Category: Rok C

  • III Niedziela Zwykła – ROK C

    Całkowicie zaufać Jego Słowu

    W dzisiejszym I Czytaniu jest wzruszający opis, jak to Naród Wybrany, po powrocie z wygnania w 488 roku przed Chrystusem, przeżywa Święto Namiotów. Kapłan Ezdrasz, na drewnianym podwyższeniu, otworzył Księgę, a cały zgromadzony lud podniósł się i z należnym szacunkiem słuchał świętych słów.

    Jeszcze z ministranckich czasów pamiętam taki obraz: kapłan stał na ambonie i zanim zaczął czytać tekst Pisma św. wypowiadał słowa: „Na większą cześć i chwałę Pana Boga Wszechmogącego, a nam na zbawienny pożytek czyta Kościół święty, Matka nasza, Ewangelię”. Wszyscy obecni w kościele w postawie stojącej robili – tak jak i dziś – na czole, na ustach i na sercu znak krzyża, aby usłyszane Słowa Boże pozostały w pamięci, w mowie i w sercu.

    Te dwa szczegóły: kapłan stojący na podwyższeniu i otwarcie Księgi, która jest Księgą życia, mają tutaj swoje szczególne znaczenie. Kapłan Ezdrasz stanął na drewnianym podwyższeniu nie tylko dlatego, aby lepiej być słyszanym. Jest to przede wszystkim zapowiedź krzyża, na którym zawisło Zbawienie świata. Pan Jezus stale przygotowywał swoich uczniów na ten moment: „A Ja gdy zostanę podwyższony wszystkich pociągnę do siebie”. Z kolei Księga życia dopóki jest zamknięta – dopóty człowiek trwa w swojej niemocy i w swoim poniżeniu. Dopiero kiedy Słowo Boga jest czytane i znajduje rezonans w ludzkich sercach – wtedy ci, którzy je przyjmują odnajdują w sobie moc, która jest mocą Bożą. I mogą się podnieść i wyzwolić. Dlatego dzień, w którym kapłani otwierają Biblię, aby ją czytać we wspólnocie, jest naprawdę dniem radości: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano, że pójdziemy do Domu Pana” – mówi psalmista. A słowa Nehemiasza, kończące dzisiejsze Czytanie, czyż nie dotyczą i nas, uczestników niedzielnej Eucharystii?: „A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest ostoją waszą”.

    Zaś dzisiejsza Ewangelia jest już wypełnieniem Starotestamentowej zapowiedzi. Bo oto przychodzi do synagogi, w swoim rodzinnym mieście, w dzień szabatu, sam Chrystus Pan. Wstaje i czyta proroka Izajasza: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnych, abym obwoływał rok łaski od Pana”. A więc nic dziwnego, że „oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione. Począł więc mówić do nich: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”.

    W Starym Testamencie jubileuszowy rok obchodzono co 49 lat. Polegał on na powszechnej amnestii. Niewolników obdarzano wolnością, dłużnikom darowano długi. Ale odkąd Syn Boży przyszedł na tę ziemię, aby wypełnić Boży zamysł – rok łaski nie obejmuje już tylko 365 dni, ale trwa i trwać będzie nieustannie aż do ostatniego wieczoru świata. Dlatego charakter wiary chrześcijańskiej jest zdecydowanie radosny. I jeżeli papieże ogłaszają w Kościele jubileuszowe lata, to po to, aby przypominać i odnawiać tę prawdę, że chrześcijaństwo ze swej natury jest orędziem wyzwolenia.

    O. Jacek Salij, dominikanin, pisze, „że sama logika naszej wiary domaga się od nas tego, abyśmy usłyszeli Chrystusową obietnicę wolności i starali się wyzwolić z niewoli naszych lęków, czy różnych ciemnych namiętności, nałogów, czy chorobliwych ambicji”.

    I tak się wciąż dzieje, że kiedy człowiek naprawdę uwierzy w Ewangelię – to przekonuje się jaką moc ma Ewangelia i jak potrafi prowadzić człowieka, nieraz po trudnych ścieżkach, dając mu prawdziwe wyzwolenie.

    Tu posłużę się konkretnym przykładem, aby lepiej zrozumieć co to znaczy „wierzyć”. To znaczy po prostu całkowicie zawierzyć siebie Panu Bogu – bo „Słowa Twe, Panie, są duchem i życiem”.

    Kardynał Miloslav Vlk, prymas Czech, zanim stał się osobą znaną i szanowaną nie tylko w Kościele, ale i w świecie, przeszedł bardzo wiele doświadczeń i prób. Długo nie mógł być przyjęty do seminarium duchownego, bo w szkole średniej nie wstąpił do organizacji prokomunistycznej. Nie został również przyjęty na studia mimo dobrze zdanej matury. I w tamtym czasie pojechał do pewnego sanktuarium maryjnego. Podczas Mszy św. usłyszał słowa, które utkwiły mu w pamięci: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”. Zrozumiał wtedy, że bardziej trzeba polegać na Słowie Bożym niż na ludziach. Toteż cierpliwie czekał na przyjęcie do seminarium, co nastąpiło w 1964 roku po 12 latach starań. Gdy został wyświęcony na księdza, był gorliwym kapłanem, za co władze państwowe przerzucały go na trudne parafie. W końcu w 1978 roku, po 10 latach pracy duszpasterskiej, władze wymówiły mu umowę o pracę. Ks. Vlk przyjął to doświadczenie, wyjechał do Pragi i tam przez 10 lat mył szyby wystawowe. Msze św. mógł tylko odprawiać potajemnie u swoich przyjaciół.

    Po upadku komunizmu w 1989 roku ks. Vlk mógł już swobodnie pracować na parafii. Niedługo został biskupem, potem arcybiskupem w Pradze, a w końcu w 1994r. – kardynałem.

    Kiedy w Watykanie odbierał biret kardynalski, podczas liturgii Słowa usłyszał, o dziwo, te same słowa, co przed 42 laty w maryjnym sanktuarium: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”.

    Jak nieprawdopodobnymi drogami prowadzi Bóg tych, którzy mają odwagę całkowicie zaufać Jego Słowu. Jeżeli tylko człowiek pragnie słuchać Bożego Słowa – to na pewno usłyszy Je, bo Kościół święty, Matka nasza, wciąż czyta pełnym głosem Ewangelię stojąc na miejscu podwyższonym.

    Ks. Marian Łękawa SAC 

  • II Niedziela Zwykła – ROK C

    Nieustanna prośba Maryi

    Z dzisiejszą niedzielą liturgia Kościoła dopełnia Bożego Objawienia, które jawi się w kształcie tryptyku. Każdego tygodnia następowała kolejna Jego odsłona. W pierwszym obrazie był pokłon Mędrców z pogańskiego świata. W drugim – ukazuje się Duch Święty i słychać głos Boga Ojca podczas chrztu Syna Bożego w wodach Jordanu. I dziś trzeci obraz opisujący cud przemiany wody w wino. To wydarzenie kończy się stwierdzeniem: „Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.”

    W maleńkiej mieścinie, jaką była Kana Galilejska, odbywało się zwykłe wesele i pewnie w niezbyt zamożnej rodzinie, skoro zabrakło wina. Młodzi zaprosili na swoje zaślubiny Pana Jezusa, Jego Matkę i uczniów. Zapraszając nie zdawali sobie sprawy, że oto będą świadkami niezwykłych wydarzeń. Bowiem właśnie w tych wydarzeniach ujawniły się Boże Tajemnice. Maryja, Matka Jezusowa, odegrała tu bardzo istotną rolę. Ona pierwsza swoimi matczynymi oczyma zauważyła i przewidziała nie tylko to, że może nastąpić przykra sytuacja upokarzająca młodą parę w oczach współbiesiadników, ale przede wszystkim – będąc najbardziej obeznaną z tajemnicą przemienienia – zdawała sobie sprawę, czego człowiekowi najbardziej brakuje. Pragnęła jak najszybciej doczekać się narodzin nowego człowieka, który ma nie tylko ludzką naturę, lecz także Boską. Chociaż nie widziała jeszcze żadnego cudu swojego Syna, zwróciła się do Niego z gorącą prośbą. Odtąd ta Jej prośba już nie zamilknie, ale pozostanie prośbą nieustanną, zawsze obecną w Kościele. Wtedy jaką mogła mieć pewność, że Syn wysłucha swoją Matkę, skoro usłyszała: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?”

    Św. Augustyn twierdzi, że Pan Jezus przygotowując się do wypełnienia najważniejszego Bożego dzieła – dlatego właśnie w taki niezrozumiały i trudny do przyjęcia sposób odpowiedział swojej Matce: „Nie urodziłaś tego, co jest we mnie cudem, lecz urodziłaś moją słabość. Dopiero wówczas cię uznam, gdy właśnie ta słabość zawiśnie na krzyżu.”

    Udział Maryi w Bożym planie najwyraźniej ukazuje się w Ewangelii według św. Jana. Najpierw jest Ona obecna przy rozpoczęciu publicznej działalności Pana Jezusa, które miało miejsce właśnie w Kanie Galilejskiej. A kiedy nastąpił kulminacyjny moment w dziele zbawienia św. Jan opisze w jaki sposób Maryja była obecna pod krzyżem. Matka Boża najpierw zachęcała swojego Syna, aby dokonał cudu przemiany. Zaś na Kalwarii, wiszący Chrystus na krzyżu powierzył swoją Matkę Janowi, a tym samym całemu Kościołowi.

    Również Hans Urs von Balthasar bardzo wnikliwie tłumaczy tę sytuację z dzisiejszej Ewangelii: „Jezus, świadom, że jedynym cudem, jaki zlecił Mu Ojciec, ma być Krzyż, nie chce dać się zepchnąć na pozycję cudotwórcy, czego wciąż będzie się domagał nienasycony lud. I teraz Maryja wypowiada swe najpiękniejsze słowa, gdy zostawiając decyzję Jezusowi, poucza jednocześnie sługi, by byli Mu posłuszni: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Objawia się tu, przez nikogo nie spostrzeżona, chwała Maryi. Jezus nie oprze się sugestii Maryi, gdyż słowa Matki współgrają z Jego najgłębszą istotą. Nie dowiemy się, czy ta przemiana bezwartościowej materii w bezcenny dar została w ogóle dostrzeżona, czy uznano Go wówczas za cudotwórcę, czego zawsze starał się unikać. Ewangelista zdradzi nam tylko tyle, że Jego uczniowie „uwierzyli w Niego”; dla Jezusa jest to jedyne osiągnięcie godne tego miana. Później wiele Jego cudów, o których nakazuje milczeć, wzbudzi powszechną sensację, utrudniając Mu wypełnienie właściwej misji.”

    Poprzez ten pierwszy cud Chrystusa w Kanie Galilejskiej można zobaczyć na czym polega Tajemnica Bożych Narodzin i w jaki sposób te narodziny Bożego Syna spowodowały całkowitą przemianę ludzkiego życia. Zanim dokonało się Wcielenie Jezusa Chrystusa, ludzkie życie było jak ta woda, która wypełniała, aż po brzegi, kamienne stągwie. Przy czym znaczenie i symbolika tej wody nie jest tutaj źródłem życia, ani też nie służy, by ugasić ludzkie pragnienia. Ona jest tu przeznaczona, w tych sześciu wielkich dzbanach, po 100 litrów każdy, do zachowywania żydowskich zwyczajów, jakimi między innymi było mycie rąk przed posiłkiem. A więc jest symbolem rytuału, obrzędu, starych tradycji. Tak samo jak weselne wino, które już się skończyło – według starosty weselnego było dużo gorsze od nowego. To stare wino symbolizuje tutaj Torę.

    Ojciec Anselm Grün, benedyktyn, pisze nawet, że ta „woda w dzbanach jest już nieświeża, zwietrzała i chociaż pomaga utrzymać czystość, nie może być jednak trunkiem jednoczącym świętujących gości. Można powiedzieć, że Chrystus poprzez wcielenie przemienił naszą ludzką naturę i nasze zwietrzałe życie w wino, tak jak wodę w kamiennych dzbanach. Dzięki Jego wcieleniu nasze życie nabrało smaku. Psalmista mówi o winie, że raduje ono serce człowieka. Wino wprawia nas w radosny nastrój, rozwiązuje nam języki, pomaga nawiązać kontakt z drugim człowiekiem i zjednoczyć biesiadników. Wcześniej, nawiązując do ewangelii, byliśmy wodą, bez smaku, zwietrzali, nieświeży. Byliśmy, jak tych 6 kamiennych dzbanów, twardymi, nieugiętymi, skostniałymi, ziemskimi istotami. Liczba „6” wskazuje na naszą niedoskonałość. Według Jana Jezus dokonuje 7 cudów, aby wypełnić życie człowieka Boską doskonałością. W pierwszym cudzie pod liczbą „6” kryje się niedoskonałość naszego życia. Czegoś nam brakuje, czegoś istotnego, nie tworzymy jednolitej całości. Dopiero gdy przyłączy się do nas Chrystus, powstanie „7”, święta liczba. Siódmy dzban Jezus otworzy na krzyżu, gdy żołnierz przebije włócznią Jego serce. Ofiaruje nam wówczas swoją krew i życiodajną wodę, przemieni cały świat swoją miłością i duchem.”

    Czy zauważam z każdym Nowym Rokiem coraz lepiej nie tylko to co Jezus uczynił, ale to co wciąż czyni i we mnie i w nas? Blisko zaś Jezusa zawsze obecna jest Boża Matka i Jej nieustanna modlitwa.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Chrztu Pańskiego – ROK C

    Wejść w Boże życie

    Niewierzący zapytał chrześcijanina, który dopiero co przyjął chrzest:

    – Czy to prawda, że nawróciłeś się do Chrystusa?

    – Tak.

    – Skoro przekonałeś się do Niego to na pewno musisz bardzo dużo wiedzieć o Jego życiu, o czasach w których żył. Czy potrafiłbyś mi powiedzieć o czym On nauczał,  ile w ogóle wygłosił kazań?

    – Nie wiem. Nie umiem ci odpowiedzieć na Twoje pytania i to jest nie dobrze, że tak mało wiem o Jezusie. Ale jedno wiem na pewno: Jeszcze rok temu byłem pijaczyną, miałem pełno długów i moja rodzina przeżywała ze mną męki. Dziś przestałem pić, nie mam żadnych długów i jesteśmy znowu szczęśliwą rodziną. Wszystko to uczynił dla mnie Chrystus.

    W dzisiejszą niedzielę Chrztu Pańskiego Kościół przeżywa tajemnicę oczyszczenia i tajemnicę wejścia w Boże życie. Czy zdaję sobie sprawę co uczynił we mnie chrzest święty?  Jak odmienił całe moje życie?

    W Rzymie chodząc po miejscach uświęconych przez pierwszych chrześcijan często można odnaleźć wizerunki Chrystusa jako Dobrego Pasterza niosącego na swoich ramionach owcę. W katakumbach jeszcze dzisiaj znajduje się aż 105 zachowanych przykładów takiego ujęcia Chrystusa i to często umieszczonych przy chrzcielnicach. Bo Jezus jest dobrym pasterzem. I On nie tylko oddaje swoje życie za owce, ale daje każdemu, kto uwierzy i ochrzci się, szansę wejścia w autentyczne Boże życie.

    Według Słownika języka polskiego słowo „chrzest” wywodzi się od imienia Chrystusa. Naznacza niejako imieniem Chrystusa, bo czyni człowieka chrześcijaninem. Zaś występujące w Piśmie św. słowo „baptisma” związane jest z zanurzaniem, z obmyciem. Podczas chrztu najważniejszym momentem jest obrzęd polewania wodą. Woda jest bowiem źródłem i siłą życia. Bez wody ziemia i wszystko co na niej żyje stałoby się pustynią. Dlatego w chrzcie świętym jest znakiem Bożego życia. Symbol wody dla współczesnego człowieka nie ma już takiego samego znaczenia jak dla ludzi Wschodu.

    Ks. Władysław Przybyś zauważa, że „człowiek Wschodu, spalony słońcem i przyprószony piaskiem pustyni, potrzebował wody do orzeźwienia się i obmycia. Stąd też elementarnym gestem gościnności było umycie nóg przybysza. Jak obmycie wodą oczyszcza zabrudzone ciało potem i pyłem, tak działanie Boże  oczyszcza duszę ze zła, które ją szpeci. W miarę jak postępuje zatrucie wód i my coraz lepiej rozumiemy znaczenie czystej wody”.

    W dzisiejszej Ewangelii Chrystus wstępuje w wody Jordanu i tym samym sprawia, że odtąd ta rzeka będzie symbolizować wielorakie obmycia. Pierwsze obmycie dokonuje się poprzez chrzest. W miarę upływu czasu, kiedy życie człowieka doświadcza przeróżnych sytuacji, przychodzą kolejne obmycia. Bo ludzkie serce nie dochowuje wierności Bogu, nie wytrzymuje życia we wspólnocie i popełnia złe czyny – wtedy może odwoływać się do władzy odpuszczania grzechów istniejącej w Kościele na mocy słów Chrystusa: „Weźmijcie Ducha Świętego. Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone…”

    Ks. Biskup Jan Pietraszko w swoich rozważaniach pt. Po śladach Słowa Bożego pisze w ten sposób: „Tak jak cały Kościół rodzi się z pierwszego obmycia w wodzie i w Duchu Świętym, tak samo cały Kościół we wszystkich swoich członkach wstępuje ciągle w sakramencie pokuty w te wody oczyszczenia, które płyną szerokim  nurtem przez każdą współczesność Kościoła”.

    Jest jeszcze jeden bardzo istotny nurt, który nieustannie płynie poprzez całe Ciało Mistyczne Chrystusa. Jest to strumień Chrystusowej Krwi. Jeżeli na świecie jest ponad 450 000 kapłanów sprawujących o każdej porze dnia i nocy Najświętszą Eucharystię – to przecież wciąż dokonuje się akt konsekracji: „To jest bowiem kielich Krwi mojej… która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. Tak więc nieustannie poprzez człowieka  i obok człowieka płynie strumień Bożego oczyszczenia. Znaczenie wód Jordanu jest bardzo głębokie odkąd Chrystus wszedł w tę rzekę. W niej znajduje się ocalenie dla każdego kto tylko pragnie tak naprawdę szczerze porzucić swoje grzeszne życie.

    Jaką budzi w człowieku nadzieję ta tajemnica chrztu Chrystusa czekając cierpliwie i pokornie. Oby tylko ludzkie serce otworzyło się i z wiarą wyznało: Panie nie jestem godzien…

    Bo oto przed nami jest Baranek Boży, który gładzi grzechy świata.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Świętej Rodziny: Jezusa, Maryi i Józefa – ROK C

    Zaufać Bogu do końca

    Przyjście Bożego Syna na tę naszą ludzką ziemię odbyło się w scenerii nieprawdopodobnie dramatycznej. Warto zdać sobie sprawę z tej bardzo trudnej do uwierzenia prawdy – właśnie kiedy celebrujemy uroczystość świętej Rodziny.

    Słowo stało się ciałem – ale w jaki sposób? Bóg powierza swój plan Maryji i Józefowi. I tych dwoje ludzi godzi się wejść na tę Bożą drogę, która dla człowieka patrzącego oczami ciała jest całkowicie nie do przyjęcia, bo ta droga jest niezmiernie trudna, wręcz szokująca i pełna tajemnicy. Bóg stawia przed Maryją i Józefem zadanie w jaki sposób ma spełnić się Tajemnica Wcielenia. To Boże zadanie wymaga od nich zrezygnowania ze swoich własnych ludzkich planów. Byli przecież dwojgiem zakochanych ludzi, tuż po zaręczynach. Bóg stawia ich w sytuacji w której mają decydować o życiu Zbawiciela, którego narodziny realnie były zagrożenie. Maryja w stanie błogosławionym spodziewająca się rozwiązania była dla Józefa, zakochanego i uczciwego, w żaden sposób nie do wytłumaczenia. A cudzołóstwo w tamtym czasie było karane i to ukamienowaniem. Józef ugodzony w dziedzinie najbardziej wrażliwej stoi przed faktem, że jego ukochana wybranka spodziewa się dziecka – a on nawet nie wie z kim. Maryja milczy. Czyż nie mogła Ona, pełna Ducha Świętego, powiedzieć Józefowi chociażby w kilku słowach, które zawiera modlitwa Angelus, a którą Kościół ustami swoich wiernych przypomina za każdym razem kiedy słyszy dźwięk bicia dzwonów? Dlaczego milczała? Przecież przerastała Józefa – bo wiedziała kogo nosi pod swoim sercem. Przerastała godnością stając się Matką Bożego Syna. Wiedziała o konsekwencjach jakie grożą Jej i Dziecku poczętemu w Jej łonie w razie niezrozumienia. Ale Ona mocno zaufała przede wszystkim Bogu w wypowiedzianym Fiat przy Zwiastowaniu i zaufała Józefowi, którego sam Bóg wybrał dla Niej. Wybrany na męża i opiekuna musi sam sobie poradzić i rozeznać Boży zamysł. To było jego zadanie. Gdyby Maryja zaczęła próbować wyjaśniać i podpowiadać Józefowi co ma robić – to czyniłaby nie swoje zadanie, usiłując kierować ich trojgiem i całą tą sytuacją. A przecież to było zadanie wyznaczone Józefowi. Dlatego milczała i Jej milczenie okazało się błogosławione.

    Józef bierze w swoje ręce całą tą skomplikowaną rzeczywistość i postanawia potajemnie opuścić Maryję, aby ją uratować, a siebie samego skazuje na wielką pogardę otoczenia, na hańbę z powodu pozostawienia swojej ciężarnej narzeczonej. Zadecydował stracić wszystko byleby tylko ocalić Maryję i Jej poczęte Dziecię. I właśnie wtedy kiedy dał dowód swojej wspaniałomyślnej miłości do swojej narzeczonej, ukazuje mu się anioł i uspokaja go, aby nie bał się przyjąć Maryi do swego domu. I tak też uczynił. W swoim życiu jeszcze nieraz słuchał głosu anioła – tak jak po narodzinach Jezusa, kiedy nocą wziął Maryję i Jej Dziecię, żeby wyruszyć, ale nie do Nazaretu, gdzie miał swój dom, swoją stolarnię i swoich bliskich, tylko w dalekie obce strony, by w ten sposób ratować życie Maleńkiego Boga.

    Tylko Bóg może mówić człowiekowi w sytuacjach trudnych i beznadziejnych słowa: Nie bój się. Uczyń to co mówię do ciebie. Ale czy dzisiejszy mężczyzna, mąż i ojciec słyszy głos Boga? Tak samo kobieta, żona i matka? Nie usłyszą jeżeli nie rozmawiają z Bogiem. Potem ich decyzje i konsekwencje z tego wynikające nie są już według Bożego zamysłu. Są rodem z innego miejsca.

    Bardzo często w życiu bywają sytuacje, w których żona jest przekonana, iż wie lepiej od męża jak ich małżeństwo wygląda i bierze ster w swoje ręce. Zaczyna wyjaśniać, pouczać, po prostu rządzić w małżeństwie. Może tak czasem wydawać się, że taki sposób jest właściwy – „bo mój mąż jest przecież całkowicie nieodpowiedzialny”. Kiedy zada się pytanie: „A co pani mu powierza?” – następuje irytacja. „Ksiądz mnie w ogóle nie zrozumiał. Powiedziałam – nic, bo nie mogę. Jest przecież nieodpowiedzialny.” I tak kółko się zamyka. Wtedy taki małżonek powołany do odpowiedzialności za żonę i dzieci łatwo może zatracić sprawność w pełnieniu swojej misji. Duchowo staje się nieobecny w takim związku. Małżonka zaś pogrąża się w goryczy. Ich codzienne życie jest już tylko wytykaniem wzajemnych wad.

    Trzeba na nowo odkryć w postaci Józefa jego męską gotowość zdolną oddać swoje życie za żonę. Jeżeli w małżeństwie różnego rodzaju zachcianki stawiane są na pierwszym miejscu, a nie to co mówi Bóg Stwórca: Nie bój się wziąć do siebie swej małżonki – małżeństwo często staje się koszmarem. Ale skoro bliski kontakt z Bogiem Zbawicielem jest wręcz wyśmiewany – bo to sprawa tylko dla dzieci i ludzi starych – tacy małżonkowie, niby wszystko wiedzący, nie usłyszą Boga głos. Lęk wzięcia małżonki do siebie z całą odpowiedzialnością próbuje się zastąpić chociażby modnym tematem, wciąż dziś dyskutowanym, kto powinien rządzić w małżeństwie.

    U ks. Piotra Pawlukiewicza wyczytałem przykład ochroniarza, który pokazuje kto jest ważniejszy: czy prezydent kraju, który udaje się na jakieś spotkanie, czy ochraniarz? Oczywiście, że prezydent. A jednak nie jest to takie jednoznaczne. Nad wszystkim musi czuwać ochrona prezydenta. Oficer może kazać prezydentowi stanąć w tym miejscu albo w innym. Może nakazać prezydentowi cofnąć się albo iść do przodu. Może opóźnić spotkanie, albo je skrócić. W sytuacji krytycznej może nawet siłą usunąć prezydenta ze strefy zagrożenia Ale wszystko to może uczynić w jednym celu. Aby ocalić mu życie. A kiedy trzeba musi się rzucić na niego i zakryć go własnym ciałem. W tym porównaniu można znaleźć odpowiedź na pytanie Kto w małżeństwie rządzi? A raczej kto i jak ma w nim służyć?

    Józef w życiu Świętej Rodziny decydował jak ochronić zagrożone życie Bożego Dziecięcia i Jego Matki. Anioł mu to nakazał. A Maryja i Jezus byli najszczęśliwsi przy mężnym Józefie. Dziś wiele kobiet nie musiałoby nieustannie narzekać na swój los i szukać pomocy u podejrzanych uzdrowicieli, gdyby ich poślubieni ochroniarze byli, jak mówi Biblia o Józefie – prawymi ludźmi i mieli tę duchową moc, by zawsze na czas wstawać i brać w swój bezpieczny świat swoją rodzinę.

    Jezus, który jest światłością już się narodził i wciąż się rodzi. Ale Jego światło widoczne jest w miejscu, gdzie panuje Boży porządek. Bo tam, gdzie panuje pycha i zarozumiałość, ustawiczna kłótnia, w której udowadnia się całą winę nie sobie – tam jest niebezpieczne miejsce dla Maleńkiego Jezusa i Jego Matki. Dlatego Józef może ominąć to miejsce.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Boże Narodzenie

    Bóg się rodzi, moc truchleje.
    Pan niebiosów obnażony!
    Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
    Ma granice Nieskończony!
    Wzgardzony okryty chwałą,
    Śmiertelny Król nad wiekami!

    A Słowo stało się Ciałem
    I zamieszkało między nami. 

    Co roku ta kolęda Franciszka Karpińskiego wypełnia nasze kościoły i domy wyśpiewując cały paradoks Tajemnicy Wcielenia. Owe przeciwieństwa wytyczają granice przestrzeni, w której rodzi się Mesjasz świata. A rodzi się, jak powiedział Ojciec św., „dla ludzkości poszukującej wolności i pokoju. Rodzi się dla każdego człowieka udręczonego grzechem, potrzebującego zbawienia i spragnionego nadziei.

    Maryja „powiła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie”.

    Oto ikona Bożego Narodzenia: bezbronne niemowlę, które kobiece dłonie zawijają w ubogie pieluszki i składają w żłobie.

    Któż mógłby pomyśleć, że ta maleńka istota ludzka jest Synem Najwyższego? Tylko Ona, Matka, zna prawdę i strzeże tajemnicy.

    Tej nocy my także możemy wniknąć w Jej spojrzenie, by rozpoznać w tym Dziecięciu ludzkie oblicze Boga. Również my – ludzie trzeciego tysiąclecia – możemy spotkać Chrystusa i kontemplować Go oczyma Maryi.”

    Tajemnicę Bożych Narodzin można porównać do ziarna wrzuconego w ziemię. Jest ono niewidoczne, ziemią przykryte. Aż po pewnym czasie to maleńkie ziarenko potrafi tę ziemię rozsadzić i wyróść, aby wydać owoc. Potrzebne jest tu cierpliwe czekanie, choć nieraz wydaje się ono bardzo długie.

    Czy niepodobnie jest z Maleńkim Dzieckiem bezradnie spoczywającym na kolanach Matki, którą odepchnięto z powodu ubóstwa na margines życia, poza miasto? Ale Ono będzie rosło, będzie przeżywało ludzki los, tak jak każdy, aż pewnego dnia wypowie Słowo, w którym jest pełnia życia – aż pewnego dnia zabłyśnie cudem Zmartwychwstania.

    W sercu każdego z nas posiane jest ziarno Bożego życia. Nie wiadomo tylko ile drogi jeszcze pozostało, bo noszenie Bożych ziaren u każdego jest inne. Tu, po tej stronie to Boże życie jest osłonięte, tak jak ziarno przykryte ziemią. Przechodzą przez nią różni ludzie nieświadomi, że w człowieczym sercu kiełkuje Boże życie. A kiedy bywają trudne odcinki ludzkich dróg – to tak jakby olbrzymia skiba przygniata resztki nadziei. Wtedy ciepło słonecznych promieni, które daje Pan poprzez dobroć ludzkich rąk nie tylko ocala, ale i roznieca przygaszający płomień prawdziwego życia. Przygnieciony człowiek sam nie potrafiłby ożywić w sobie nadziei.

    Tu przypomina mi się historia o węgierskim benedyktynie, który blisko dwadzieścia lat spędził w sowieckich łagrach. Kiedy opowiadał na spotkaniu z młodzieżą o panujących tam nieludzkich warunkach, o zmaganiu się z głodem, zimnem, wyczerpującą pracą, w pewnym momencie ktoś postawił mu takie pytanie:

    – Jak to się stało, że zachował ojciec takie wnikliwe spojrzenie na życie, wysoki poziom duchowy, a nawet tyle radości i pogody ducha? Przecież tamta sytuacja wręcz popychała do tego, by stać się człowiekiem żalu, goryczy, by znienawidzić swoich oprawców. Przecież tam, w obozie łatwo było znaleźć usprawiedliwienie dla swojej złości, agresji, nawet nienawiści.

    – To rzeczywiście nie było łatwe – odpowiedział zakonnik – ale mnie i moich towarzyszy niedoli ocaliła jedna rzecz. Przez te wszystkie lata, każdego wieczoru zbieraliśmy się w kącie baraku i każdy z nas mówił o tym, co go w tym dniu dobrego spotkało. Ktoś opowiadał o swoim zachwycie nad wschodzącym słońcem, inny, że kromka czarnego chleba tak bardzo smakowała, ktoś jeszcze cieszył się, że zagoiło się jakieś skaleczenie. Opowiadaliśmy sobie nawet o tym, że przyśnili się rodzice, rodzinny dom. Uratowało nas właśnie to, że przez dwadzieścia lat, będąc w tym piekle, nie daliśmy sobie wyrwać z serc umiejętności dziękowania, poczucia wdzięczności. To było nasze zwycięstwo nad nieludzkim systemem, to sprawiło, że nie uważam mojego życia za zmarnowane, że cały czas byłem i jestem szczęśliwy.

    Czy to nie były właśnie te Boże ziarna w ich sercach ukryte? Razem zebrane wyrosły mocne, niczym łan zboża, któremu ani burze i wichry, ani deszcze i śniegi zaszkodzić już nie mogły.

    Odkąd narodził się na naszej ludzkiej ziemi Boży Syn – nikt nie przechodzi przez nią sam. Boże Wcielenie wciąż się dokonuje w ludzkich sercach. Taka jest ostateczna celowość tego wszystkiego, co tam w Betlejem się dokonało.

    Jeżeli w tę dzisiejszą noc słyszę przesłanie anioła: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję Wam wielką radość, która będzie udziałem całego narodu; dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz Pan” – to znaczy, że wciąż Bóg się rodzi w kruchej dziecięcej postaci. Bo Eucharystia jest jeszcze ciągle znakiem przychodzącego Boga w pokornej postaci. I ja, biedny, grzeszny człowiek, nie tylko drżącą ręką dotknę tego cudu dobroci i miłości, ale co więcej – zostanę zaproszony do stołu Pańskiego.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Adwentu – ROK C

    Zawierzyć do końca

    Dziś jest już ostatnia niedziela Adwentu. Maryja z Tajemnicą Zwiastowania idzie poprzez górzystą krainę „z pośpiechem”- jak zaznacza Ewangelia, do swojej krewnej Elżbiety. W ten sposób dokonuje się kolejna Tajemnica – mówimy Nawiedzenie. Mimo, że Maryja nie powiedziała Elżbiecie, iż jest brzemienną – zostają wypowiedziane takie oto słowa: „A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?” W tym spotkaniu dokonuje się nieprawdopodobne i przedziwne połączenie Starego Przymierza z Nowym. 

    Hans Urs von Balthasar komentuje to w taki sposób: „Chrystus przeznaczył całe Stare Przymierze na swego poprzednika, dlatego też pełna jego wykładnia jest możliwa tylko w odniesieniu do Chrystusa. Drogowskaz ma tylko wtedy sens, gdy miejscowość, którą wskazuje, rzeczywiście istnieje. Zgadza się to z faktem, że ludzie Starego Przymierza mieli bardzo niejasne wyobrażenia na temat istoty zbawienia, które oczekuje ich w przyszłości. Inaczej Elżbieta: wraz z dzieckiem w swym łonie, napełniona Duchem Świętym, wie bardzo dobrze o celu zbawienia. To dlatego wita stojącą przed nią niewiastę jako Tę, która posiadała wiarę doskonałą, tak iż Bóg mógł wreszcie spełnić daną dawno temu obietnicę.”

    Każdy człowiek nosi w sobie dziedzictwo Adama i Ewy. Chciałby przede wszystkim panować nad sytuacją. Poznać, wiedzieć i rozumieć jak sprawy się mają. Realizować swoje plany. Iść swoją drogą. A kiedy tak się nie dzieje – wtedy zaczyna wątpić. Tylko Maryja, jedna jedyna, zgodziła się pozostawić to wszystko Bogu. Mimo, że swoje życie wyobrażała sobie całkiem inaczej, to jednak w Zwiastowaniu wypowiedziała swoje „fiat” – „Niech mi się stanie według słowa Twego”. Zaufała Bogu i to zaufała całkowite. Od razu też poznała jak wiele ta zgoda na Boże plany kosztuje. Bo oto zrezygnowała z macierzyństwa, a teraz musi przyjąć na siebie macierzyństwo tak nadzwyczajne, że całe Jej życie idzie nie tak jakby człowiek chciał. Rozpoczyna się od Józefa, któremu nie wiadomo jak wytłumaczyć zaistniałą sytuację. Przeżywa upokorzenie, przeżywa smutek, samotność. Ale Ona ze swoim bezgranicznym zaufaniem w tych wymaganiach rozpoznaje Boga. A jest to dopiero początek drogi. Kiedy przyjdzie czas rozwiązania Józef będzie szukał i nie znajdzie dla Niej miejsca w Betlejem. Boży Syn urodzi się w stajni, w miejscu przeznaczonym dla zwierząt. Potem król Herod w swojej wściekłości dokona rzezi Niewiniątek. Tyle niemowląt zabitych. Tyle rodzin w żałobie. I trzeba będzie dalej wierzyć Bogu i śpiewać „Wielbi dusza moja Pana”. Ufała w każdej sytuacji, że właśnie w ten sposób realizuje się Boży plan zbawienia, choć po ludzku taki niezrozumiały i trudny do przyjęcia. Ale Maryja będzie się godzić na to co Bóg da, dlatego pod osłoną nocy opuści swój rodzinny kraj razem z Jezusem i Józefem pójdzie w obce strony przez zieloną granicę? Po powrocie do Nazaretu przez trzydzieści lat nic szczególnego się nie wydarzy poza trudną odpowiedzią 12-letniego Syna: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” Później Chrystus będzie nauczał o Królestwie Bożym. I znowu Maryja będzie musiała słuchać bardzo trudnych słów swojego Syna: „Co Mnie i Tobie niewiasto?” Innym zaś razem usłyszy: „Któż jest moją matką? Ten kto słucha Słowa Bożego i wypełnia je”.

    W taki trudny i niezrozumiały sposób Pan Bóg prowadzi Ją aż na Golgotę. I tam na Kalwarii Maryja, jak pisze ks. Ludwik Evely – „nie tylko powie: Oto ja służebnica Pańska – to jeszcze było łatwe – ale: Oto Sługa Pański – niech Mu się stanie, niech nam się stanie… Tam to Maryja stała się w pełni matką, tam dała wszystko, tam dostosowała się do wszystkich myśli, wszystkich pragnień, całego posłannictwa Tego Człowieka, który był zarazem Jej Synem i Jej Bogiem. Tam zrodziła Go po raz drugi: w Jego Odkupieniu, w Jego Dziele. A to dlatego, że wyraziła doskonałą zgodę.”

    Jej wiara była prawdziwie doskonałą, a nauczyła się jej przez posłuszeństwo zgadzając się na wszystkie wymagania, które Bóg stawiał na Jej drodze. Nie rozumiejąc ich całkowicie godziła się z wolą Boga. A przecież jakże trudno było w nich zobaczyć, że to są te wielkie rzeczy, które Pan uczynił w niskości, rozczarowaniu, zdruzgotaniu, cierpieniu, w rozdarciu duszy Swej służebnicy. Dlatego tak bardzo upodobniła się do Swojego Syna, który w dzisiejszym II Czytaniu mówi: „Oto idę. W zwoju księgi napisano o Mnie, abym pełnił wolę Twoją, Boże.”

    W tym kończącym się Adwencie żarliwiej pragnę przesuwać paciorki różańca, abym mógł bardziej świadomie przeżywać prawdę słów: Bądź wola Twoja a nie moja. Maryja jest tutaj najlepszą przewodniczką. Ojciec św. Jan Paweł II w Liście Apostolskim o Różańcu tak pisze: „Chrystus jest Nauczycielem w całym tego słowa znaczeniu, jest objawiającym i samym Objawieniem. Nie chodzi jedynie o nauczenie się tego, co głosił, ale o nauczenie się Jego samego. Jakaż nauczycielka byłaby w tym bieglejsza niż Maryja? Jeśli ze strony Boga to Duch Święty jest wewnętrznym Nauczycielem, który prowadzi nas do pełnej prawdy o Chrystusie, wśród istot stworzonych nikt lepiej od Niej nie zna Chrystusa; nikt nie może, tak jak Matka, wprowadzić nas w głęboką znajomość Jego misterium.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Adwentu – ROK C

    Jestem blisko – radujcie się

    Dzisiejsza Liturgia kładzie akcent na słowo ‘radość’, bo jest już połowa adwentowej drogi. A to znaczy, że „Pan jest już blisko”. Czy ta radość wypełnia również moje serce? Obawiam się, że nie idę równo z Liturgią Kościoła. Bliskość Boga wywołuje we mnie raczej skrępowanie.

    Oczywiście, że pragnę iść za Jezusem, ale równocześnie chciałbym zachować odpowiedni dystans. I wiem dlaczego: bo wciąż za dużo jest we mnie ciemnych miejsc. Wiem również, że te ciemne miejsca często mają moje przyzwolenie? Jeżeli miałbym jakieś usprawiedliwienie, to pewnie tylko takie, że nie do końca jestem świadom wszystkich krzyżujących się w moim sercu pragnień, tęsknot i dążeń. Stąd ten lęk przed przenikliwym Bożym spojrzeniem. A przecież, jak pyta w swoim rozważaniu ks. biskup Jan Pietraszko: „Czy tak być musi?

    Tak bywa w życiu, ale Pan Bóg mówi, że tak być nie musi i nie powinno – że może być odwrotnie. Powinno być odwrotnie. Bóg mówi: Jestem blisko – radujcie się, moje obecne przyjście adwentowe nie jest przyjściem w mocy i potędze sędziowskiego majestatu. Nie jest to czas okazywania władzy i pozywania przed sąd. Przychodząc do was pragnę wam powiedzieć, że oczy wasze mogłyby widzieć światło prawdziwe, a nie widzą; że uszy wasze mogłyby słuchać słów prawdy i mądrości, a nie słyszą; że usta wasze mogłyby mówić słowa prawdziwe, dobre i piękne, a nie mówią; że ciała wasze są pokryte trądem, nogi wasze są kulawe i ręce uschłe, a mogłyby być zdrowe…

    Przychodząc do was przynoszę wam nie sąd, lecz nadzieję.”

    I właśnie ta nadzieja jest źródłem radości. Z niej bierze się chęć, siła i zapał, aby uczynić wielki wysiłek, który przygotowuje we mnie miejsce dla Pana.

    Jest takie opowiadanie jak pewien człowiek dowiedział się, że Bóg zapragnął przyjść do niego.

    – Do mnie? – upewniał się pytając kilkakrotnie – do mojego domu?

    Biegał po wszystkich pokojach. Nawet wszedł na strych, potem do piwnicy. Spojrzał teraz na swój dom innymi oczyma. I doszedł do wniosku, że w takim bałaganie nie może przyjąć zapowiedzianego Gościa. Wszędzie pełno różnych rupieci, niepotrzebnych rzeczy. Niby tyle przestrzeni, a właściwie nie ma miejsca, żeby w ogóle myśleć o przyjmowaniu kogokolwiek.

    Otworzył okna. Otworzył drzwi i wołał, ażeby ktoś zechciał mu pomóc uporządkować jego zaniedbany dom.

    Wymiatając zawzięcie różne śmieci po chwili zauważył, że jednak ktoś przyszedł mu pomóc. Razem powynosili przed dom wszystkie niepotrzebne rzeczy, aby je spalić. Kosztowało ich to wiele pracy, aby wyczyścić ściany, wyszorować podłogi, umyć okna. Ale końca roboty – tak się wydawało – nie było widać. W pewnym momencie właściciel był już tak zmęczony i zrezygnowany, że powiedział:

    -To się nam nie uda!

    – Na pewno się uda! – odpowiedział drugi.

    Pracowali dalej, aż nadszedł wieczór. Dopiero wtedy poszli do kuchni i nakryli stół.

    – Teraz mój Gość może już do mnie przyjść – powiedział zadowolony gospodarz domu – ale gdzie On jest? Już powinien być.

    – Ależ ja już tutaj jestem! – odpowiedział pomagający mu człowiek i usiadł przy stole – chodź, zjedzmy teraz coś razem.

    Tę podstawową prawdę Bożej obecności w człowieczym sercu ujął w bardzo krótkiej rozmowie ks. Jan Twardowski przy Stacji siódmej Drogi Krzyżowej:

    – „Gdzie byłeś? – pytał Jezusa ktoś, kto upadł.

    – Byłem przy tobie – odpowiedział Jezus.

    – Nie widziałem i nie widzę!

    – Zacznij się modlić, wtedy Mnie zobaczysz.”

    Pewna żydowska legenda opowiada o rabbim, który spotkał proroka Eliasza. Rabbi pomyślał sobie: ten człowiek może mi rzeczywiście powiedzieć, kiedy w końcu przyjdzie obiecany Mesjasz. Pomyślał i zapytał:

    – O to musisz Go już sam zapytać – odparł prorok.

    – A gdzie Go szukać? – chciał wiedzieć rabin.

    – Siedzi przy bramie miejskiej w Rzymie, pomiędzy biednymi i chorymi. Opatruje ich rany – wyjaśnił Eliasz.

    Rabbi udał się w to miejsce i szybko je odnalazł. Wszystko było tak jak mówił prorok. Zapytał Mesjasza o termin Jego powrotu. Odpowiedź była krótka: DZISIAJ.

    Rabbi wrócił szybko do domu, aby zdążyć przed zachodem słońca. Ale kiedy był już późny wieczór rozczarowany skarży się do Eliasza, że Mesjasz go okłamał: miał przyjść dzisiaj, a nie ma Go jeszcze do tej pory.

    – Dopóki nie zrozumiesz, co oznacza DZISIAJ, Mesjasz przyjść nie może – odpowiedział prorok.

    Bóg jest nieustannie obecny na człowieczych drogach. Czy rozpoznaję Go na mojej drodze?

    Mój Pan, mój Bóg – z ludzką twarzą mojego bliźniego, w adwentowym czasie, tu i teraz…

    Jeżeli wołanie Kościoła stanie się i moim wołaniem: „Niebiosa rosę spuście nam na ziemskie niwy”, wtedy moje serce, choćby było spieczone jak popękana ziemia, może się odmienić i będzie żywe, wrażliwe.

    ks.Marian Łękawa

  • II Niedziela Adwentu – ROK C

    Boży list do człowieka

    Czytałem kiedyś o sierocińcu w Ameryce, w którym zachowanie ośmioletniej dziewczynki było bardzo tajemnicze. Mianowicie bez przerwy coś pisała na kartkach papieru, a potem chowała je w różnych miejscach, najczęściej w ogrodzie. Zaciekawiona wychowawczyni zawezwała dziewczynkę i po rozmowie razem poszły do tych miejsc, gdzie znajdowały się owe tajemnicze kartki. Na każdej z nich było wypisane jedno zdanie: „Kto znajdzie tę kartkę, niech wie, że go kocham”.

    Czy zachowanie tej dziewczynki nie przybliża Bożej rzeczywistości? Pan Bóg, który tak bardzo tęskni za człowieczym sercem, często w podobny sposób daje znać o sobie. Sławny francuski kaznodzieja, dominikanin o. Lacordaire w jednym ze swoich kazań użył takiego sformułowania: „Bóg ukrywa się – tak dalece, jak to tylko możliwe – za ścianą z chmur. Gdyby się bowiem objawił w całej pełni, nasza wolność uległaby stopieniu w gorącym słońcu Jego miłości”.

    Słowa ze Starego Testamentu, które zapisał prorok Jeremiasz: „Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego też zachowałem dla ciebie łaskawość”, albo Słowa, które są w Ewangelii według św. Jana: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” – czyż nie są Bożym listem skierowanym do człowieka? Człowiek może i powinien odnaleźć na drodze swojego życia ukrywającego się Boga – o ile będzie Go szukał.

    Św. Bonawentura w tym adwentowym czasie sięga jeszcze po inny obraz wzięty z Pieśni nad Pieśniami, w której słowo „Bóg” nie występuje ani razu, zaś słowo „miłość” użyte jest aż po tysiąckroć. Cytuje on z tej Pieśni słowa, które brzmią wymowniej w tłumaczeniu ks. Jakuba Wujka: „Pod cieniem jego, któregom pragnęła, siedziałam”. Ks. Stanisław Musiał, jezuita, komentuje te słowa w ten sposób: „Życie chrześcijanina na tym świecie, pomiędzy dwoma przyjściami Chrystusa, tym pierwszym, które miało miejsce w Betlejem, i tym drugim, chwalebnym, u końca wieków, gdy Chrystus zwinie jak zwój pergaminowy historię tego świata, jest życiem „pod cieniem” Chrystusa. Cień nie jest nieobecnością. By mógł zaistnieć cień, musi być rzeczywistość, od której pada cień. Żyjemy „pod cieniem” Chrystusa, tzn. w jego pokornej obecności na tym świecie. Obecności, która nie niszczy ludzkiej wolności, bo ani nie jest hałaśliwa, ani przytłaczająca. Żeby ją odkryć, trzeba obok łaski Bożej zaprząc w jej poszukiwanie całe swoje serce i całego swego ducha. Nigdy w wymiarze ziemskim nie kończący się adwent oczekiwania Chrystusa, oczekiwania nie pustego, w nicości i donikąd, lecz pod Jego „cieniem”.

    A więc adwent trwa, który jest również czasem mojego oczekiwania. Czy zdaję sobie sprawę, że każda chwila życia dokonuje się pod nieustannym „cieniem” Jezusowej obecności? Stale jestem obdarowywany Jego darami. Ale może być i tak, że ja nawet nie zauważam mojego Darczyńcę, ponieważ – jak napisał Adam Mickiewicz: „Szukasz Boga, On często schodzi po kryjomu i puka do drzwi twoich, aleś rzadko w domu”.

    Św. Augustyn zaś, aby pokazać jak człowiek może pobłądzić, posłużył się takim porównaniem: w pięknej, ale niemądrej dziewczynie zakochał się książę i jako zadatek swojej miłości przysłał jej wspaniały pierścień zaręczynowy. A ona tak bardzo zachwycona tym pierścieniem zakochała się i to całkowicie w tym kawałku szlachetnego kruszcu. Miłość księcia była już jej niepotrzebna.

    Opowiadał jeden z księży jak poszedł odwiedzić pewną staruszkę. Gdy wszedł do jej skromnego mieszkania od razu zauważył uroczyście zastawiony stół. Biały obrus, kilka filiżanek, niektóre poszczerbione i bez ucha. Szklanki – trochę niedomyte, bo to i wzrok już nie ten. Na talerzu jakieś ciastka, owoce. Zapytał:

    – A cóż to za uroczystość?

    – A, to moje imieniny, proszę księdza. Przyjdą moje dzieci i wnuki. Właściwie to już powinni być.

    – To zaprosiła pani całą rodzinę?

    – Proszę księdza, dzieci się nie zaprasza. Przecież to moje imieniny.

    I ten ksiądz siedział z tą panią godzinę, dwie. Nikt nie przyjechał. Kiedy opowiadał tę historię – mówił, że do końca życia nie zapomni tej sceny, jak chowała do kredensu filiżanki ze stołu, szklanki i ciastka. Próbowała się uśmiechać. Mówiła, że pewnie zajęci, ale w oczach miała łzy.

    Pan Jezus stale obecny w tabernakulum, stale gotowy do rozmowy stoi przed drzwiami człowieczego serca i czeka. A każdej niedzieli wysyła swoje sługi i ma nadzieję, że człowiek zechce przyjąć Jego zaproszenie. Wszystko jest przygotowane. A tymczasem człowiek, jeżeli w ogóle nie zignoruje, to bardzo często o Mszy św. powie bez najmniejszej żenady: „Pójdę w sobotę wieczorem i będę miał już z głowy”. Dla ilu ludzi, którzy twierdzą, że oczywiście i jak najbardziej są katolikami, a jakże – chrześcijaństwo jest tylko zbiorem przepisów, które powinno się zachowywać. Jeżeli człowiek potrafi całym swoim zaangażowaniem opowiadać na przykład o sporcie, o polityce, o pieniądzach, a z kolei kiedy jest w kościele na Eucharystii – nudzi się – czy to nie jest znak, że nadszedł czas, aby iść ku rzece Jordan i posłuchać słów adwentowego proroka z dzisiejszej Ewangelii: „Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego; każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech staną się prostymi, a wyboiste drogami gładkimi. I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże”.

    Kiedy zrozumiem i zobaczę, że to chodzi o moje drogi, które wciąż są jeszcze we mnie tak bardzo powykręcane i wyboiste – to znaczy, że łaska nawrócenia jest już blisko. Bo najtrudniej dostrzec jest swój własny grzech.

    ks.Marian Łękawa

  • I Niedziela Adwentu – ROK C

    Kolejna szansa

    Z dzisiejszą niedzielą Liturgia Kościoła rozpoczyna kolejny Adwent. Pytam sam siebie: ile już ich było w moim życiu? Każdy z nich był dla mnie szansą, aby poszerzyć horyzont poza zwykłe ludzkie, codzienne oczekiwania. Czy we mnie to najważniejsze czekanie już jest rzeczywiście najważniejsze. 

    Tu w Szkocji jesienną porą jest chyba łatwiej myśleć o czasie, który był i już minął, bo ciężkie chmury na niebie, bo deszcz pchany wiatrem mocniej uderza w szyby, bo ciemność nocy skraca dzień o wiele bardziej niż w moich rodzinnych stronach. W takiej aurze chciałoby się uratować mijający czas, który jest czasem jedynym danym człowiekowi. W chrześcijaństwie ten czas ma wymiar dramatyczny. „Reinkarnacja, jak pisał ks. Janusz Pasierb, niesie ze sobą jakąś pociechę, że nieudane życie będzie można powtórzyć, jak repetuje się w szkole tę samą klasę. Znaczy to, że nic nie jest stracone, że życie nie musi być straszliwym stresem i wyścigiem z czasem, przerażającą loterią, gdzie wszystko można wygrać lub przegrać, na zawsze i nieodwołalnie.”

    Wyrazistość moich zmarnowanych lat widzę teraz wyraźniej niż w czasie, który minął. G.B. Shaw złożył swego czasu ciekawe i samokrytyczne wyznanie kiedy go zapytano jaką osobistością z historii chciałby być, gdyby mógł jeszcze raz zacząć swoje życie. Odpowiedział zdecydowanie: „Życzyłbym sobie być tym człowiekiem, którym George Bernard Shaw mógł się stać, a się nie stał”.

    Zaś Wisława Szymborska w swoim wierszu napisała po prostu:

    „Nic dwa razy się nie zdarza
    i nie zdarzy. Z tej przyczyny
    zrodziliśmy się bez wprawy
    i pomrzemy bez rutyny.”

    Z melancholią patrzę na migocący płomień świecy. W mojej pamięci przesuwają się wciąż bardzo żywe obrazy o ludziach i zdarzeniach, o sprawach i rzeczach, które były mi dane – raz tylko i nie więcej. W takim zamyśleniu czytam wiersz pt. „Pieśni”, który napisał Konstanty Ildefons Gałczyński:

    „Z dnia na dzień tkaninę tkamy
    wzorzystą dla pokolenia.
    Chciałbym i blask naszej lampy
    Ocalić od zapomnienia.”

    Zapatrzony w migocący płomień staję się świadkiem rozmowy. Zapałka mówi do świecy:

    – Otrzymałam polecenie, by cię zapalić.

    – Tylko nie to – daje odpowiedź świeca – Jeśli zacznę się palić, moje dni będą policzone i nikt w przyszłości nie będzie mógł podziwiać mojego piękna.

    – Zapalenie jest jedyną rzeczą, którą potrafię. Jeśli cię nie zapalę, nie spełnię mojego zadania i rozminę się z moim przeznaczeniem.

    – Dobrze rozumiem, ale co to ma wspólnego ze mną?

    – Ty jesteś świecą, której przeznaczeniem jest dawać światło. Czy chcesz przez całe życie być zimna i twarda, nie wypełniając swojego zadania?

    – Ale palenie się boli – stwierdza świec.

    – Tak, to jest prawda. Ale czyż dawanie światła nie jest tajemnicą naszego powołania. Masz świecić dla innych. To co sprawi ci ból i twoje siły spalane przez płomień – to wszystko zostanie przeobrażone w ciepłe światło. W ten sposób innym rozświetlisz ciemność i ogrzejesz ich zimną przestrzeń.

    Świeca dopiero po jakimś czasie decyduje się i mówi do zapałki:

    – Proszę więc, zapal mnie.

    Nadal przesuwam kartki z poezją Gałczyńskiego i znajduję jeszcze inną jego pieśń – „Pieśń Cherubińską, a w niej takie słowa:

    „Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże,
    a za to dzieła wyrosną i usną jak olbrzymy.
    Pójdziemy wtedy za miasto i z dala popatrzymy
    na dni nie zmarnowane i noce wolne od marzeń.
    Tylko trzeba się przemóc. Musimy. Jeszcze goręcej!”

    Jeżeli więc poezja ludzką ręką pisana może ożywić i wyrwać z marazmu – cóż dopiero Twoje Słowo, które wypowiedziałeś, Panie mój i Boże mój.

    Twoje Słowo już stało się ciałem i zamieszkało tu i teraz. Czekasz tylko, aby człowiek zechciał usłyszeć i przyjąć.

    Oto kolejny Adwent w moim życiu znowu trwa.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • XXIX Niedziela Zwykła, ROK C – Modlitwa a działanie


    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do swoich uczniów, że „zawsze powinni się modlić i nie ustawać”. Ale czy w ogóle jest możliwa taka modlitwa nieustanna, permanentna?

    Od razu przychodzi na myśl kryterium typu ilościowego: ile godzin przeciętny człowiek, obdarzony łaską wiary, przeznacza na modlitwę? I to jest bardzo łatwo obliczyć: Msza św. niedzielna – 50 minut, modlitwy poranne i wieczorne – po 5 minut; przez tydzień daje to 70 minut. Summa summarum w zaokrągleniu można przyjąć 120 minut, czyli 2 godziny tygodniowo. W skali rocznej, razem ze świętami, jest to już 150 godzin. Ale wziąwszy pod uwagę, że rok ma 8760 godzin, z tego przeciętnie licząc średnio – 7 godzin przypada na sen (rocznie – 2600 godzin) – więc czas przeznaczony na modlitwę wygląda całkiem mizernie.

    Albo można wziąć inne kryterium, również ilościowe, co do wysłuchanych próśb. W życiu Pana Jezusa takie kryterium zdecydowanie osiąga 100%. W życiu świętych, oceniając według wielkich cudotwórców, modlitwa skuteczna może sięgać nawet do 80%. Biorąc zaś pod uwagę ilość podziękowań, które trafiają do księży – aż wstyd się przyznać, bo również biorę w tym udział – takie kryterium wyraża się mniej więcej w skali 1% wysłuchanych modlitw, gdyby brać pod uwagę ilu ludzi powraca, aby podzielić się swoją radością, że modlitwa pomogła, o którą prosili. Jedynym usprawiedliwieniem, które może dać jakąś pociechę, jest mianowicie to, że w życiu bywa jak w Ewangelii, iż na 10 jeden tylko powrócił, aby podziękować Panu Jezusowi.

    Jest jeszcze jedno kryterium, ale ono jest już mało wymierne, ponieważ nie ma w nim żadnych proporcji ilościowych. Jest to kryterium Bożej chwały. Człowiek jednak w swojej naiwności może wysnuć taki wniosek: No jednak te 150 godzin chwały Pan Bóg każdego roku otrzymuje i to tylko od jednego wierzącego. A jak się doda jeszcze wszystkich wierzących plus księży, zakonników i zakonnice, którzy tylko to robią co jest przewidziane prawem kanonicznym i zakonnymi regułami – wynosi 600 godzin rocznie; więc ta Boża pula zyskuje jednak jakąś tam ilość chwały. Ale właśnie – jak to jest z tą Bożą chwałą? Czyżby można było ciągle ją dopełniać?

    Tu posłużę się przykładem, który użył ks. profesor Sedlak. Mianowicie opowiadał o takim zdarzeniu, które czasem przytrafia się kapłanom, szczególnie jesienią, że do ampułki wpadnie maleńka muszka owocowa o długości 1 milimetra. Duchowna osoba wyciąga ją końcem puryfikaterza, kładzie na boku i wspaniałomyślnie daruje jej życie. I gdyby ta maleńka muszka potrafiła mówić – uwielbiałaby człowieczeństwo tego kapłana, jego mądrość i szacunek dla cudzego życia. I miałaby rację maleńka muszka, bo jest przecież objętościowo o 2,5 miliona razy mniejsza, a ten, który jej darował życie o 100 miliardów razy inteligentniejszy niż ona i 200 miliardów głupszy niż ona, gdyby uważał, iż jej chwalenie mogłoby cokolwiek dodać i przydać się do czegoś.

    Wniosek jest oczywisty: Oto mniej więcej jawi się obraz Pana Boga. Moje oddawanie chwały Bogu też tyle dorzuca – co pochwała maleńkiej muszki pod adresem swojego wybawcy.

    Tu dopiero widać czym są te godziny w liczbie 150, które człowiek w swojej naiwności może uważać, że je wspaniałomyślnie Panu Bogu poświęca. A tymczasem rzeczywistość jest całkowicie inna. Te godziny to jest przede wszystkim mój osobisty zysk. To mnie najbardziej ta modlitwa jest potrzebna, żebym się wewnętrznie potrafił zmobilizować, żebym ja, człowiek słaby i grzeszny, dotknął i przeżył Bożą dobroć, Bożą miłość i nieskończone Jego miłosierdzie. Trwając na modlitwie odkrywam coraz wyraźniej ile potrzeba jeszcze mozołu trudzenia się, aby nie zmarnować dobrych ziaren w gąszczu przeróżnych chwastów, które zawsze zdąży nasiać ów nieprzyjazny – szczególnie w czasie kiedy nie czuwam.

    W przypowieści Jezusowej jest mowa o obronie wdowy przed przeciwnikiem. Tym jedynym faktycznym przeciwnikiem i to groźnym dla każdego człowieka jest zło czyli grzech. Dlatego tak potrzebna jest z mojej strony gorąca i ciągła prośba, aby mnie Bóg obronił przed tym. Podobną wytrwałość – tak jak u tej biednej wdowy można znaleźć w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym o północy – gdzie znowu jest wytrwała prośba, wręcz natarczywa i to zupełnie nie w porę. Jeżeli więc w stosunkach pomiędzy ludźmi można dopiąć swojej słusznej sprawy – to cóż dopiero kiedy człowiek kieruje swoją prośbę do samego Boga. Pan Jezus dodaje jeszcze, że nie tylko ci, którzy wołają do Boga dniem i nocą zostaną wzięci w obronę, ale „że prędko weźmie ich w obronę”. Pan Bóg nie wysłuchuje próśb w nieokreślonej przyszłości, tylko od razu daje to co jest dla proszącego najlepsze i najbardziej mu potrzebne.

    Dzisiejsze I Czytanie dopełnia całego obrazu, ukazując ścisły związek pomiędzy modlitwą a działaniem. Gdy Jozue walczy – Mojżesz w tym samym czasie modli się i cierpi przy tym. Kiedy jego ręce nie potrafią już trwać w uniesieniu, Aaron i Chur podpierają je. Tak właśnie wygląda modlitwa Kościoła: jedni walczą na zewnątrz, podczas gdy inni wewnątrz w klasztorach, czy „w swoich izdebkach” modlą się za walczących. I bywa często, że to czuwanie otoczone jest wielkim cierpieniem. Obecny czas jest bez wątpienia czasem szczególnej walki, skoro zastępca Chrystusa Pana i następca św. Piotra nie tylko walczy, ale równocześnie ogromnie w swoim nieustannym czuwaniu cierpi. I razem z nim wielu współczesnych Aaronów i Churów podtrzymuje jego wzniesione ręce. Bowiem bez modlitwy Kościół nie zdołałby przecierać dróg, na których odnajdywana jest łaska wiary.

    Pan Jezus stawia pytanie w dzisiejszej Ewangelii: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Gdybym uważał, że to pytanie skierowane jest nie do mnie – to byłby znak, iż nie ma we mnie wystarczającej cierpliwości i wytrwałości. Boży głos nie odnajduje we mnie jeszcze właściwego rezonansu.

    Żeby lepiej oddać tę sytuację zacytuję odpowiedź Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, któremu zadano pytanie w jaki sposób potrafi on odnajdywać w sobie tyle cierpliwości. I on odpowiedział w ten sposób:

    Czy miał pan już okazję obserwować rzeźbiarza przy pracy? Otóż taki rzeźbiarz pomimo, że uderza nawet ze sto razy w jedno i to samo miejsce – to jednak nie widać najmniejszej rysy. Ale przychodzi taki moment, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie i kamień od razu pęka. A przecież to wcale nie ostatnie uderzenie powoduje sukces artysty, lecz tamtych sto poprzednich prowadzi do niego.