W szkole kochanymi dziećmi byli tylko ci najzdolniejsi, najpilniejsi i najgrzeczniejsi. Reszta była pozostawiona na uboczu. Takie przekonanie przeniosło się później na życie dorosłe. Po ślubie bywało i to całkiem nierzadko, że któreś z małżonków zawiodło drugą stronę i wtedy od razu reakcja: „Już cię nie kocham, bo jesteś okropnym egoistą.” A nawet gdy się otrzymało szansę na poprawę i choć ta szansa była ponawiana kilka razy – to w końcu cierpliwość matki, ojca, nauczyciela, czy współmałżonka wyczerpywała się. I wtedy co można było usłyszeć: „No, teraz po tym wszystkim już nie mogę ci wybaczyć, miarka bowiem została przebrana.”

    Takie doświadczenia, niestety, dotyczą bardzo wielu ludzi. Dlatego, gdy w kościele słyszy się, że Bóg jest miłością, że On nie może nie kochać i że wcale nie kocha za coś, ale od zawsze ogarnia każdego swoją miłością zupełnie bezinteresowną – to wydaje się, że to jest nieprawdopodobne, jakby nie z tego świata. Ile razy upadając i grzesząc ogarnia człowieka wątpliwość: Czy Bóg jeszcze i tym razem mi wybaczy? Tu odbija się ten mój fałszywy obraz Boga, który jest wynikiem moich życiowych doświadczeń, że za miłość trzeba płacić. Czy nie nachodzą mnie takie myśli: „Jeśli nie będę gorliwie się modlić, to Bóg przestanie mnie kochać. Jeżeli popełnię grzech, utracę Go. Jeśli coś niedobrego będzie się w moim życiu powtarzać, On się rozgniewa i straci do mnie cierpliwość.” Przez ten błędny obraz ilu ludzi zniechęciło się, bo doszli do wniosku, że nie stać ich na to, aby kupić sobie miłość Boga.

    A tymczasem dzisiejsza uroczystość może być olśnieniem, jeżeli odważę się otworzyć cały przed Tajemnicą Trój-Jedynego Boga, od którego nikt nigdy nie może usłyszeć słów: „Teraz to już przekroczyłeś granicę i nie masz prawa do mojej miłości.” Ale za każdym razem kiedy się oddalam poprzez swój grzech i niewierność, On nawołuje mnie, aby mi znowu przebaczyć.

    Takim promieniem Bożej bezwarunkowej miłości jest Jego Kościół, o którym pisze ksiądz Piotr Pawlukiewicz, że „każdy kto przystąpi do konfesjonału i szczerze wyzna swoje grzechy, kto sercem wypowie słowo „żałuję”, otrzyma Boże przebaczenie! Nikt, kto uklęknie przy stole eucharystycznym, by otrzymać Ciało Chrystusa, nie zostanie od niego odpędzony. I nie zadawajmy sobie pytań: „Ale za co kocha mnie Bóg? Co On we mnie widzi? Czym jeszcze mógłbym zasłużyć na Jego miłość?” On kocha, bo taki jest! Kocha już teraz, zanim cokolwiek dobrego zrobisz. To rzeczywiście wiadomość nie z tego świata.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • VIII Niedziela Zwykła – ROK C

    Moc słowa

    Boże Słowo z dzisiejszej niedzieli znowu zostało posiane na glebie ludzkich serc, jak ziarno. Pan Jezus bardzo często posługuje się tym obrazem zasiewania poprzez swoje przypowieści. Teraz właśnie jest miejsce i czas, aby zdać sobie sprawę co się w głębi mojego serca rodzi – dobro czy zło, czystość czy nieczystość, prawda czy fałsz. Sam nie potrafię znaleźć odpowiedzi, bo za dużo wciąż we mnie ciemności. W takiej sytuacji bardzo jest ważne kogo pytam, przedzierając się przez  gąszcza i chaszcze niezrozumiałych moich codziennych sytuacji. Pan Jezus właśnie przypowieścią obrazuje tę człowieczą przestrzeń, w której tak łatwo można pogubić się. Dlatego stawia pytanie: “Czy może niewidomy prowadzić niewidomego?”

    Władimir Sołowjow, filozof i poeta rosyjski, był kiedyś gościem w pewnym klasztorze. Po długiej rozmowie jednym z mnichów późną nocą wyszedł z jego celi. I kiedy znalazł się na ciemnym korytarzu nie potrafił odnaleźć drzwi do swojej celi, bo wszystkie wydawały mu się takie same.  Poczuł się zagubiony. Nie mógł trafić ani do siebie, ani z powrotem do mnicha, z którym rozmawiał. Nie chcąc zakłócać zakonnego silentium, postanowił resztę nocy spędzić na klasztornym korytarzu. Ciche spacerowanie wydawało mu się najlepszym sposobem, aby doczekać brzasku nowego dnia. I kiedy zaczęło już świtać od razu odnalazł bez trudności drzwi do swojej celi, koło której przecież tyle razy dopiero co minionej nocy przechodził, ale w ciemności nie rozpoznał jej. Komentując to wydarzenie napisał: „Podobnie jest z tymi, którzy szukają prawdy. W czasie nocnego czuwania przechodzą tuż obok niej, ale jej nie dostrzegają. Aby ją znaleźć, potrzeba promienia światła”.

    Święty Augustyn napisał, że „strumień łaski nie wspina się na wzgórza pychy, lecz spływa w doliny pokory”. A pokora jest po prostu wybraniem właściwego dla siebie miejsca. Wtedy dopiero człowiek naprawdę zbliża się do Boga.

    “Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło. Bo z obfitości serca mówią jego usta”. W tym świecie, w którym żyjemy, jest tyle zła i okrucieństwa, hałasu i destrukcji, hardości i znieczulicy. W tej atmosferze czujemy całkowitą swoją bezsilność, jakbyśmy byli sparaliżowani. Ale nie ulegajmy fatalizmowi, że tylko zło jest zaraźliwe. Dobro potrafi być niesamowicie pociągające, choć działa dyskretnie. Św. Jan Paweł II w swojej encyklice o Bogu bogatym w miłosierdzienapisał, że miłość, dobroć “jest potężniejsza od śmierci, potężniejsza od grzechu i zła każdego, ona dźwiga człowieka z najgłębszych upadków i wyzwala z największych zagrożeń”.

    Pan Jezus nie tylko mówi, aby wydobywać dobro ze skarbca swego serca, ale sam z obfitości swego Bożego serca wypowiada ustami słowa pociesznia, pouczenia, upomnienia i podniesienia. Rozmawia ze wszystkimi, którzy się z Nim spotykają, którzy bardzo pragną Jego bliskości – jak Maria w Betanii siedziąca u Jego stop albo umiłowany uczeń Jan w wieczerniku niemal czujący bicie Bożego Serca. Pan Jezus nie żałuje nocy, kiedy Nikodem przychodzi, bo bardzo pragnie, właśnie nocą, wypowiedzieć swoją niemoc czy Samarytanka czerpiąc wodę ze studni nagle odkrywa żywą wodę. A nawet w ostatniej minucie, tuż przed śmiercią, z wysokości krzyża kanonizuje dobrego łotra. Wystarczyło tylko skruszone serce dotknięte łaską.

    Słowo, które wciąż wypowiada Boży Syn sprawia cud, przebacza grzechy, daje taką nie do pojęcia moc tym, których wybrał i przeznaczył – jak to śpiewamy w kolędzie: …i my czekamy na Ciebie, Pana, a skoro przyjdziesz na głos kapłana”. I jest nieustannie obecny. Także tu i teraz w tym świętym zgromadzeniu. Nie daj Boże, abym zmarnował tę Bożą bliskość.

    Dziękując Panu Bogu za dar języka, powinienem tylko pragnąć uwielbiać i dziękować, ale przecież dobrze wiem, jak bardzo trzeba mi przepraszać, że zbyt łatwo i często tym cudownym darem obrażam  Boski majestat i całe Boże dzieło, które jest obecne w mojej przestrzeni.

    Zapytano kiedyś Ezopa, greckiego bajkopisarza:

    –       Co jest najlepsze na świecie?

    –       Język.

    –       A co jest najgorsze?

    –       Język.

    Ten starożytny mędrzec znał dobrze możliwości człowieka i w jedną i w drugą stronę.

    Zakończę ten komentarz słowami sługi Bożego, który już wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. Podczas swojego uwięzienia pod data 31 stycznia 1956 roku napisał był takie oto słowa:

    “Chroń mnie, Ojcze Prawdy, przed wyniosłym słowem. Gdy się modlę Tobie, w ciszy, Ty jeden znasz moją prawdę; nie dopuść, by słowa moje przerastały moją prawdę. Ty jeden znasz człowieka i nie trzeba, aby Ci cokolwiek mówić o człowieku. Nie dopuść, bym ja mówił Ci o sobie coś wielkiego, coś przerosłego, wygórowanego. Gdy Ci mówię, żem największy grzesznik, Ty wiesz, czy nie myślę czegoś na swoje usprawiedliwienie, czy nie widzę w duchu większych nad siebie grzeszników; nie dopuść, by między moim słowem a myślą była luka. Gdy Ci mówię, że Cię kocham, nie dopuść, bym Ci kłamał. Gdy mówię, że żałuję, nie pozwól, by serce zostało chłodne. Niech słowo moje będzie w prawdzie, niech będzie prawdziwe, oględne, ale rzetelne. Chroń mnie, Ojcze Słowa, od nadużycia słowa. Wejdź w świat moich myśli i uporządkuj je, bym nie starał się słowami i myślami zwodzić Ciebie, imponować Ci. Chroń mnie przed całą tą „literaturą”, przed wyobraźnią, przed twórczością, przed nadprodukcją słowa… Obym zamilkł nawet myślą, gdy stoję przed Tobą, który patrzysz w serca i czytasz w myślach…Scrutans corda et renes, Deus”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • VII Niedziela Zwykła – ROK C

    Przebaczenie 

    Pomiędzy rodzinami Kellych i Murphych istniał bardzo zadawniony spór. Nikt już nie pamiętał, jak to się zaczęło, ale wzajemne żale – prawdziwe i zmyślone – przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Kiedy umierał stary Kelly zawezwano księdza, aby udzielił mu namaszczenia i żeby skłonił do pojednania. Ksiądz rzeczywiście usilnie go namawiał, aby wreszcie zakończył odwieczny spór pomiędzy rodzinami i wybaczył Murphym, lecz starzec był nieugięty. Wtedy kapłan powiedział do niego w ten sposób:

    Wkrótce staniesz u stóp Bożego tronu i będzie z tobą niewesoło, jeżeli zabierzesz ze sobą do grobu swój gniew.

    Strach przed Boskim sądem nagle zmiękczył zawzięte serce umierającego starca. Wprawdzie niechętnie, ale jednak zgodził się przebaczyć. Ksiądz przywołał jego pięciu synów, którzy stanęli wokół łóżka i zażądał, aby powiedział w ich obecności o swoim pojednaniu.

    Cóż dzieci – mówił ojciec – pojednałem się z Bogiem i przebaczam Murphym na zawsze!

    W pokoju zapanowało milczenie. Trwało jednak niedługo, bo umierający Kelly po pewnej chwili dopowiedział kolejne zdanie:

    Ale zapamiętajcie sobie, wstanę z grobu, jeśli który z was im przebaczy!

    Niechęć do wybaczenia prawdziwego czy też wyimaginowanego zła, które ludzie zadają ludziom, jest jak trucizna, która niszczy życie człowieka i to nie tylko w wyrazie twarzy, ale przede wszystkim w sferze duchowej i uczuciowej. Takie rany bywają nieraz bardzo głębokie. Przebaczenie, które jest rzeczą niesamowicie trudną, staje się jeszcze trudniejsze, prawie że nie do pokonania, kiedy człowiek swoje urazy, swoją gorycz i żal wciąż w sobie odświeża. Takie życie z nienawiścią staje się prawdziwym koszmarem, bo wynaturza człowieka.

    Tymczasem Pan Jezus w dzisiejszym nauczaniu stawia bardzo wyraźne wymagania: „Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”. A jednak pomimo radykalizmu tych słów nie można nie zgodzić się, że Chrystus ma tutaj całkowitą rację. Bowiem każda chęć odwetu nie tylko że nie wyrównuje krzywdy, ale rozkręca spiralę kolejnych odwetów powodując, że w krótkim czasie coraz więcej ludzi staje się jednocześnie i coraz głębiej krzywdzicielami i pokrzywdzonymi, a kołowrót zemsty toczy się coraz szybciej, niszcząc swoją machiną wszystkich, którzy w nim uczestniczą. Dlatego zaniechanie chęci odwetu, przynajmniej przez jedną ze stron, jest po prostu jedynym rozsądnym wyjściem.

    Mimo, że jest czymś zupełnie naturalnym, iż pierwszy odruch człowieka, którego dotyka krzywda, chce albo oddać, albo uciekać – w zależności od okoliczności. Ale Pan Jezus zdecydowanie sprzeciwia się takiemu postępowaniu. Mówi nie o odwecie – bo wtedy istniejące w ludzkim sercu możliwości czynienia dobra zostają przysłonięte chęcią zemsty. I nie o ucieczce – bo taka ucieczka paraliżuje całą dobrą energię ogarniając człowieka strachem. Co więcej: Chrystus nie kończy na tych wymaganiach. Idzie jeszcze dalej, bo mówi, że należy kochać swoich krzywdzicieli i swoich prześladowców – nie za ich uczynki, ale dlatego, że noszą w sobie człowieczeństwo. Bóg bowiem obdarzył każdego człowieka niepojętą godnością.

    O. Jacek Salij w książce pt. „Miłujcie nieprzyjacioły wasze” pisze dlaczego nie wolno nienawidzić ludzi: „Jeśli nienawidzę choćby tylko jednego człowieka, tym samym nie szanuję ludzkiej godności w ogóle, również swojej własnej. Bo wówczas siebie i innych szanuję przede wszystkim za dobre czyny, za odpowiadający mi sposób myślenia, za temperament, za pokrewieństwo lub przynależność do tego samego narodu – pomijam zaś w gruncie rzeczy to, co najważniejsze, to znaczy samo człowieczeństwo. Przykazanie miłości nieprzyjaciół niesłychanie poszerza nasze pojęcia na temat ludzkiej godności. Teoretycznie biorąc, jest ono wprawdzie konieczną konsekwencją wiary w rzeczywistość ludzkiego ducha. Praktycznie jednak ono tę wiarę ożywia i weryfikuje. Bazuje bowiem na przeświadczeniu, że w każdym człowieku jest coś głębszego niż jego przeżycia psychiczne, funkcje społeczne, kultura, czy nawet moralność.”

    Tutaj staje się bardziej zrozumiała cierpliwość, którą okazuje człowiekowi Bóg: „On sprawia, że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Pan Jezus mówiąc o swoim Ojcu zachęca do naśladowania: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”. Podnosi człowieka z tej ograniczonej ludzkiej zasady współżycia: „Jeżeli miłujecie tylko tych, którzy was miłują”… – do poziomu miłowania na sposób samego Boga. W liturgii Mszy św. Kościół się modli : „Byliśmy umarli z powodu grzechu i niezdolni zbliżyć się do Ciebie, ale Ty dałeś nam najwyższy dowód swego miłosierdzia, gdy Twój Syn, jedyny Sprawiedliwy, wydał się w nasze ręce i pozwolił się przybić do krzyża”. Dlatego Pan Jezus jest darem bezinteresownej miłości dla wszystkich, a więc i dla swoich wrogów. Wszystkich uczynił „Bożymi pomazańcami”.

    „Czym Saul był dla Dawida, tym dla nas jest każdy bliźni – namaszczony przebłagalną ofiarą śmierci Jezusa”, pisze Hans Urs von Balthasar.

    Żyjąc wśród swoich Rodaków, którzy zaznali wielorakich i ogromnych krzywd w czasie wojny i po jej zakończeniu, często w rozmowie dotyka się problemu: w jaki sposób ukarać ludzi, którzy czynili i czynią w swoim życiu tak wiele zła? Czasami trudno jest zauważyć, że to już przez sam fakt czynienia zła doznaje się kary. Pełnienie zaś dobra jest już nagrodą w samą w sobie. Na pewno złoczyńców można i trzeba karać, ale trzeba tutaj naśladować Boże karanie, to znaczy – prawdziwą karę czyniący zło sami sobie już wymierzyli i dlatego należy przede wszystkim im współczuć i modlić się za nich, aby doznali łaski nawrócenia.

    W 1944 roku w płonącej Warszawie Jan Romocki napisał krótką modlitwę:

    „Uchroń od zła i nienawiści
    Niechaj się odwet nasz nie ziści.
    Na przebaczenie im przeczyste
    Wlej w nas moc Chryste.”

    Zaś w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück znaleziono przy zabitym chłopcu tekst takiej oto modlitwy:

    „O Panie, pamiętaj
    nie tylko o kobietach i mężczyznach dobrej woli
    ale także o tych, których sumienie jest chore.
    Nie pamiętaj
    Wszystkich tych cierpień, które nam zadali;
    pamiętaj o owocach zrodzonych
    przez te cierpienia –
    naszej przyjaźni i lojalności
    naszej pokorze, naszej odwadze
    naszej hojności, otwartości naszych serc
    i gdy przyjdzie dla nich dzień sądu
    pozwól by wszystkie te owoce zrodzone w nas
    były ich wybawieniem.”

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • VI Niedziela Zwykła – ROK C

    Prawdziwe szczęście i bogactwo

    Słyszałem takie opowiadanie o pasterzu, który mając tylko kilka owiec całymi dniami grał na piszczałce wyciętej z gałęzi czarnego bzu. W zależności od swojego nastroju grywał na niej raz cicho, raz głośno, a bywało i to często, że jego muzykowanie było smutne.

    Któregoś dnia, kiedy wygrywał jedną ze swoich melodii, ogarnęła go tęsknota za czymś doskonałym. Odtąd to pragnienie stawało się w nim coraz mocniejsze. Żył nadzieją, że przyjdzie taki moment w jego życiu, w którym odnajdzie wyczekiwaną doskonałość.

    I zdarzyło się, że pewnego poranka kiedy grał na swojej piszczałce, zauważył ptaka z piórami koloru tęczy, który siedział na gałęzi. Wyglądało to tak, jakby słuchał jego muzyki. Pasterz od razu pomyślał: „to jest wreszcie ta doskonałość, za którą tak bardzo tęskniłem”.

    Delikatnie zbliżył się do drzewa i to tak blisko, że ptak był już prawie w zasięgu jego ręki, ale on nagle zatrzepotał skrzydłami i uniósł się w powietrze. Po chwili usiadł na innym drzewie. Pasterz jednak bardzo pragnął posiąść tego ptaka i dlatego postanowił za nim iść. Ale za każdym razem, kiedy zbliżał się do niego, on odfruwał z jednej gałęzi na drugą, z jednego drzewa na inne. W tej wędrówce, idąc wciąż za ptakiem, pasterz najpierw zauważył rannego kosa, który był w niebezpieczeństwie, ponieważ czyhał na niego kot. Przegonił więc kota a tymczasem kolorowy ptak był już nad brzegiem rzeki. Kiedy już dochodził do niego, ptak znowu odleciał. Wtedy na nadbrzeżnych kamieniach zauważył trzepocącą się rybę, która bardzo chciała dostać się do wody. Pomógł jej wpuszczając ją do rzeki. Tym razem ptak pofrunął na krzak jałowca. Pobiegł za nim, a tam zobaczył zwiędnięty kwiat, który wyrastał z ziemi zupełnie wysuszonej. Więc przyniósł trochę wody z rzeki i podlał marniejącą roślinę. A ptak znowu uniósł się i odleciał, ale tym razem już na drugi brzeg, w stronę zachodzącego słońca.

    Pasterz tak sobie pomyślał: „Przecież ten ptak zrobił ze mnie głupka”. Rozczarowany szedł z powrotem do swoich owiec. Ale w tej powrotnej drodze zauważył jak pięknie rozwinął się kwiat, który on podlał. Nad brzegiem rzeki pluskała ryba, ciesząc się życiem. Dzięki niemu znowu była w wodzie. A w koronie jodły kos swoim śpiewem dziękował mu za ocalenie.

    Wtedy pasterz zrozumiał, jaki sens może mieć trwająca całe życie tęsknota za doskonałością, nawet jeżeli nie można jej chwycić do ręki.

    Człowiek na pewno jest gotów robić coś sensownego w swoim życiu, tylko bywa i to bardzo często, że ten człowieczy los staje się złożony i skomplikowany. Stwarza taką sytuację stania na rozdrożu, gdzie nie wiadomo w którą stronę iść. Przecież już samo słowo, którym posługuje się człowiek – jak różne mieści w sobie treści i jak różne ma znaczenia.

    Słowo Boże przeznaczone na dziś mówi o najpiękniejszym programie, który Pan Jezus przygotował dla każdego chrześcijanina. Ten program zawarty jest w Kazaniu na Górze. W taki właśnie sposób uczniowie Chrystusa poznają, jak mają żyć i jak postępować. Ale człowiek ze swoimi wątpliwościami wciąż pyta: Co to oznacza, kiedy Ewangelia mówi o „błogosławionych”? Na pewno nie są to ludzie „szczęśliwi” w takim sensie, w jakim rozumie je świat. Pismo św. po wielokroć zwraca uwagę, że Boże rozumowanie jest diametralnie różne od ludzkiego rozumowania: „Myśli moje nie są myślami waszymi, a drogi moje nie są drogami waszymi”. Mądrość w oczach Boga oznacza zgoła coś innego, aniżeli mądrość w oczach tego świata. Widać to wyraźnie na przykładzie samego Chrystusa, kiedy Go Herod w imię mądrości ziemskiej przyoblekł w szatę szaleńca i nazwał Go głupim, pomyleńcem i wyśmiał Go. I jak pisze ks. biskup Jan Pietraszko – „Echo tego Herodowego śmiechu tłucze się i odbija poprzez wszystkie ludzkie pokolenia. Prawdziwi uczniowie Chrystusa, ci, którzy prawdę Chrystusową biorą na serio, często słyszą tu, na tym świecie, pod swoim adresem to słowo: głupi, zacofany”.

    Ale gdyby nie ci „głupi i zacofani” – jak wyglądałby świat? Wyglądałby okropnie, gdyby nie było takich ludzi, którzy potrafią wciąż trwać w trudnym małżeństwie – choć mądrość tego świata nazywa ich frajerami, bo nie umieją ułatwić sobie życia. Jak wielkim błogosławieństwem jest znaleźć na tym świecie – cwanym, sprytnym i wyrachowanym – człowieka, który wierzy jeszcze w prawdziwą, bezinteresowną miłość i przyjaźń. Jak cenny jest, choć głupi w oczach świata, człowiek, który przebacza, który nie szuka odwetu. A jak potrzebnymi są ludzie czystego serca, którzy nie znają i nie próbują żadnych podstępów czy wykrętów. Są uczciwi wobec Boga i bliźnich. Są po prostu autentyczni. A ludzie cisi – przecież mogliby być mocni na sposób tego świata. Tymczasem oni posługują się inną mocą, nie widoczną dla oczu. Widoczny zaś staje się pokój, który jest owocem ich życia i który od nich rozprzestrzenia się. Ile zyskuje świat od ludzi czyniących miłosierdzie, którzy potrafią sami wiele wycierpieć, żeby tylko drugiemu przykrości i cierpienia nie zadać? To dzięki tym błogosławionym dane jest wciąż doświadczać śladów dotknięcia Bożej ręki, która nadaje ludzkiemu życiu ostateczny sens i wartość.

    Modlę się więc o wytrwałość ludzi błogosławionych, aby nie ulegli zniechęceniu, ale żeby wciąż ukazywali Boży obraz i Boże podobieństwo, które Stwórca umieszcza w każdym ludzkim sercu.

    Anna Świderkówna, wybitna znawczyni Biblii, w jednym ze swoich wywiadów mówiąc o błogosławionych z Kazania na Górze, taką daje radę: „trzy pierwsze błogosławieństwa określają postawę konieczną dla każdego, kto chce wejść do królestwa Bożego: przede wszystkim całkowite otwarcie na innych i na Boga oraz pełną gotowość przyjmowania. Bez takiej postawy nie nauczymy się nigdy, czym są prawdziwe szczęście i bogactwo”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • V Niedziela Zwykła – ROK C

    Boże wezwanie

    Słowo Boże przeznaczone na dzisiejszą niedzielę ukazuje Boże wezwanie, które Bóg kieruje do konkretnych ludzi. Pierwsze Czytanie dotyczy proroka Izajasza, któremu dane jest doświadczyć wizji Pana siedzącego na wysokim tronie pośród serafinów. Ta bliskość Bożego świata wywołuje u Izajasza przerażenie, bo zdaje sobie sprawę: „Jestem mężem o nieczystych wargach i mieszkam pośród ludu o nieczystych wargach, a oczy moje oglądały Króla, Pana Zastępów!”

    Ten fakt uznania swojego grzechu, a tym samym swojej niemożności bycia w takim miejscu jest wejściem na prawdziwą drogę. Tą drogą jest oczyszczenie, którego dokonuje anioł poprzez dotknięcie ust Izajasza rozpalonym węglem wyjętym z ołtarza. Od tego momentu w Izajaszu narodził się prorok. Przyjmuje teraz Boże zaproszenie i oddaje się do całkowitej dyspozycji Boga. Odtąd Bóg poprzez usta Izajasza będzie przekazywał ludowi swoją mowę.

    Podobna sytuacja dokonuje się w życiu św. Piotra i jego towarzyszy w dzisiejszej Ewangelii, choć zupełnie w innej scenerii. Oni nie mieli wizji jak Izajasz i nie widzieli Boga na tronie – po prostu nad brzegiem jeziora spotkali Chrystusa. I to spotkanie rozpoczęło się od posłuszeństwa. Pomimo, że całą noc pracowali i nic nie ułowili, Piotr usłuchał Jezusowych słów: „Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów”. Dla Piotra taka propozycja wydawała się zupełnie bez sensu, żeby łowić ryby o niewłaściwej porze. Noc jest najlepszą porą, choć co prawda, ta ostatnia – była zupełnie nieudaną i daremną pomimo wielkiego wysiłku. Szymon jednak zaufał Panu Jezusowi i swoim posłuszeństwem spowodował wydarzenie, które nie mieściło się już w głowie doświadczonego rybaka – cudowny połów: „zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na wspólników w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały”.

    W tym obrazie zawarty jest jeszcze głębszy sens, który o. Jacek Salij odczytuje w ten sposób: „Życie tych ludzi, dopóki się nie spotkali z Jezusem, było może uczciwe, ale sensu było w nim zaledwie tyle, ile ryb w owym całonocnym chudym połowie. Wszystko w życiu apostołów zmieniło się dzięki spotkaniu z Jezusem: ich życie zaczęło aż się przelewać od sensu. Zauważmy, że Szymon Piotr reaguje podobnie jak prorok Izajasz. Jest przerażony. „Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny” – mówi do Pana Jezusa. Czuje się niegodny tak przemieniającego spotkania z Bogiem. Dary Boże wydają mu się zbyt drogocenne, żeby je wlewać w tak marne naczynie, jakim jest grzeszny człowiek. Ale właśnie dlatego, że rozpoznał zarówno wielkość darów Bożych, jak swoją własną niegodność, Szymon Piotr jest już dojrzały do apostołowania. „Nie bój się, odtąd już ludzi łowić będziesz!” – mówi mu Pan Jezus”.

    U św. Pawła przepaść pomiędzy jego osobą a powołaniem, którym obdarzył go Pan – jest daleko większa aniżeli u Izajasza czy Piotra. W dzisiejszym II Czytaniu apostoł Paweł stwierdza: „Jestem bowiem najmniejszy ze wszystkich apostołów i niegodnym zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży”. Kiedy pędził na koniu drogą do Damaszku miał tylko jeden cel: odszukać wyznawców Chrystusa, ażeby wtrącać ich do więzień i całkowicie likwidować, nawet poprzez skazywanie na śmierć. I właśnie na tej drodze, nagle zostaje olśniony światłością z nieba, pada na ziemię i słyszy głos samego Jezusa: „Dlaczego Mnie prześladujesz?” W tym pytaniu zawarta jest nie tyle skarga, ile przede wszystkim moc Bożej miłości, która jest w stanie przemienić – tym razem nawet prześladowcę – na nowego człowieka. Z Szawła staje się Paweł. Ta przemiana bardzo dobitnie wyrażona jest w jego utracie wzroku. Stare oczy były dla niego źródłem fałszu, dlatego „dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich”. A kiedy odzyskał wzrok i mógł znowu widzieć, jego oczy – przecież te same – były już zupełnie inne, widziały całkiem inaczej, widziały po prostu prawdziwie.

    W powołaniu św. Pawła Pan Bóg posługuje się pośrednikiem Ananiaszem. Najpierw jest on przerażony dowiadując się, że ma przyjść do niego Szaweł. Ale Pan Jezus od razu uspokaja go i uświadamia, że ten groźny i niebezpieczny człowiek jest naczyniem wybranym i że „bardzo wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia”. Ta droga upokorzenia i cierpienia rozpoczęła się dla Pawła od razu. Pan Jezus nie osobiście przekazuje mu treści powołania, ale każe iść do tych, których chciał zlikwidować: „Wstań i wejdź do miasta, tam ci powiedzą, co masz czynić”. Jego działalność misyjna jest właściwie drogą wielkiego cierpienia. Jak by tego było mało, Bóg zsyła na niego jakąś szczególną dolegliwość, „oścień dla ciała”, wysłannika szatana, „żeby się nie unosił pychą”. I mimo, że prosił Boga, aby zdjął z niego ten ciężar Pan odpowiedział: „Wystarczy ci mojej łaski”. Dlatego św. Paweł napisał, że pracował więcej od innych, ale zaraz też dodał: „nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną”.

    W każdym powołaniu, które daje Bóg, pojawia się zawsze lęk – co ciekawe – nawet i u Maryi bez grzechu poczętej, również. Ona także uznała siebie za niegodną „służebnicę Pańską” w Tajemnicy Zwiastowania. Ona, której „wielkie rzeczy uczynił Wszechmocny”.

    Pan Bóg wciąż i stale zaprasza człowieka do współpracy z Sobą. W każdym czasie zleca różnym ludziom wykonanie różnych zadań, bo różne są potrzeby Mistycznego Ciała, to znaczy Kościoła dotykającego krańców świata. Byleby tylko człowiek zdołał usłyszeć ten Boży głos i wyraził swoją zgodę, a odwagę da już sam Pan.

    Jan Paweł II chcąc pomóc dzisiejszemu człowiekowi usłyszeć Boga głos – wołał donośnie: „Dziś człowiek często nie wie, co nosi w sobie, w głębi swej duszy, swego serca. Jak często jest niepewny sensu swego życia na tej ziemi. Pozwólcie więc, proszę Was z pokorą i ufnością, pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka. Jedynie On posiada słowa życia – tak: życia wiecznego”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Zwykła – ROK C

    Bezinteresowna miłość

    Dzisiejsza Ewangelia jest kontynuacją rozpoczętego w poprzednią niedzielę spotkania Pana Jezusa w synagodze z mieszkańcami Jego rodzinnego miasta Nazaret. Kiedy Chrystus czytał tekst Pisma – towarzyszył Mu zachwyt, bowiem słuchających ogarnęła duma. Przecież to był ich Ziomek, którego sława stawała się coraz większa. Pewnie już snuli plany ile ich miasto i oni sami będą mogli na Nim skorzystać. A tymczasem aż dziw bierze, że nastrój w przeciągu jednego przedpołudnia uległ tak gwałtownej i całkowitej zmianie.

    Zniknął zachwyt i entuzjazm. Nagle wszystkich ogarnęła nienawiść. Na tych samych twarzach, dopiero co pełnych zachwytu, pojawił się wyraz gniewu: „Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”. Co było powodem takiej natychmiastowej zmiany?

    O. Jacek Salij wymienia dwa powody. „Pierwszy powód był zupełnie banalny: Nawet wówczas, kiedy Jezus budził w nich podziw, zachwyt i entuzjazm, oni Go nie kochali. Bo tylko wówczas, kiedy nie kocham tego, kogo podziwiam, mój podziw łatwo zamienia się w zawiść i zazdrość, a nawet w bezinteresowną nienawiść. Zapis Ewangelisty Łukasza uderza swoją psychologiczną prawdziwością: „Wszyscy przyświadczali Jezusowi i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. I zaraz następne zdanie informuje nas, jak w tych ludziach, którzy podziwiali Jezusa, ale Go nie kochali, zaczyna rozkręcać się mechanizm zawiści. „Czyż to nie jest syn Józefa?” zaczynają studzić swój własny entuzjazm.

    Ale wydarzenia nie potoczyłyby się tak dramatycznie, mieszkańcy Nazaret nie wyrzekliby się Jezusa, gdyby nie drugi powód. Otóż ten drugi powód ich gniewu był w samym Panu Jezusie. Mianowicie Pan Jezus nie zamierzał im się przypochlebiać ani zabiegać o ich przychylność za wszelką cenę, a przede wszystkim nie za cenę prawdy. Myślę, że nie trzeba specjalnie podkreślać, że On dlatego nie przypochlebia się człowiekowi, bo On człowieka kocha”.

    Tutaj muszę zauważyć, że nie tylko wtedy – mieszkańcom Nazaret – było tak trudno uwierzyć i przyjąć wszystkie słowa, które wypowiedział Chrystus po przeczytaniu Izajaszowego proroctwa. Oni znali Jezusa od najmłodszych lat. Przecież wśród nich wzrastał najpierw jako dziecko i młodzieniec, a potem jako dorosły mężczyzna. Więc w takiej sytuacji jak przyjąć to co mówił ich krajan o sobie i o nich?

    A może tu rozpoznam siebie? Jestem jednym z pośród nich – mieszkańcem „mojego” Nazaret. Przebywam od najmłodszych lat w Kościele. Owszem, wyznaję i wierzę, że Pan obecny jest w moim życiu i oczekuję Jego przyjścia w chwale, ale czy nie stawiam Bogu, w miarę mijających lat, moich przeróżnych warunków: o ile Jego moc będzie realizować moje plany, moje marzenia i oczywiście, bez żadnego mojego wysiłku i pracy… Duch dzisiejszego czasu przelewa się, jak ogromna fala, nie tylko na zewnątrz mojego wnętrza. Ileż razy byłem pełen pretensji do Pana Boga, gdy przypominał mi prawdę poprzez swoje Słowo albo poprzez zdarzenia. A ta prawda nie była po mojej myśli i bywało, że bolało, kiedy czułem jej dotyk, aż do wywołania we mnie gniewu. Miałem pretensję, że Boże błogosławieństwo było widoczne raczej u tych, którzy nie wydawali mi się być po mojej stronie – a ja oddany Panu Bogu na służbę Jego Ewangelii – dlaczego więc nie dzieje się w moim życiu tak jakbym chciał?

    A w innych sytuacjach, kiedy Jezusowe wymagania są niewygodne – od razu znajduje się „ten odrzucony”, który szczególnie w takich momentach jest blisko i podsuwa swój wywód: „Przecież teraz są już inne czasy. Owszem, stare prawdy może były dobre kiedyś, ale nie dziś, nie teraz”. I człowiek wchodzi na niebezpieczną krawędź, na której trzeba opowiedzieć się, czy zdecydowany jestem iść tylko za Chrystusem przyjmując całą Jego prawdę? Bo w przeciwnym razie, może wydarzyć się to co miało miejsce na stoku góry, na której miasto Nazaret było zbudowane: Pan Jezus niepostrzeżenie oddalił się.

    Żeby, nie daj Boże, do tego nie doszło – muszę odnaleźć w sobie, przykrytą moim egoizmem, bezinteresowną miłość – o jakiej pisze św. Paweł w dzisiejszym liście do Koryntian.

    Modlę się więc o odwagę, aby nie bać się zrzucić z siebie swoje przyzwyczajenia, które spowodowały, że aż strach napisać – moje „oswojenie” z Panem Bogiem. Taki stan bardzo dobrze oddaje obraz zakochanych, którzy przyzwyczaili się do siebie. Pewnego dnia stwierdzają z przerażeniem wzajemną obojętność. Już nie mają o czym rozmawiać. Coraz bardziej wypełnia ich nuda. Potrzeba wtedy jakiegoś wstrząsu, aby zdać sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i stanąć w prawdzie.

    To właśnie czyni Pan Jezus. A czyni to dlatego, ponieważ mnie kocha i dlatego stale powraca ze swoim darem, jakim jest mój żal w spowiedzi, a potem Boży pokarm na dalszą drogę.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Zwykła – ROK C

    Całkowicie zaufać Jego Słowu

    W dzisiejszym I Czytaniu jest wzruszający opis, jak to Naród Wybrany, po powrocie z wygnania w 488 roku przed Chrystusem, przeżywa Święto Namiotów. Kapłan Ezdrasz, na drewnianym podwyższeniu, otworzył Księgę, a cały zgromadzony lud podniósł się i z należnym szacunkiem słuchał świętych słów.

    Jeszcze z ministranckich czasów pamiętam taki obraz: kapłan stał na ambonie i zanim zaczął czytać tekst Pisma św. wypowiadał słowa: „Na większą cześć i chwałę Pana Boga Wszechmogącego, a nam na zbawienny pożytek czyta Kościół święty, Matka nasza, Ewangelię”. Wszyscy obecni w kościele w postawie stojącej robili – tak jak i dziś – na czole, na ustach i na sercu znak krzyża, aby usłyszane Słowa Boże pozostały w pamięci, w mowie i w sercu.

    Te dwa szczegóły: kapłan stojący na podwyższeniu i otwarcie Księgi, która jest Księgą życia, mają tutaj swoje szczególne znaczenie. Kapłan Ezdrasz stanął na drewnianym podwyższeniu nie tylko dlatego, aby lepiej być słyszanym. Jest to przede wszystkim zapowiedź krzyża, na którym zawisło Zbawienie świata. Pan Jezus stale przygotowywał swoich uczniów na ten moment: „A Ja gdy zostanę podwyższony wszystkich pociągnę do siebie”. Z kolei Księga życia dopóki jest zamknięta – dopóty człowiek trwa w swojej niemocy i w swoim poniżeniu. Dopiero kiedy Słowo Boga jest czytane i znajduje rezonans w ludzkich sercach – wtedy ci, którzy je przyjmują odnajdują w sobie moc, która jest mocą Bożą. I mogą się podnieść i wyzwolić. Dlatego dzień, w którym kapłani otwierają Biblię, aby ją czytać we wspólnocie, jest naprawdę dniem radości: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano, że pójdziemy do Domu Pana” – mówi psalmista. A słowa Nehemiasza, kończące dzisiejsze Czytanie, czyż nie dotyczą i nas, uczestników niedzielnej Eucharystii?: „A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest ostoją waszą”.

    Zaś dzisiejsza Ewangelia jest już wypełnieniem Starotestamentowej zapowiedzi. Bo oto przychodzi do synagogi, w swoim rodzinnym mieście, w dzień szabatu, sam Chrystus Pan. Wstaje i czyta proroka Izajasza: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnych, abym obwoływał rok łaski od Pana”. A więc nic dziwnego, że „oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione. Począł więc mówić do nich: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”.

    W Starym Testamencie jubileuszowy rok obchodzono co 49 lat. Polegał on na powszechnej amnestii. Niewolników obdarzano wolnością, dłużnikom darowano długi. Ale odkąd Syn Boży przyszedł na tę ziemię, aby wypełnić Boży zamysł – rok łaski nie obejmuje już tylko 365 dni, ale trwa i trwać będzie nieustannie aż do ostatniego wieczoru świata. Dlatego charakter wiary chrześcijańskiej jest zdecydowanie radosny. I jeżeli papieże ogłaszają w Kościele jubileuszowe lata, to po to, aby przypominać i odnawiać tę prawdę, że chrześcijaństwo ze swej natury jest orędziem wyzwolenia.

    O. Jacek Salij, dominikanin, pisze, „że sama logika naszej wiary domaga się od nas tego, abyśmy usłyszeli Chrystusową obietnicę wolności i starali się wyzwolić z niewoli naszych lęków, czy różnych ciemnych namiętności, nałogów, czy chorobliwych ambicji”.

    I tak się wciąż dzieje, że kiedy człowiek naprawdę uwierzy w Ewangelię – to przekonuje się jaką moc ma Ewangelia i jak potrafi prowadzić człowieka, nieraz po trudnych ścieżkach, dając mu prawdziwe wyzwolenie.

    Tu posłużę się konkretnym przykładem, aby lepiej zrozumieć co to znaczy „wierzyć”. To znaczy po prostu całkowicie zawierzyć siebie Panu Bogu – bo „Słowa Twe, Panie, są duchem i życiem”.

    Kardynał Miloslav Vlk, prymas Czech, zanim stał się osobą znaną i szanowaną nie tylko w Kościele, ale i w świecie, przeszedł bardzo wiele doświadczeń i prób. Długo nie mógł być przyjęty do seminarium duchownego, bo w szkole średniej nie wstąpił do organizacji prokomunistycznej. Nie został również przyjęty na studia mimo dobrze zdanej matury. I w tamtym czasie pojechał do pewnego sanktuarium maryjnego. Podczas Mszy św. usłyszał słowa, które utkwiły mu w pamięci: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”. Zrozumiał wtedy, że bardziej trzeba polegać na Słowie Bożym niż na ludziach. Toteż cierpliwie czekał na przyjęcie do seminarium, co nastąpiło w 1964 roku po 12 latach starań. Gdy został wyświęcony na księdza, był gorliwym kapłanem, za co władze państwowe przerzucały go na trudne parafie. W końcu w 1978 roku, po 10 latach pracy duszpasterskiej, władze wymówiły mu umowę o pracę. Ks. Vlk przyjął to doświadczenie, wyjechał do Pragi i tam przez 10 lat mył szyby wystawowe. Msze św. mógł tylko odprawiać potajemnie u swoich przyjaciół.

    Po upadku komunizmu w 1989 roku ks. Vlk mógł już swobodnie pracować na parafii. Niedługo został biskupem, potem arcybiskupem w Pradze, a w końcu w 1994r. – kardynałem.

    Kiedy w Watykanie odbierał biret kardynalski, podczas liturgii Słowa usłyszał, o dziwo, te same słowa, co przed 42 laty w maryjnym sanktuarium: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”.

    Jak nieprawdopodobnymi drogami prowadzi Bóg tych, którzy mają odwagę całkowicie zaufać Jego Słowu. Jeżeli tylko człowiek pragnie słuchać Bożego Słowa – to na pewno usłyszy Je, bo Kościół święty, Matka nasza, wciąż czyta pełnym głosem Ewangelię stojąc na miejscu podwyższonym.

    Ks. Marian Łękawa SAC 

  • II Niedziela Zwykła – ROK C

    Nieustanna prośba Maryi

    Z dzisiejszą niedzielą liturgia Kościoła dopełnia Bożego Objawienia, które jawi się w kształcie tryptyku. Każdego tygodnia następowała kolejna Jego odsłona. W pierwszym obrazie był pokłon Mędrców z pogańskiego świata. W drugim – ukazuje się Duch Święty i słychać głos Boga Ojca podczas chrztu Syna Bożego w wodach Jordanu. I dziś trzeci obraz opisujący cud przemiany wody w wino. To wydarzenie kończy się stwierdzeniem: „Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.”

    W maleńkiej mieścinie, jaką była Kana Galilejska, odbywało się zwykłe wesele i pewnie w niezbyt zamożnej rodzinie, skoro zabrakło wina. Młodzi zaprosili na swoje zaślubiny Pana Jezusa, Jego Matkę i uczniów. Zapraszając nie zdawali sobie sprawy, że oto będą świadkami niezwykłych wydarzeń. Bowiem właśnie w tych wydarzeniach ujawniły się Boże Tajemnice. Maryja, Matka Jezusowa, odegrała tu bardzo istotną rolę. Ona pierwsza swoimi matczynymi oczyma zauważyła i przewidziała nie tylko to, że może nastąpić przykra sytuacja upokarzająca młodą parę w oczach współbiesiadników, ale przede wszystkim – będąc najbardziej obeznaną z tajemnicą przemienienia – zdawała sobie sprawę, czego człowiekowi najbardziej brakuje. Pragnęła jak najszybciej doczekać się narodzin nowego człowieka, który ma nie tylko ludzką naturę, lecz także Boską. Chociaż nie widziała jeszcze żadnego cudu swojego Syna, zwróciła się do Niego z gorącą prośbą. Odtąd ta Jej prośba już nie zamilknie, ale pozostanie prośbą nieustanną, zawsze obecną w Kościele. Wtedy jaką mogła mieć pewność, że Syn wysłucha swoją Matkę, skoro usłyszała: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?”

    Św. Augustyn twierdzi, że Pan Jezus przygotowując się do wypełnienia najważniejszego Bożego dzieła – dlatego właśnie w taki niezrozumiały i trudny do przyjęcia sposób odpowiedział swojej Matce: „Nie urodziłaś tego, co jest we mnie cudem, lecz urodziłaś moją słabość. Dopiero wówczas cię uznam, gdy właśnie ta słabość zawiśnie na krzyżu.”

    Udział Maryi w Bożym planie najwyraźniej ukazuje się w Ewangelii według św. Jana. Najpierw jest Ona obecna przy rozpoczęciu publicznej działalności Pana Jezusa, które miało miejsce właśnie w Kanie Galilejskiej. A kiedy nastąpił kulminacyjny moment w dziele zbawienia św. Jan opisze w jaki sposób Maryja była obecna pod krzyżem. Matka Boża najpierw zachęcała swojego Syna, aby dokonał cudu przemiany. Zaś na Kalwarii, wiszący Chrystus na krzyżu powierzył swoją Matkę Janowi, a tym samym całemu Kościołowi.

    Również Hans Urs von Balthasar bardzo wnikliwie tłumaczy tę sytuację z dzisiejszej Ewangelii: „Jezus, świadom, że jedynym cudem, jaki zlecił Mu Ojciec, ma być Krzyż, nie chce dać się zepchnąć na pozycję cudotwórcy, czego wciąż będzie się domagał nienasycony lud. I teraz Maryja wypowiada swe najpiękniejsze słowa, gdy zostawiając decyzję Jezusowi, poucza jednocześnie sługi, by byli Mu posłuszni: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Objawia się tu, przez nikogo nie spostrzeżona, chwała Maryi. Jezus nie oprze się sugestii Maryi, gdyż słowa Matki współgrają z Jego najgłębszą istotą. Nie dowiemy się, czy ta przemiana bezwartościowej materii w bezcenny dar została w ogóle dostrzeżona, czy uznano Go wówczas za cudotwórcę, czego zawsze starał się unikać. Ewangelista zdradzi nam tylko tyle, że Jego uczniowie „uwierzyli w Niego”; dla Jezusa jest to jedyne osiągnięcie godne tego miana. Później wiele Jego cudów, o których nakazuje milczeć, wzbudzi powszechną sensację, utrudniając Mu wypełnienie właściwej misji.”

    Poprzez ten pierwszy cud Chrystusa w Kanie Galilejskiej można zobaczyć na czym polega Tajemnica Bożych Narodzin i w jaki sposób te narodziny Bożego Syna spowodowały całkowitą przemianę ludzkiego życia. Zanim dokonało się Wcielenie Jezusa Chrystusa, ludzkie życie było jak ta woda, która wypełniała, aż po brzegi, kamienne stągwie. Przy czym znaczenie i symbolika tej wody nie jest tutaj źródłem życia, ani też nie służy, by ugasić ludzkie pragnienia. Ona jest tu przeznaczona, w tych sześciu wielkich dzbanach, po 100 litrów każdy, do zachowywania żydowskich zwyczajów, jakimi między innymi było mycie rąk przed posiłkiem. A więc jest symbolem rytuału, obrzędu, starych tradycji. Tak samo jak weselne wino, które już się skończyło – według starosty weselnego było dużo gorsze od nowego. To stare wino symbolizuje tutaj Torę.

    Ojciec Anselm Grün, benedyktyn, pisze nawet, że ta „woda w dzbanach jest już nieświeża, zwietrzała i chociaż pomaga utrzymać czystość, nie może być jednak trunkiem jednoczącym świętujących gości. Można powiedzieć, że Chrystus poprzez wcielenie przemienił naszą ludzką naturę i nasze zwietrzałe życie w wino, tak jak wodę w kamiennych dzbanach. Dzięki Jego wcieleniu nasze życie nabrało smaku. Psalmista mówi o winie, że raduje ono serce człowieka. Wino wprawia nas w radosny nastrój, rozwiązuje nam języki, pomaga nawiązać kontakt z drugim człowiekiem i zjednoczyć biesiadników. Wcześniej, nawiązując do ewangelii, byliśmy wodą, bez smaku, zwietrzali, nieświeży. Byliśmy, jak tych 6 kamiennych dzbanów, twardymi, nieugiętymi, skostniałymi, ziemskimi istotami. Liczba „6” wskazuje na naszą niedoskonałość. Według Jana Jezus dokonuje 7 cudów, aby wypełnić życie człowieka Boską doskonałością. W pierwszym cudzie pod liczbą „6” kryje się niedoskonałość naszego życia. Czegoś nam brakuje, czegoś istotnego, nie tworzymy jednolitej całości. Dopiero gdy przyłączy się do nas Chrystus, powstanie „7”, święta liczba. Siódmy dzban Jezus otworzy na krzyżu, gdy żołnierz przebije włócznią Jego serce. Ofiaruje nam wówczas swoją krew i życiodajną wodę, przemieni cały świat swoją miłością i duchem.”

    Czy zauważam z każdym Nowym Rokiem coraz lepiej nie tylko to co Jezus uczynił, ale to co wciąż czyni i we mnie i w nas? Blisko zaś Jezusa zawsze obecna jest Boża Matka i Jej nieustanna modlitwa.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Chrztu Pańskiego – ROK C

    Wejść w Boże życie

    Niewierzący zapytał chrześcijanina, który dopiero co przyjął chrzest:

    – Czy to prawda, że nawróciłeś się do Chrystusa?

    – Tak.

    – Skoro przekonałeś się do Niego to na pewno musisz bardzo dużo wiedzieć o Jego życiu, o czasach w których żył. Czy potrafiłbyś mi powiedzieć o czym On nauczał,  ile w ogóle wygłosił kazań?

    – Nie wiem. Nie umiem ci odpowiedzieć na Twoje pytania i to jest nie dobrze, że tak mało wiem o Jezusie. Ale jedno wiem na pewno: Jeszcze rok temu byłem pijaczyną, miałem pełno długów i moja rodzina przeżywała ze mną męki. Dziś przestałem pić, nie mam żadnych długów i jesteśmy znowu szczęśliwą rodziną. Wszystko to uczynił dla mnie Chrystus.

    W dzisiejszą niedzielę Chrztu Pańskiego Kościół przeżywa tajemnicę oczyszczenia i tajemnicę wejścia w Boże życie. Czy zdaję sobie sprawę co uczynił we mnie chrzest święty?  Jak odmienił całe moje życie?

    W Rzymie chodząc po miejscach uświęconych przez pierwszych chrześcijan często można odnaleźć wizerunki Chrystusa jako Dobrego Pasterza niosącego na swoich ramionach owcę. W katakumbach jeszcze dzisiaj znajduje się aż 105 zachowanych przykładów takiego ujęcia Chrystusa i to często umieszczonych przy chrzcielnicach. Bo Jezus jest dobrym pasterzem. I On nie tylko oddaje swoje życie za owce, ale daje każdemu, kto uwierzy i ochrzci się, szansę wejścia w autentyczne Boże życie.

    Według Słownika języka polskiego słowo „chrzest” wywodzi się od imienia Chrystusa. Naznacza niejako imieniem Chrystusa, bo czyni człowieka chrześcijaninem. Zaś występujące w Piśmie św. słowo „baptisma” związane jest z zanurzaniem, z obmyciem. Podczas chrztu najważniejszym momentem jest obrzęd polewania wodą. Woda jest bowiem źródłem i siłą życia. Bez wody ziemia i wszystko co na niej żyje stałoby się pustynią. Dlatego w chrzcie świętym jest znakiem Bożego życia. Symbol wody dla współczesnego człowieka nie ma już takiego samego znaczenia jak dla ludzi Wschodu.

    Ks. Władysław Przybyś zauważa, że „człowiek Wschodu, spalony słońcem i przyprószony piaskiem pustyni, potrzebował wody do orzeźwienia się i obmycia. Stąd też elementarnym gestem gościnności było umycie nóg przybysza. Jak obmycie wodą oczyszcza zabrudzone ciało potem i pyłem, tak działanie Boże  oczyszcza duszę ze zła, które ją szpeci. W miarę jak postępuje zatrucie wód i my coraz lepiej rozumiemy znaczenie czystej wody”.

    W dzisiejszej Ewangelii Chrystus wstępuje w wody Jordanu i tym samym sprawia, że odtąd ta rzeka będzie symbolizować wielorakie obmycia. Pierwsze obmycie dokonuje się poprzez chrzest. W miarę upływu czasu, kiedy życie człowieka doświadcza przeróżnych sytuacji, przychodzą kolejne obmycia. Bo ludzkie serce nie dochowuje wierności Bogu, nie wytrzymuje życia we wspólnocie i popełnia złe czyny – wtedy może odwoływać się do władzy odpuszczania grzechów istniejącej w Kościele na mocy słów Chrystusa: „Weźmijcie Ducha Świętego. Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone…”

    Ks. Biskup Jan Pietraszko w swoich rozważaniach pt. Po śladach Słowa Bożego pisze w ten sposób: „Tak jak cały Kościół rodzi się z pierwszego obmycia w wodzie i w Duchu Świętym, tak samo cały Kościół we wszystkich swoich członkach wstępuje ciągle w sakramencie pokuty w te wody oczyszczenia, które płyną szerokim  nurtem przez każdą współczesność Kościoła”.

    Jest jeszcze jeden bardzo istotny nurt, który nieustannie płynie poprzez całe Ciało Mistyczne Chrystusa. Jest to strumień Chrystusowej Krwi. Jeżeli na świecie jest ponad 450 000 kapłanów sprawujących o każdej porze dnia i nocy Najświętszą Eucharystię – to przecież wciąż dokonuje się akt konsekracji: „To jest bowiem kielich Krwi mojej… która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. Tak więc nieustannie poprzez człowieka  i obok człowieka płynie strumień Bożego oczyszczenia. Znaczenie wód Jordanu jest bardzo głębokie odkąd Chrystus wszedł w tę rzekę. W niej znajduje się ocalenie dla każdego kto tylko pragnie tak naprawdę szczerze porzucić swoje grzeszne życie.

    Jaką budzi w człowieku nadzieję ta tajemnica chrztu Chrystusa czekając cierpliwie i pokornie. Oby tylko ludzkie serce otworzyło się i z wiarą wyznało: Panie nie jestem godzien…

    Bo oto przed nami jest Baranek Boży, który gładzi grzechy świata.

    ks. Marian Łękawa SAC