Category: Rok B

  • XIV Niedziela Zwykła – ROK B

    Poznać i przyjąć Prawdę 

    Objazdowy cyrk rozbił swój namiot na obrzeżach wsi. I zdarzyło się, że jednego wieczoru, tuż przed rozpoczęciem przedstawienia na zapleczu cyrkowego taboru powstał pożar. Właściciel próbował zaradzić nieszczęściu. Więc pierwszego, którego spotkał ze swoich ludzi polecił mu, żeby czym prędzej biegł do wsi zorganizować pomoc w gaszeniu pożaru. 

    Tym spotkanym był klaun przebrany już za błazna, gotowy na występ. Ogień był niebezpieczny nie tylko dla cyrku, bowiem z powodu wiatru bardzo łatwo i szybko mógł się rozprzestrzenić poprzez suche pola i objąć swym płomieniem całą wieś. Klaun biegł więc co sił w kierunku zabudowań i krzyczał, że pali się. Napotkanych ludzi błagał, żeby czym prędzej przyszli na pomoc. Ale ludzie nie brali jego dramatycznego zachowania poważnie. Po prostu – myśleli, że to jest jedna z jego sztuczek, aby zachęcić na występ. I czym głośniej nawoływał, tym głośniejszy wzbudzał śmiech. A ogień stawał się coraz większy, tak, że doszedł do wsi i spalił tam wiele domów.

    Głównym powodem dlaczego ludzie nie usłuchali klauna było to, że brali go tylko za błazna, myśląc, że próbuje ich rozbawić i zachęcić, aby przyszli na cyrkowy występ. Ta przeszkoda okazała się tak duża, że oni nie byli w stanie zrozumieć sytuacji. A sytuacja była bardzo niebezpieczna i to również dla nich samych. Mimo, że słyszeli o niej – nie usłuchali. A przecież wystarczyło, choćby na moment, aby zdać sobie sprawę, że może posługują się stereotypem, kalką. Potrzebny był im tylko błysk światła, który oni uznali, za zbędny i niepotrzebny.

    Na takim stereotypie stworzył swoją sztukę Carl Zuckmayer pt. Kapitan z Köpenick. Mieszkańcy Berlina rozumowali tak jak widzieli: skoro ktoś występuje w mundurze kapitana, musi być kapitanem. A kapitana trzeba słuchać i wykonywać jego rozkazy. I fałszywy kapitan świetnie wykorzystał ich mentalność.

    Bo człowiek często posługuje się takimi gotowymi szufladkami oceniając innych według utartej, obiegowej matrycy.

    W dzisiejszym Bożym Słowie, jak mówi Ewangelia, Pan Jezus przychodzi do swojego rodzinnego miasta Nazaret. Mieszkańcy znali Go. Przecież wśród nich wzrastał. Wielu z nich widziało Go jak pomagał św. Józefowi w stolarskim zawodzie. I tak na Niego patrzyli. Mimo, że słyszeli o wielkiej popularności swojego Ziomka, o Jego cudownych czynach, to jednak kiedy stanął w ich synagodze i przeczytał święty tekst, a potem jednoznacznie stwierdził, że Pismo o Nim mówi – nie byli w stanie przyjąć. On, który od nich wyszedł: za kogo się uważa? „Wielu pytało ze zdziwieniem: Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? A takie cuda dzieją się przez Jego ręce. Czyż nie jest to cieśla, syn Maryi? ”… Wydawało im się, że znają Go dobrze. Za dobrze, żeby się nabrać, iż stoi przed nimi Oczekiwany Mesjasz. Uwierzyli swoim utartym schematom, że Mesjasz ma przyjść przez nikogo nieznany, że wyzwoli ich z niewoli wrogów. Dlatego nie rozpoznali czasu swego nawiedzenia, mimo, że na ich oczach naprawdę spełniały się przepowiadane proroctwa? Rozminęli się z Prawdą.

    Pan Jezus swoje odrzucenie tłumaczy powszechnym losem proroków, którzy nie znajdują uznania w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych, w swojej rodzinie. Hans Urs von Balthasar pisze, że „dopóki człowiek się opiera, nie może doznać uzdrowienia, zakłada ono bowiem całkowite zawierzenie. Boży wysłannik z taką właśnie sytuacją ma zawsze do czynienia”. Potwierdzeniem jest dzisiejsze I Czytanie, w którym Bóg wyraźnie powołuje proroka Ezechiela. Jego imię oznacza: „Bóg czyni mocnym”, bo dał mu trudne zadanie. Powołuje go jeszcze przed upadkiem Jerozolimy w 587 roku zanim narodził się Chrystus. I Bóg nie ukrywa trudności, przed którymi prorok będzie musiał stanąć. Tymi trudnościami będą: opór i zatwardziałość ludzi. To samo spotkało wcześniej i Izajasza i Jeremiasza i innych. Bo prorok nie może iść na żaden kompromis. On ma dokładnie przekazać słowa Pana. Nie jest sprawą proroka, czy ci, do których on mówi, posłuchają go, czy też nie.

    Dobrze jest postawić sobie pytanie: Dlaczego jest tak trudno człowiekowi poznać i przyjąć Prawdę, gdy Ona jest bardzo blisko? Czy częściej bywa rozpoznawana i przyjmowana przez tych, którzy przychodzą z daleka? Może to jest tak jak mówi przysłowie, że najciemniej jest pod latarnią. Tadeusz Żychiewicz napisał w ten sposób, że „tak bywa z prawdą zbyt bliską. To światło najwyraźniej świeci tym, którzy przychodzą z daleka, jak poganie. A kiedy się jest bardzo blisko i kiedy nazbyt się przywyka do darów Pana, trudno bywa pojąć te sprawy.”

    Św. Paweł w dzisiejszym II Czytaniu wyraźnie daje odpowiedź, że Boże dzieło nie ostoi się w człowieku, który widzi tylko swoją siłę i swoją wielkość. On, Paweł, nie mający najmniejszej wątpliwości, że jest słabym człowiekiem, zgodził się przyjąć Chrystusa do siebie całkowicie: „Najchętniej więc będę się chełpił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa”. I dlatego wiedział, że ilekroć niedomagał czy to poprzez swoją bezsilność, czy wtedy kiedy cierpiał – tylekroć zwyciężał w nim Jezusowy dar. „Moc bowiem w słabości się doskonali”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • XIII Niedziela Zwykła – ROK B

    Uwierzyć w moc wiary

    Boże Słowo z dzisiejszej niedzieli jest kontynuacją, dalszym ciągiem pytania o wiarę – moją i Twoją.

    Z tego wielkiego tłumu, który otacza Pana Jezusa, Ewangelia zwraca uwagę na dwie postacie: Jaira, przełożonego synagogi, proszącego o uzdrowienie swojej dwunastoletniej córeczki i cierpiącą kobietę od lat dwunastu na krwotok. Śledząc ich bardzo trudne przeżycia w dochodzeniu do Pana nie można nie zauważyć jak wielką mocą staje się w ich sercach wiara.

    Przypatrzmy się dziś Jairowi, który jest przełożonym synagogi. Na szczeblach hierarchii swojego środowiska ma znaczącą pozycję. W obliczu poważnej choroby swojej córeczki nie kalkuluje czy jemu wypada, co powiedzą inni. Po prostu przychodzi do Pana Jezusa i pada do Jego nóg i usilnie prosi: “Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła”. Jezusowa odpowiedź: “Nie bój się, wierz tylko!” daje mu nadzieję.

    Jair musi jednak przejść trudną drogę swojej wiary. Wierzył, że Jezus może uzdrowić jego najdroższe bardzo chore dziecko. Kiedy już idą, zapewne stara się przyśpieszyć pochód, aby zdążyć. Tymczasem ktoś z jego domowników przynosi mu druzgocącą wiadomość: “Twoja córka umarła, czemu trudzisz jeszcze Nauczyciela”. Nie zapisano w Ewangelii reakcji ojca. Można ją sobie tylko wyobrazić jak nagle opadła z niego wszelka nadzieja. Pan Jezus, który jest Panem życia i śmierci, poprzez to kolejne doświadczenie wzmacnia jego wiarę – “Nie bój się, tylko wierz”. Dlatego Jair idzie z Jezusem do swojego domu – to znaczy – prowadzi Jezusa w beznadziejną sytuację swojego życia. Przed jego domem następują kolejne wyzwania, które mają go zniechęcić do jakiejkolwiek nadziei od strony gapiów, którzy już weszli w rolę żałobników. Wręcz drwią z Chrystusa, który mówi, że “dziecko nie umarło, tylko śpi”. Moment dotknięcia dziecka i słowa: “Dziewczynko, mówię ci, wstań” i ona wstaje, jest nie tylko tym jednym cudem, ale także to Boże Słowo sprawia drugi cud – dotyka swoją mocą serca Jaira. Uwierzył w moc wiary.

    Ojciec św. Benedykt XVI powiedział: “Jak ważne jest, abyśmy uwierzyli w moc wiary, w możliwość nawiązania dzięki niej bezpośredniej więzi z Bogiem żywym. Tylko taka wiara obecna we wszystkich naszych postawach, myślach i działaniu, w codziennej pracy, w zmaganiu się ze sobą sprawia, że nasze życie przeniknięte jest mocą samego Boga”.

    Jak błogosławione okazały się te trudne wyzwania i bezradność Jaira, które zmusiły go do szukania pomocy u Boga. Czy poszedłby do Jezusa, gdyby nie beznadziejny stan zdrowia jego najdroższej córki? Nie wiemy. Ale wiemy ze swojego doświadczenia, przeżywając w różnym stopniu ból, bezradność, czasem lęk jak bliski wtedy staje się Bóg i jak wyraźnie można usłyszeć Jego głos, pośród wielu głosów, tak jak u Jaira: “Nie bój się, wierz tylko”.

    I nie raz już przekonywaliśmy się – w czasie, który wybierał Bóg, że otrzymaliśmy w nadmiarze, daleko więcej aniżeli prosiliśmy. Pan Jezus, Syn Boga żywego okazuje się rzeczywiście naszym Przyjacielem. To jest po prostu nie do wiary, że Jemu tak bardzo zależy na każdym ludzkim istnieniu – a więc na Tobie, na mnie…

    Tutaj przywołam inną rozmowę z Ewangelii zapisaną u św. Mateusza. Mianowice prośbę setnika: “Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie”. Posługujemy się jego słowami pełnymi wiary za każdym razem kiedy dane nam jest karmić się Ciałem Chrystusa: “Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Jaka jest we mnie wiara w moc Bożego Słowa? Czy widzę jak bardzo potrzebuję uzdrowienia mojej duszy?

    Przypominają się słowa św. Jana Pawła II z jego inauguracji 22 października 1978 roku na placu św. Piotra: “Nie lękajcie się! Otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!” Te słowa współbrzmią ze słowami z dzisiejszej Ewangelii, które usłyszał Jair: “Nie bój się, wierz tylko!”

    Kiedyż wreszcie to Jezusowe wołanie dotrze z mocą i do mojego serca. Tyle zdarzeń codziennego życia daje mi nieustanną szansę dojrzewania do tego momentu, na który sam Bóg czeka i to bardzo, aby mi powiedzieć: “Twoja wiara cię ocaliła”. Wiem i to bardzo dobrze – jak potrzebuję tego Bożego ocalenia – a z drugiej strony moje serce wciąż się jeszcze szamoce i lęka. Ale czego się lęka i dlaczego szamoce.

    Panie Jezu, proszę Cię, wzmocnij moje skołatanie serce, bo tylko Ty możesz zaradzić memu niedowiarstwu.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Narodzenia św. Jana Chrzciciela

    Boża rzeczywistość 

    W dzisiejszą niedzielę liturgia Kościoła obchodzi uroczystość narodzenia św. Jana Chrzciciela. W kalendarzu kościelnym jest to wyjątek, ponieważ wspomnienie każdego ze świętych obchodzimy w dniu ich narodzin dla nieba – to znaczy w dniu przejścia z tego świata do oglądania Boga twarzą w twarz. Dlaczego ten wyjątek? Dlaczego właśnie dziś, w Dzień Pański, Kościół zamiast celebrować kolejną XII niedzielę zwykłą daje nam do rozważania tę wyjątkową postać w dniu jego narodzin? Św. Jan Chrzciciel jest ostatnim prorokiem, który zamyka Stary Testament i otwiera Nowy Testament. Boża zapowiedź, obietnica dana człowiekowi już od zarania dziejów, po nieszczęsnym grzechu pierworodnym, właśnie wypełnia się w tym nawoływaniu św. Jana Chrzciciela, żeby prostować ludzkie drogi, bo oto przychodzi nasz Pan i Zbawca, wyczekiwany Mesjasz.

    Warto tutaj zwrócić uwagę na znaczenie samego imienia, które każdy człowiek otrzymuje na początku swojej drogi. Nadane imię pomaga lepiej zrozumieć Boże sprawy. Mama Jana – Elżbieta – po hebrajsku znaczy: Bóg przyrzekł. Zaś jego ojciec Zachariasz – znaczy: Bóg pamięta. A ich syn Jan: Bóg jest łaskawy. Już same imiona wskazują na Bożą rzeczywistość, którą należy właściwie odczytać. Rodzina Zachariasza i sąsiedzi byli przeciwni imieniu Jan, bowiem tradycja nakazywała wybrać imię jego ojca albo dziadka, aby podkreślić przynależność do rodu. Ale to dziecię, urodzone z dwojga ludzi posuniętych w latach, z niepłodnej Elżbiety i z niedowierzającego w poczęcie syna Zachariasza, kiedy dorośnie, nie będzie się troszczyć o wąski rodzinny krąg, ale przede wszystkim o sprawy wypełnienia Bożych obietnic.

    Bardzo ważne jest właściwe odczytanie znaczenia imienia, które daje sam Bóg. Pismo Święte wyraźnie na to wskazuje zarówno w Starym Testamencie jak i w Nowym. W sakramencie chrztu otrzymałem imię tak naprawdę od samego Chrystusa. Dlatego święci: Bazyli i Grzegorz napisali: “Chociaż inni noszą różne imiona czy to po ojcu, czy własne, od swoich zawodów lub czynów, my uważaliśmy za wielki zaszczyt i wielkie imię być i nazywać się chrześcijanami”. W sakramencie bierzmowania, będąc już świadomi naszej obecności w Bożym Kościele, wybieramy  nowe imię, które ma nam pomóc zrealizować nasze powołanie. Osoby, które składają śluby zakonne stają się osobami konsekrowanymi, to znaczy przeznaczonymi na wyłączną służbę Ewangelii – otrzymują nowe imię.

    Święty Jan Chrzciciel, poprzednik Pana Jezusa, według kalendarza – pół roku wcześniej urodzony i zarazem Jego krewny, jest jedynym prorokiem, któremu Bóg zlecił bezpośrednie przygotowanie ludzi uwikłanych w niewoli grzechu na przyjęcie Bożego Syna. Ci, którzy pytali Pana Jezusa kim jest Jan Chrzciciel – taką usłyszeli odpowiedź : “Zaprawdę powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciela.” Ojciec dominikanin Jacek Salij pisze, że “Kościół od wieków domyśla się, że Jan Chrzciciel już w łonie matki został uwolniony od grzechu pierworodnego, mianowicie w momencie, kiedy jego matka Elżbieta spotkała się z brzemienną Synem Bożym Maryją. Toteż Jan jest jedynym świętym, którego narodzeniu poświęcone jest święto liturgiczne – podobnie jak narodzeniu Pana Jezusa oraz narodzeniu Matki Najświętszej”.

    Warto również rozważyć, ile dobra zostało wyzwolone w ludzkich sercach z powodu narodzin Jana Chrzciciela. Jego ojciec Zachariasz doznał łaski nawrócenia. Bo czym był znak odebrania daru mowy, jakie nastąpiło podczas jego spotkania z aniołem w przybytku Pańskim? Było znakiem jego niedowiarstwa. Zaś ósmego dnia po narodzinach, w dzień obrzezania, kiedy pytano go – jak ma być nazwane dziecię – napisał na podanej mu tabliczce: ”Jan będzie mu na imię”. I natychmiast otworzyły się jego usta i znowu mógł mówić, i wielbić Boga. Nastąpiło jego pełne nawrócenie, uwierzył w Boże dzieła, które są cudem w naszych oczach. Ta radość stała się udziałem całej rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Dlatego pełni zdumienia pytali: “Kim będzie to dziecię?” Bo widziano w tym wydarzeniu “rękę Pańską”.

    Taka prawdziwa radość właściwie zawsze powinna towarzyszyć przy narodzinach dziecka. I choć takie maleństwo jeszcze niczego nie potrafi rozumieć – już może obdarzać. Tak jak św. Jan Chrzciciel, który zanim nawrócił tysiące ludzi swoim nawoływaniem do pokuty – to mając zaledwie osiem dni nawrócił do Boga swojego własnego ojca.

    Opowiadał jeden z księży jak chrzcił maleńkiego Jasia. Jego narodziny sprawiły, że nawrócił do Pana Jezusa siedmioro ludzi. Najpierw jego rodzice wpadli w zachwyt. Z tego zachwytu postanowili zawrzeć sakrament małżeństwa i rozpoczęli życie z Jezusem: niedzielna Msza św., spowiedź św., modlitwa… Również rodzice chrzestni, którzy dotychczas żyli bez ślubu i zupełnie nie uczestniczyli w życiu Kościoła, zrobili to samo. Tak więc następnych czworo się nawróciło. Dołączyła do nich jeszcze siostra matki chrzestnej, kiedy zobaczyła co się dzieje i też się nawróciła.

    W to dzisiejsze święto narodzin św. Jana Chrzciciela uciszmy nasze serce, żeby stało się pustynią, bo wtedy usłyszymy jego głos, który nawołuje do nawrócenia. A ze skruszonym sercem łatwiej jest odczytać nasze imię, które nadał nam Bóg zanim jeszcze zaistnieliśmy w łonach naszych mam.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • XII Niedziela Zwykła – ROK B

    Opus Dei - Uciszenie burzy na jeziorze
    Uciszenie burzy na jeziorze/Opus Dei.pl/Eugène Delacroix (1798-1863)

    ***

    Dzieło zbawienia wciąż trwa

    Pan Jezus, aby przybliżyć Boży świat człowiekowi i być lepiej zrozumianym, w swoim nauczaniu posługiwał się przypowieściami. Dzisiejsze wydarzenie opisane w Ewangelii też jest swoistego rodzaju przypowieścią. Jest znakiem, który mam odczytać. Właściwe znaczenie Chrystusowych cudów sięga daleko dalej i głębiej – bowiem są to spotkania samego Boga z człowiekiem.

    Dzisiejsze uciszenie burzy na jeziorze, czy cudowne rozmnożenie chleba i wszelkie uzdrowienia i wskrzeszenia uczynił Jezus i co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Ale niewłaściwą obrałbym drogę, dociekając tylko historyczności zdarzeń, że oto stało się coś nadzwyczajnego – wbrew prawom natury. Najważniejsze i najistotniejsze jest zobaczyć i zrozumieć co oznacza ten Boży znak, którym Bóg zwraca się do człowieka. A tu potrzebna jest już wiara.

    Nieraz w rozmowie słyszę takie zdanie: „Czy można być świadkiem cudu dziś? Bóg sprawiał je kiedyś, bywały w życiu świętych, ale w moim życiu nic takiego się nie wydarzyło. Chciałbym raz jeden jedyny zobaczyć autentyczny cud i dosyć.”

    Takie pytania mimo woli nasuwają się. I można na nie odpowiedzieć też pytaniem, które sformułował ks. prof. Sedlak: „Czym jest książka dla analfabety? Pół kilogramem masy papierowej. To jest oczywiste. Dla analfabety najmądrzejsza książka jest po prostu pół kilogramem papieru.” Jeżeli Boży zmysł zagubiłem w sobie i w Bożych sprawach jestem całkowitym analfabetą, to nawet gdybym znalazł się w sytuacji, która jest cudem – dla mnie będzie to na taśmie zdarzeń – tylko jedno więcej rzucone przez kogoś lub coś, albo po prostu zaistniało zupełnie przypadkowo. Będę tę sytuację rozumiał tak, jak mądrą książkę rozumie analfabeta – od strony masy, którą przedstawia. W ogólnej masie zdarzeń zobaczę kolejne, jedno więcej i nic poza tym.

    Cud nie jest w fakcie, ale jest w tym fakcie ukryty. Żeby go odczytać trzeba znać parametry. Dlatego brak cudu jest we mnie. Ta nieumiejętność właściwego odczytania powoduje, że przechodzę obok Bożego wydarzenia bez żadnej refleksji, zastanowienia. Iluż ludzi w swoim życiu ocierało się i ociera o cuda i iluż przechodzi obok interpretując po swojemu, zupełnie nawet nie uświadamiając sobie, że tak blisko byli Boga.

    Dzisiejsze słowa Jezusa: „Jakżeż wam brak wiary” – odnoszą się do mnie, który dzielę los z ludźmi zalęknionymi. Strach wydaje się być wciąż wszechobecny i to coraz bardziej. W swojej naiwności wielu z nas myślało, że epoka komunizmu definitywnie zakończyła swój żywot i przeszła do lamusa historii. Teraz dopiero przecieramy oczy, pytając samych siebie: kto z nas widział tego trupa? A on, jak „wąż starodawny”, świetnie znalazł sie w nowej rzeczywistości, umiejętnie i skutecznie posługując się swoim skutecznym narzędziem zastraszania. Dlatego tyle tych nowych lęków, które jak groźne burze, zabierają z sobą nie tylko poszczególnych chrześcijan, czy całe rodziny, ale nawet całe narody. Chrześcijanin, jeżeli ulega tej psychozie, widać nie bardzo wierzy Bogu, Jego wszechmocy. Dzisiejsze I Czytanie przypomina: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone?…” Pan Bóg wyznaczył „zaporę dla nadętych fal. Aż dotąd, nie dalej”. Ten sam Pan Bóg, z niezrozumiałą dla człowieka, ogromną troską nieustannie ogarnia ten nasz świat poprzez swojego Syna – tak jak na obrazie Salvadore Dali.

    Dzieło zbawienia dokonane przez Bożego Syna na Golgocie wciąż trwa. Dlatego nie może dziwić, że dzieje Kościoła nieustannie toczą bój z mocami zła. Tak było od początku. Prześladowanie pierwszych chrześcijan spowodowało, że Ewangelia bardzo szybko rozprzestrzeniła się daleko poza Jerozolimę. Ogarnęła całą Samarię. Kiedy w Damaszku „siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich” niejaki Szaweł z Tarsu – Pan swoim słowem nie tylko uciszył go, jak wzburzone fale w dzisiejszej Ewangelii, ale wybrał go sobie za narzędzie. „On zaniesie imię moje do pogan i królów i do synów Izraela. I pokażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia”.

    Dlaczego głoszenie Ewangelii czyli Dobrej Nowiny napotyka na ciągły sprzeciw, ogromny opór? Jest to intrygujące, że właśnie chrześcijaństwo ma taki żywot szczególnie trudny. Ileż to razy na przestrzeni wieków wydawało się, że wzburzone morskie fale całkowicie roztrzaskają kruchą łódkę Kościoła. Ojciec Jacek Salij, dominikanin, daje taką odpowiedź: „Bo nie od ludzi ta religia pochodzi, tylko od Boga, toteż przekracza wszelkie miary ziemskie. „Moc bowiem w słabości się doskonali”. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi.”

    Dzisiejsze Boże Słowo zapewnia mnie, że chciażby szalały najbardziej gwałtowne burze, nie utonę, jeżeli płynę w łodzi, w której jest Pan Jezus. Niestety, są i takie łodzie, które pływają po morzach świata, a w których nie znalazło się miejsca, nawet na wezgłowiu, dla Chrystusa. Ale póki pływają jest wciąż szansa, aby skruszonym sercem uprosić Jezusa. A On nie odmówi i zaproszenie przyjmie.

    Czy jestem gotów pomóc w ratowaniu topiących się łodzi?

    ks. Marian Łękawa SAC

  • XI Niedziela Zwykła

    Pełna dojrzałość w chwili żniwa

    Po przeżyciach wielkich Tajemnic, które znowu były mi dane i tym samym po raz kolejny były szansą przekonania się – mam nadzieję, że mocniej i bardziej świadomie niż w latach minionych – jak bardzo Panu Bogu zależy na mnie, liturgia Kościoła wchodzi w okres niedziel zwykłych

    Słowo Boże dziś usłyszane tłumaczy na czym polega zwykłość tego czasu. Jezusowe przypowieści tylko na pozór wydają się być proste i w niczym nieskomplikowane. Jeżeli tak sądzę, to trzeba mi uświadomi sobie, że w rzeczywistości niczego nie zrozumiałem.

    Chrystus nie mówi o tym, co jest jasne, zrozumiałe samo przez się. Jeżeli w swoim nauczaniu posługuje się przypowieściami, widocznie chce mnie uwrażliwić, abym w zwykłych ludzkich sekwencjach zdarzeń widział Boży zamysł, który wciąż i stale dokonuje swoich dzieł. Zaś sposób ich realizacji jest dla mnie nieoczekiwany, zupełnie zaskakujący.

    Boże drogi nie są ludzkimi drogami. To dlatego ogarnia mnie niepokój, kiedy nie potrafię widzieć dobra ani w sobie, a już na pewno u innych. Tymczasem Boża moc sprawia, że posiane ziarno rośnie, rozkwita i daje owoc i to tam,, gdzie według ludzkiej logiki nie ma żadnych szans. A jednak niepostrzeżenie ono wzrasta. W jaki sposób się to dzieje?

    Od ks. Stanisława Michałowskiego dowiedziałem się o przebywającym w szpitalu profesorze filozofii. Stan jego zdrowia pogarszał się z każdym dniem. Miał już liczne przerzuty złośliwego raka. Dosłownie na kilka dni przed śmiercią poprosił o wizytę szpitalnego kapłana, którego dotychczas całkowicie ignorował. Kiedy duchowny przyszedł, usłyszał takie oto wyznanie: „Myślałem, że obejdę się bez księdza, bo przed laty zgubiłem moją wiarę i wcale nie próbowałem jej odnaleźć. Do dzisiaj moja choroba była tragedią, ale teraz już nią nie jest. Przez całe moje życie szukałem prawdy, szukałem jej w filozofii, ale wykluczyłem z niej Boga. Krzyż Chrystusa uważałem jak niegdyś Grecy, za głupstwo i absurd. Na tej Sali szpitalnej najbardziej przeszkadzał mi krzyż. Tej nocy przeklinałem księżyc, bo jakby zatrzymał się w jednym miejscu i mnie na złość oświecał krzyż. Ten krzyż nie dawał mi spokoju. Nie mogąc z bólu spać, mimo woli patrzyłem na ukrzyżowanego Chrystusa, który – zdawało mi się – że się porusza, a w sercu słyszałem głos: Jak ty teraz, tak Ja kiedyś – i to za ciebie – cierpiałem. Szukałeś przez całe życie prawdy, ale jej nie znalazłeś, bo jej szukałeś tam, gdzie jej nie ma. Prawda jest na krzyżu – Ja nią jestem.

    Przez moment nie czułem bólu, choć moje czoło zalane było potem. Nie mogę oderwać oczu od krzyża. Niech mi ksiądz poda ten krzyż ze ściany. Bardzo chcę go ucałować i przez chwilę chociażby potrzymać. Pragnę wyspowiadać się z całego mojego grzesznego życia i o ile po spowiedzi będę żył, pragnę przyjąć Pana Jezusa w Komunii świętej.”

    Jak można wytłumaczyć los posianego ziarna na glebie takiego serca?

    Ziarno, które rolnik wsiewa w ziemię, ma ogromną w sobie moc. Ale to nie rolnik sprawia, że ono kiełkuje. On ma, owszem swoje zadanie, aby uprawić pole, aby wysiać ziarno, ale to Bóg czyni rzecz najważniejszą i czyni ją w czasie niezależnym od człowieka. Tak mówi Pan Jezus w dzisiejszej przypowieści: „Czy śpi czy czuwa, we dnie i w nocy nasienie kiełkuje, a on nie wie jak.”

    Królestwo Boże rozwija się nie według ludzkiej woli i nie można ująć go w żadne ramy, bo to nie jest produkt techniki. Jego wzrost, choć wydaje się być powolny, stale trwa, aż wreszcie dojdzie do pełnej dojrzałości w chwili żniwa.

    Proszę więc, Panie Jezu, abyś dał mi łaskę wielkiej cierpliwości i niewzruszoną ufność, że to maleńkie ziarenko gorczycy posiane w ludzkim sercu wyrośnie, a wzrost jego będzie tak wielki i tak wspaniały, że „wszystkie drzewa polne, to znaczy wszystkie narody – jak mówi prorok w dzisiejszym pierwszym Czytaniu – poznają Twoją moc i Twoją wielkość”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa

    Msza święta trwa dalej 

    Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa Kościół przeżywa każdego roku w swojej Liturgii podczas Wielkiego Tygodnia. Mówimy – Wielki Czwartek. Jest to dzień ustanowienia dwóch sakramentów: Eucharystii i kapłaństwa. Ale wtedy w przeddzień Męki i Śmierci Pana Jezusa trudno jest o nastrój radosny i uroczysty. Dlatego po okresie Pięćdziesiątnicy Kościół adoruje i czci publicznie Hostię konsekrowaną – prawdziwe Ciało i Krew Pańską. 

    Wtedy rozlega się poprzez wioski i miasta potężny śpiew Twoja cześć, chwała, nasz wieczny Panie! Wszędzie jest tłum. Wszędzie jest zieleń. Są kwiaty, bo Pan idzie z nieba, pod przymiotami ukryty chleba. Zagrody nasze widzieć przychodzi i jak się dzieciom Jego powodzi. Każdy wychowany na polskiej ziemi nie może nie mieć swoich ciepłych wspomnień związanych z procesją Bożego Ciała. Kto wie czy i tu nostalgia u polskich komunistów nie zrobiła swoje, bo święto Bożego Ciała jakoś się ostało w tym szalejącym i destrukcyjnym zawirowaniu, które likwidowało wszystko, co z religią było związane?

    O tym święcie ks. Janusz Pasierb napisał w swojej książce pt. Czas otwarty, że „to jest bardzo piękne święto, złote i zielone. Zrodziła je zarówno teologia, jak i poezja. Największy myśliciel średniowiecza układał o nim wiersze i hymny. U nas nabrało barokowego kształtu i takie chyba pozostało, ale to nie jest źle: daj Boże innym, bardziej zarozumiałym epokom tyle ludzkiego ciepła i pogodnej mądrości…”

    Pierwsza w naszej Ojczyźnie, udokumentowana procesja Bożego Ciała, odbyła się w Krakowie w roku 1420. Zaś monstrancja, która była wynalazkiem północnych miast hanzeatyckich pojawiła się po raz pierwszy w Gdańsku. W tej uroczystości chodziło przede wszystkim o to, aby przybliżyć Tajemnicę Eucharystii naszej codzienności. Później, kiedy w Europie zbierała swoje żniwo nieszczęsna Reformacja, odrzucając we wszystkich swoich odmianach protestantyzmu rzeczywistą obecność Chrystusa pod postacią konsekrowanego chleba, było potrzebne, aby uroczystością Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej i związaną z nią procesją Eucharystyczną zamanifestować tę prawdę.

    Odrzucanie prawdziwej obecności Chrystusa bardzo było widoczne w Szkocji podczas ostatniej wojny gdzie dominują wyznawcy prezbiteriańscy wywodzący się od Johna Knoxa. Duchowieństwo szkockie obawiając się negatywnych reakcji prezbiterian nie chciało się zgodzić, aby Polacy urządzali procesję Bożego Ciała. Bowiem publiczne katolickie manifestacje religijne w Szkocji były zakazane. Po dziś dzień krańcowa odmiana szkockich kalwinów Mszę św. nazywa bluźnierstwem.

    Katolików w Szkocji jest bardzo mało, a nasi rodacy porozrzucani na rozległych połaciach żyją już coraz częściej pojedynczo i tęsknią za procesjami Bożego Ciała. Bo trudno być świadkiem Chrystusa w pojedynkę. Człowiek odczuwa wtedy lęk i boi się otoczenia. Siłą Kościoła jest niewątpliwie moc Ducha Świętego, ale jest nią też poczucie jedności, którą sprawia Bóg. Dlatego na Ostatniej Wieczerzy Pan Jezus zgromadził uczniów i nakazał im jednoczyć się na łamaniu Chleba aż do ostatniego wieczoru świata.

    Ci, którzy są świadomi na czym polega życie prawdziwe znają taktykę szatana. On, aby pokonać człowieka wyprowadza go najpierw na bezdroża duchowej samotności. Ksiądz Pawlukiewicz pisze, że „można żyć w tłumie, ale swoją wiarę przeżywać samotnie. Sam ze swoimi poglądami w pracy, sam ze swoją postawą w środowisku . A wtedy zaczyna się człowiekowi wydawać, że już tylko on jeden pozostał takim dziwakiem przejmującym się Bogiem i Jego przykazaniami. To dlatego tak wielu ludziom zależy, by nasza wiara była jedynie naszą prywatną sprawą i ograniczała się tylko do intymnego wymiaru serca. A jak wiele może uczynić choćby najmniejsza wspólnota”.

    Na przyjęciu gospodarz, tak jak zwykle bywa przy takich okazjach, namawiał wszystkich do picia alkoholu. Pewna pani, która złożyła przyrzeczenie abstynencji, miała już swoje doświadczenie w odmawianiu. Wszyscy dziwili się, że tylko ona i jeszcze jeden pan wytrwali do końca w swoim postanowieniu. Po przyjęciu przy pożegnaniu niepijący mężczyzna podszedł do tej pani i powiedział jej tak:

    – Chcę pani bardzo podziękować.

    – Pan mi dziękuje? Ale za co?

    – Widzi pani, ja jestem nałogowym alkoholikiem. Dla mnie nawet jeden kieliszek może być początkiem końca. Znam siebie i wiem, że tak wewnętrznie, duchowo nie jestem mocny. Gdyby nie pani, pewnie dziś bym się skusił i wypił. Pani mi bardzo pomogła. Nie byłem sam i zwyciężyłem.

    Jak trudno być wiernym, być mocnym w pojedynkę będąc zupełnie osamotnionym w środowisku, które zupełnie nie bierze w rachubę Pana Boga. Dlatego Kościół wypełniając polecenie Pana gromadzi ludzi wokół Eucharystii. I to dzięki Eucharystii zgromadzeni stają się wspólnotą, parafią.

    Ksiądz Aleksander Federowicz, proboszcz z Lasek, w rozmowie z księżmi na temat parafii tak powiedział: „Parafia, czy Kościół w swojej istocie – to jest Słowo Boże, Eucharystia i wypływająca z tych źródeł miłość wzajemna”. Jego ulubionym powiedzeniem były słowa: „Msza święta się kończy, msza święta się zaczyna”. Bo rzeczywiście po liturgii Mszy świętej zaczyna się msza życia. I ona trwa dalej. Ksiądz Piotr Pawlukiewicz tak obrazuje ten ciąg dalszy mszy świętej: „Gdy ktoś w szpitalu przyjmie Komunię świętą, to jego łóżko staje się jak eucharystyczny ołtarz, na którym cierpienie chorego jednoczy się z ofiarą Chrystusa. Msza święta trwa dalej. Słowa prefacji W górę serca! rozbrzmiewają tam, gdzie wobec człowieka załamanego, pogrążonego w smutku ktoś wypowiada słowa: Nie martw się, ja ci pomogę. Msza święta trwa dalej, gdy ludzie mówiąc: Przepraszam, nie gniewaj się, podają sobie ręce i przekazują znak pokoju. Msza święta trwa dalej, gdy udzielamy sobie jednoczącej komunii dobroci i uśmiechu. Eucharystia bez tych codziennych owoców byłaby niepełna. Ona przecież rodzi Kościół, a Kościół jest tam, gdzie ludzie wierzący w Chrystusa żyją na co dzień miłością. Msza święta jest jak uderzenie serca, które rozprowadza tę nadprzyrodzoną krew Bożej miłości po całym organizmie Kościoła.”

    Boże Ciało uroczyście niesione w procesji drogą, którą człowiek idzie co dnia do pracy. Jak łatwo wtedy klękam i śpiewam eucharystyczne pieśni – bo jest tłum, bo jest nas aż tylu.

    Panie Jezu, proszę, abyś dał mi odwagę uklęknąć przed moim bliźnim, którego postawiłeś na mojej drodze. Wierzę, że to Ty w nim jesteś ukryty, jak w tej białej Hostii. Ale czemu wciąż tak trudno mi Cię rozpoznać?

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Najświętszej Trójcy – ROK B

    Odczuwać smak nieba

    W książce Anny Świderkównej pt. „Bóg Trójjedyny w życiu człowieka” opisane jest takie wydarzenie: „Pewnego razu pewien wielce dostojny profesor miał wykład o Trójcy Świętej. Z wielkim znawstwem i upodobaniem żonglował ukutymi przez teologię w ciągu wieków trudnymi łacińskimi terminami. Po skończonym wykładzie jeden ze słuchaczy zwrócił się do niego z pełnym szacunku zapytaniem:

    Przewielebny ojcze, to wszystko jest niezmiernie piękne, lecz chciałbym wiedzieć, w jaki sposób może mi się przydać w pracy duszpasterskiej lub dopomóc w modlitwie?

    Na co profesor odpowiedział zdecydowanie:
    Ależ mój drogi, to nie ma z tym w ogóle nic wspólnego!”

    A tymczasem Boża rzeczywistość Ojca, Syna i Ducha Świętego jakże mocno i jakże niesamowicie ogarnia człowieka. Mówimy – Boża Miłość. Już w Starym Testamencie, o czym głosi dzisiejsze I Czytanie, Izrael nie mógł się nadziwić miłości, jaką obdarzył go Bóg. Naród ten miał świadomość, że na całym świecie, we wszystkich religiach nie znajdzie się żadnego porównania: „zapytaj dawnych czasów, które były przed tobą od dnia, gdy Bóg stworzył na ziemi człowieka, czy zaszedł taki wypadek od jednego krańca niebios do drugiego jak ten lub czy słyszano o czymś podobnym?”

    Jedna z najbardziej znanych ikon Andrieja Rublowa Trójca Święta przedstawia Boga jako trzech aniołów siedzących przy jednym stole. Na tym obrazie, który jest pełen symboliki, widać jak każdy anioł siedzi przy jednym boku stołu. Czwarta krawędź pozostaje pusta. To miejsce pozostawione jest dla człowieka, na którego Bóg w Trójcy Świętej Jedyny oczekuje przy stole, Panuje tam pokój, harmonia i jedność. Boże Objawienie mówi, że każdy człowiek został zrodzony z odwiecznej miłości Ojca i Syna w Duchu Świętym. I choć bardzo często w codziennym życiu prawdziwa miłość zdaje się nie być obecna, bo nie widać jej, albo widać jej przeciwieństwo – to jednak w głębi każdej ludzkiej istoty ona jest. Św. Augustyn napisał po prostu: „ niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”.

    Zaś Roman Brandstaetter w swoich Pieśniach równie wspaniale wyraził tę prawdę:

    „Wierzymy,
    Że powstaliśmy z miłości
    I w miłość się obrócimy”.

    I choć życie każdego człowieka może się pokomplikować i bywa tak aż nazbyt często – to jednak nawet w największym zaplątaniu, zagubieniu się wciąż pozostaje obecna w ludzkim sercu tęsknota za miłością prawdziwą. Ileż to ludzi, opowiadając o swoim zabieganym życiu, o swoim grzesznym życiu, mówiło: „Ach, proszę księdza! Tak bym to wszystko rzucił, gdzieś wyjechał, uciekł stąd”.

    Bo człowiek tęskniąc za miłością prawdziwą równocześnie robi pomyłki i miłością nazywa to co jest jedynie i tylko pożądliwością.

    Ks. Piotr Pawlukiewicz pisze, że „za miłosną akceptacją tęsknią ci, którzy robią kariery i dorabiają się majątków, aby u innych wzbudzić podziw i zachwyt. I aby mieć przyjaciół – nie tyle swoich, co swoich pieniędzy. Tęsknią za bezpieczeństwem miłości ci, którzy rozpaczliwie budują wysokie mury w obawie przed złoczyńcą, którzy próbują oszukać kalendarz, by uciec przed nieuchronnym przemijaniem. Wszyscy oni tęsknią za domem Trzech – Ojca, Syna i Ducha. Tęsknią, ale zwiedzeni przez Złego pogrążają się w jeszcze większej samotności, poczuciu zagrożenia i wewnętrznym rozdarciu”.

    A człowiek zadaje sobie pytanie: skoro stworzyła mnie Miłość – to dlaczego na tej ziemi odczuwam taki brak miłości? Raczej doświadczam wciąż niekończących się sporów, kłótni, nawet wojen. Sam często w nich uczestniczę. Księga Apokalipsy nie pozostawia złudzeń, że jest ktoś, kto robi wszystko, aby tylko nie dopuścić do spełnienia ludzkich tęsknot, ludzkich pragnień. To jest szatan: „On dzień i noc oskarża nas przed Bogiem naszym”. On oskarża nas nie tylko przed Bogiem, ale i przed innymi ludźmi, nawet – a może szczególnie – przed tymi z którymi razem tworzymy rodzinny krąg: „Zobacz, jaki on niedobry! Zobacz, jaki on fałszywy! Zobacz, jak cię wykorzystuje!” I człowiek idzie za tym podszeptem, wierzy tym oskarżeniom i wszczyna kłótnie, awantury. A potem nieszczęśliwy znowu tęskni, pragnie pokoju, harmonii, bliskości.

    Każdego dnia, w każdej sytuacji dane mi jest wybierać pomiędzy pragnieniem bycia „w komunii” z drugimi. Wtedy dary otrzymane od Boga, jakimi są przebaczenie, dzielenie się, żyją we mnie. Odczuwam wtedy smak nieba. Ale kiedy jestem nieznośny, niezadowolony, pełen urazy i mściwości – doświadczam na czym polega piekło. To nie Pan Bóg potępia. Człowiek sam siebie potępia. Zundel porównuje takich ludzi do domów zalanych słońcem, które zamykają okiennice na światło, by pozostać w ciemnościach. Nawet w piekle światło świeci w ciemnościach. Ale ciemności nie chcą go przyjąć.

    Posłużę się obrazem pewnego teologa, który mając trudności ze zrozumieniem na czym polega prawdziwa miłość przeżył następujące doświadczenie. Najpierw zobaczył piekło. Pełno było tam ludzi siedzących przy długim, solidnym stole zastawionym wszystkimi rodzajami egzotycznych potraw i przysmaków. Problem w tym, że mogli jeść to wszystko używając jedynie widelców i noży długich na półtora metra. Wyli ze złości i żalu: wszystko przed nimi ze wspaniałymi zapachami, a oni nie potrafili nic wziąć ze stołu. Byli bezradni.

    Następnie przed teologiem odsłania się niebo. W zasadzie to co zobaczył było prawie takie samo co widział wcześniej. Jedzenie było dokładnie takie samo. Noże i widelce były dokładnie tej samej długości, ale wszyscy byli bardzo uradowani, po prostu – szczęśliwi. Ci, co siedzieli po drugiej stronie stołu karmili swoich sąsiadów z naprzeciwka i vice versa. Ten pomysł przyszedł im sam z siebie, ponieważ na ziemi przyzwyczaili się służyć jedni drugim.

    Nieraz, dosłownie przez ścianę, mieszkają rodziny, które choć mają taki sam standard życia, identyczne wykształcenie – a ich domy jak bardzo są różne. U jednych człowiek czuje się, jakby był już w przedsionku nieba. A tuż obok, w drugim mieszkaniu, niestety, strasznie ponura atmosfera.

    Wspomniany już dziś ks. Pawlukiewicz daje taką radę: „Kto zaczyna dzień od pytania: Co robić, żebym dzisiaj był szczęśliwy – ten będzie zasypiać w smutku. Ten, kto zajmie się szczęściem drugiego, może być pewny, że szybko odnajdzie własne”.

    Tak więc trwają: wiara, nadzieja i miłość. Te trzy – z nich zaś największa jest miłość.

    Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Zesłania Ducha Świętego – ROK B

    Most łączący nas z innymi 

    Pewien dziennikarz po odwiedzeniu więzienia w Tellers opisał swoje wrażenia. Najpierw zobaczył twarze więźniów, które były zupełnie bez wyrazu. Oprowadzający go strażnik z ogromnym pękiem kluczy objaśniał, że wśród tych, którzy teraz spacerują po podwórzu jest wielu zdolnych ludzi: – Na przykład ten mały tam po lewej stronie maluje bardzo udane obrazy.

    Później w swoim służbowym pokoju pokazał dziennikarzowi namalowany przez niego obraz : dwunastu mężczyzn patrzy w zadumie ku górze, ze zmierzwionymi włosami. Ich twarze zanurzone są w świetle, które promieniuje. Oczy mają szeroko otwarte i przesadnie duże – a wszystko to wyrażone jest w odważnych kolorach. Na koniec swojego komentarza strażnik, trochę ironicznie, powiedział, że według więźnia, który go namalował – to są „Zielone Świątki”. Malował ten obraz do naszej więziennej kaplicy, ale niestety, tam nie może wisieć, ponieważ namalował na nim tylko współwięźniów i to tych najgorszych, prawdziwych przestępców!

    Kiedy dziennikarz spotkał się z twórcą tego obrazu rozpoczął rozmowę od pytania:

    – Pana dzieło jest naprawdę dobre, ale dlaczego namalował pan tylko współwięźniów? Mężczyźni podczas tych pierwszych Zielonych Świątek byli wszyscy nawróceni!

    To dotknęło artystę. Więc nieco zdenerwowany odpowiedział:

    – W Zielone Świątki wszystko stało się zupełnie inne. Pobożni nie potrzebują już tego rozumieć. Ale tym, którzy wątpią w siebie, trzeba pokazać, że możliwy jest nowy początek, że dzięki tej mocy grzesznicy mogą się całkowicie przeobrazić!

    Ale dziennikarz nie wydawał się być przekonanym, bo pytał dalej:

    – Ale dlaczego wybrał pan właśnie tych najgorszych przestępców?

    – Bo Zielone Świątki to cud. Małych grzeszników może zmienić ich własna żona. Ona ma wpływ nawet na zmiany w więzieniu. Ale tych naprawdę dużych grzeszników może zmienić wyłącznie Bóg.

    Było widać jak on walczył z samym sobą. Potem wskazał na jedną postać umieszczoną na obrazie. Dziennikarz od razu rozpoznał, że to jest artysta, który sam siebie namalował. Wtedy usłyszał raz jeszcze słowa więźnia, tyle że wypowiedziane z większym naciskiem:

    – Tych naprawdę dużych grzeszników – tych zmieni tylko Bóg.

    Poprzez ten przykład w uroczystość Zesłania Ducha Świętego bardzo pragnę wybłagać, aby ogień Bożego Ducha rozgrzał serca twarde i harde. Zabłąkanych zaś – aby ogarnął „Światła Twego strumień”. Tu przypomina mi się piękny tekst, który swego czasu znalazłem w książce pt. Nowe istnienie: „Z pewnością nie doznamy łaski tak długo, jak długo będziemy przekonani tkwiąc po uszy w naszym samozadowoleniu, że nie jest nam potrzebna. Łaska nawiedza nas, gdy przeżywamy wielki ból i niepokój. Przychodzi do nas, gdy wędrujemy ciemną doliną bezsensownego i pustego życia. Gdy odczuwamy naszą izolację głębiej niż zwykle, ponieważ złamaliśmy czyjeś życie, albo zmarnowaliśmy własne. Gdy nasz wstręt do własnego życia, nasza obojętność, słabość, nasz brak kierunku i opanowania staje się dla nas nie do wytrzymania, poraża nas. Gdy rok po roku oczekiwana przez nas poprawa w życiu nie następuje. Gdy stare nawyki tkwią w nas przez dziesiątki lat. Gdy rozpacz niweczy każdą radość i każdy przejaw odwagi. Czasami właśnie w takim momencie promień światła wdziera się w nasze ciemności…Jeśli coś takiego nam się zdarzy – tzn. że doznaliśmy łaski. Po takim doświadczeniu możemy nie być lepsi niż dawniej, nie musimy koniecznie od razu wierzyć mocniej niż przedtem, mogą nas nawiedzać wątpliwości i zwątpienia, ale wszystko teraz jest inne. Uległo jakby przekształceniu. W takiej chwili łaska przezwycięża grzech, a pojednanie zastępuje chłód. Jest mostem łączącym nas z innymi. Dzięki tej łasce uzyskujemy poczucie mocy w kontaktach z innymi i w stosunku do samych siebie”.

    Apostołowie przed Zesłaniem Ducha Świętego wciąż byli zalęknieni, zamknięci w sobie i razem ze sobą zupełnie oddzieleni od świata zaryglowanymi drzwiami. Nawet obecność Zmartwychwstałego Pana jeszcze nie otwarła ich serc. Dopiero w dzień Pięćdziesiątnicy dokonało się potężne dzieło. Kardynał Jean-Marie Lustiger pisze, że „pierwszym darem Ducha jest położenie kresu temu lękowi, przerwanie swą obecnością tego zamkniętego kręgu”.

    Od momentu, kiedy „nagle spadł z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru” dzieło zbawienia rozprzestrzenia się ogarniając cały ludzki krąg. I odtąd dotyka każdego człowieka, byleby tylko ten człowiek w swoich przeróżnych sytuacjach życia zechciał poczuć na sobie dotyk Bożego Ducha.

    Św. Tomasz z Akwinu rozważając kwestię nieodpuszczalności grzechów przeciwko Duchowi Świętemu daje taką pocieszającą odpowiedź: mianowicie stwierdza z całą stanowczością, iż myliłby się bardzo ten, kto by twierdził, że grzechy są nieodpuszczalne. Pan Bóg nie zagradza człowiekowi drogi do powrotu i do nawrócenia, ale przeciwnie – jak ojciec syna marnotrawnego nieustannie wygląda i wyczekuje go i robi wszystko, aby człowiek nie pozostał w bezruchu, nie zastygł w martwej pozie. Żeby lepiej wyrazić tę prawdę św. Tomasz posługuje się obrazem drogi. Człowiek idący uczestniczy w ciągłej zmienności. Stale doświadcza nowych krajobrazów i nowych wezwań. Więc póki jest w drodze – nic nie jest niezmienne i nic nie jest definitywnie zamknięte. Choć dla wielu ludzi taka zmienność i niepewność bywa często źródłem lęku i poczuciem zagrożenia, a św. Tomasz widzi w niej źródło radosnej nadziei. Bo dopóki trwa człowieczy trud pielgrzymowania, dopóty wciąż jest szansa na zmianę życia, na radykalną decyzję – na jaką zdobył się syn marnotrawny: „Zabiorę się i pójdę do mego ojca”…

    Nie dopuść Duchu Święty, który jesteś życiem, zmianą, radością, który nieustannie odnawiasz oblicze tej ziemi, aby ludzkie serca godziły się na śmierć już po tej stronie życia opuszczając w geście rezygnacji swoje ręce i pozostając w całkowitym bezruchu.

    „Obmyj więc co jest nieświęte, oschłym wlej zachętę, ulecz serca ranę”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego – ROK B

    WNIEBOWSTĄPIENIE PAŃSKIE
    Fr. Lawrence Lew OP/Flickr

    Odszedł, aby być bliżej nas

    Wniebowstąpienie Chrystusa określa ostateczne wejście człowieczeństwa Jezusa do niebieskiego panowania Boga, skąd kiedyś powróci, które jednak obecnie zakrywa Go przed wzrokiem ludzi. (Katechizm Kościoła Katolickiego, 665)

    Wniebowstąpienie Pańskie jest uroczystością obchodzoną obecnie w niedzielę, która jest ostatnią niedzielą przed Zesłaniem Ducha Świętego. Świętujemy tę prawdę wiary po czterdziestu dniach od Wielkanocy. Odejście Chrystusa do Ojca – oznacza po prostu, że odtąd człowieczeństwo Chrystusa uczestniczy w pełnej chwale Boga Ojca.

    Najpierw warto zwrócić uwagę na to określenie czasu, ponieważ w Piśmie Świętym owe „czterdzieści dni” występuje nie tylko od Zmartwychwstania do Wniebowstąpienia, ale po wielokroć ta liczba jest przywoływana.  Ta liczba oznacza czas przygotowania, oczekiwania, a także oczyszczenia. Naród wybrany potrzebował lat 40, aby dojść do ziemi obiecanej z miejsca swojej niewoli. Mojżesz dni 40 przebywał na górze Synaj. Prorok Eliasz również szedł na tę samą Bożą Górę przez dni 40. Tyle samo dni Goliat chełpił się swoją mocą przed starciem z Dawidem. Albo nawoływanie Jonasza do nawrócenia miasta Niniwy też określało czas – dni 40. Sam Pan Jezus przed rozpoczęciem publicznej działalności przebywał na pustyni 40 dni i 40 dni trwało przygotowywanie Jego uczniów zanim nastąpiła inauguracja publicznej działalności Kościoła.

    Tajemnica Wniebowstąpienia pokazuje jak Boży Syn powraca do swojego Ojca i równocześnie ten sam Człowieczy Syn zabiera z sobą naszą ludzką naturę, która jest już przemieniona. Dlatego modlitwa mszalna na początku Eucharystii dzisiejszego święta zachęca nas „abyśmy pełni świętej radości składali Bogu dziękczynienie”.

    Czy jesteśmy pełni świętej radości i czy składamy Bogu dziękczynienie? Patrzymy na apostołów zapatrzonych w niebo. Ks. Janusz Pasierb w swojej książce Czas otwarty napisał, że „trudno im było przejść od tego zapatrzenia do zwykłego życia. Serce ma swoje prawa… Mistrz przygotowywał ich na to odejście, a jednak uderza nas, nawet po tylu wiekach, nastrój melancholii i smutku przesycający liturgię niedziel przed Wniebowstąpieniem. „Teraz zaś idę do Tego, który Mnie posłał, a nikt z was nie pyta Mnie: Dokąd idziesz? Ale ponieważ to wam powiedziałem, smutek napełnił wam serce.”

    Przyzwyczaili się, że Chrystus zawsze był z nimi. Zawsze ich prowadził. Stawiali Mu pytania. On odpowiadał. Mogli Go chwycić za rękę i oprzeć się na Nim, jak Piotr kiedy zwątpił i zaczął tonąć. A teraz nie mogli sobie wyobrazić życia bez Niego, że zabraknie już Jego widzialnej obecności i Jego mocy, która dawała im poczucie bezpieczeństwa. Ale to było konieczne. Tak mówił Pan Jezus: „Jednakże mówię wam prawdę: Pożytecznie jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was.”

    Każde rozstanie jest ciężkie. Ale czyż nie na tych rozstaniach polega rozwój człowieczego życia? Takie jest prawo wzrostu i choć nie jest łatwo odchodzić – to przecież jednak wciąż odchodzę. Każdy wyrasta ze swego dzieciństwa (oprócz pana Piotrusia, który nie chciał rosnąć).  Kiedy wchodzi się w wiek dojrzały – trzeba opuszczać swoich bliskich: „Opuści człowiek ojca i matkę.” A te odejścia od siebie samego, które ustawicznie towarzyszą człowieczym dniom. Bo kiedy lat przybywa wtedy już i zdrowia zaczyna ubywać i sił i młodości. Już pamięć nie jest ta sama, nie ten słuch, ani wzrok. I twarz jest inna, bardziej pomarszczona. Nie taka jak na dawnych fotografiach. Ale wszystkie te odejścia są bardzo potrzebne, bowiem przygotowują człowieka na to odejście najważniejsze, o którym mówi dzisiejsza uroczystość, mianowicie, że śmiertelne ciało przemienione poprzez Wniebowstąpienie Jezusa dociera aż do nieba.

    Ta dzisiejsza uroczystość pokazuje dlaczego Pan Jezus odszedł. Odszedł właśnie dlatego, aby być bliżej nas. Bo gdyby nie odszedł, szukalibyśmy Go naszymi zmysłami, szukalibyśmy Go niejako „na zewnątrz” nas. Odchodząc do nieba, znikając nam z oczu, sprawił, że szukamy Go w naszym wnętrzu, w naszej duszy, gdzie jest realnie obecny dzięki Duchowi Świętemu, którego nam zesłał. Nasza relacja z Chrystusem jest więc teraz o wiele bardziej intymna, głębsza. Rozstanie z Panem Jezusem, paradoksalnie, zbliżyło nas i pozwoliło na niewyobrażalne dla człowieka zjednoczenie z samym Bogiem. Św. Paweł wyraził tę prawdę takimi słowami: „Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”.

    Wniebowstąpienie Chrystusa jest dla nas tą Dobrą Nowiną, bo nasz Odkupiciel pozostaje ciągle z nami.

    Tylko czy człowiek zawsze wie o tej bliskości Boga?

    Może wiele razy wolałby ukryć się przed Bogiem, jak Adam w raju? Wyrzuty sumienia można uśpić, ale tylko do czasu. Nie jest dobrze z człowiekiem, dla którego Boża obecność jest drażniąca i niewygodna i wolałby o niej zapomnieć?

    Jakie to szczęście, że Chrystus nie pozostawia nas samymi, choć nieraz  wydaje się nam, że jest bardzo daleko – wtedy kiedy nam jest ciężko, kiedy  czujemy się skrzywdzeni i oszukani. A On właśnie wtedy jest najbliżej nas i pochyla się nad nami cierpliwie i z miłością. Wstępując do nieba stał się niewidzialny, ale tylko dla naszych oczu.

    Panie Jezu Chryste prosimy Cię, odmień nasze życie, abyśmy potrafili Tobie i tylko Tobie zawierzyć i uwierzyć jak bardzo zależy Ci na każdym z nas.

    Eucharystia, w której jest nam dane uczestniczyć, po to jest sprawowana, aby  Boże zbawienie wciąż się dokonywało w ludzkich sercach. Bardzo trafnie ujęła wciąż dokonujące się Boże misterium Edyta Stein, wyniesiona na ołtarze: „Im głębiej ktoś zanurzył się w Bogu, tym więcej, w tym samym duchu musi wyjść z siebie – to jest wchodzić w świat, by nieść mu życie Boże.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • VI Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Bóg kocha mnie zawsze

    Chrystus tuż przed swoją Męką podczas Ostatniej Wieczerzy wypowiada znamienne słowa, które dają nie tylko apostołom, ale każdemu człowiekowi, który potrafi uwierzyć, niewyobrażalne zapewnienie: „Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem.” I wtedy ta Boża miłość rozpala ludzkie serce – byleby tylko ono zechciało pójść Jezusową drogą: „Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości”.

    Również dzisiejsze II Czytanie, które jest wzięte z listu św. Jana, podkreśla, że Bóg jest miłością. Jak sobie przybliżyć tę Bożą prawdę, jak ją wyrazić? Św. Tomasz z Akwinu pisze w ten sposób: „Bóg jest dobrem absolutnym. Otóż dobro emanuje z siebie”. Boża hojność jest jak rozlewający się ocean, jak słońce, które nieustannie promieniuje. Robert Coffy posunął się nawet do takiego stwierdzenia: „Gdyby Bóg przestał dawać, przestałby być; Jego istotą jest bowiem dawać i dawać siebie”.

    Ale niestety, człowiek od samego początku odkąd został stworzony przez Boga był nieufny i takim pozostał. Już w raju bardziej uwierzył diabłu niż Bogu. Grzech pierworodny, który wypaczył ludzką naturę, polegał właśnie na braku zaufania do Boga. Pierwsi rodzice ulegli pokusie szatana i dlatego stali się podejrzliwi: czy rzeczywiście Panu Bogu zależy na człowieku?

    Ks. Ludwik Evely pyta wprost: „Kto z nas myśli o Bogu jako o swoim Ojcu? Albo przynajmniej – bo nie wszyscy mieli ojca, który by był objawieniem Boga – kto się zastanawia, czym byłby on sam jako ojciec, jako matka i wierzy, że Bóg jest jeszcze lepszy? Raczej myślimy przeciwnie: że jesteśmy dobrymi ojcami, matkami, a Bóg jest trochę do nas podobny”. W rozmowach z ludźmi nieraz spotka się takie stwierdzenie, które świadczy jak dalece zniekształcony może być w ludzkim sercu obraz Boga: O, gdybym miał Bożą wszechmoc – na świecie byłoby dużo lepiej! Voltaire wypowiedział takie straszne zdanie: „Bóg uczynił człowieka na obraz i podobieństwo swoje, ale człowiek odwzajemnił Mu się w pełni”. Ta pokusa, aby zafundować sobie swoje własne wyobrażenie Boga wciąż łasi się u wrót człowieczego serca. I tu człowiek wpada w powtarzającą się pułapkę Adama i Ewy: skoro jestem obojętny takiemu Bogu – to i sam nie znajduję w sobie żadnej chęci, aby zbliżyć się do Niego i zapałać miłością.

    Tymczasem Boże Objawienie mówi o Bogu, który jest całkowicie inny niż ludzkie wyobrażenia o Nim. Bóg jest miłością i kocha mnie zawsze – a więc również i wtedy kiedy we mnie raczej bunt znajduję aniżeli miłości ku Niemu.

    O. Jacek Salij pisze, że „na szczęście, Pan Bóg kocha nas niezmiennie. Nie przestał nas kochać kiedyśmy tak głęboko i tak niesłusznie utracili do Niego zaufanie. Właśnie dlatego dał nam przykazania. Przykazania są słowem Bożej miłości do człowieka. Gdybyśmy byli Panu Bogu obojętni, nie dawałby nam żadnych przykazań. Przecież On jest Bogiem i obiektywnie nie jesteśmy Mu potrzebni do szczęścia. Jesteśmy Mu potrzebni tylko dlatego, że nas kocha, zupełnie bezinteresownie. I właśnie z tej bezinteresownej miłości daje nam przykazania – aby pomóc nam w rozpoznaniu prawdziwego dobra i przestrzec przed dobrem pozornym”.

    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi takie słowa: „Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego”. Czy nadal te słowa pozostaną we mnie bez żadnego rezonansu? Jeżeli tak, to znaczy, że jeszcze nie zrozumiałem sensu realizowania Chrystusowych przykazań. Nawet nie uświadomiłem sobie, że wszelkie zło, krzywda, przykrość, którą wyrządzam bliźniemu najpierw niszczy mnie. Każde kłamstwo, nawet to „niewinne” – jak mówimy, ono nie tylko zatruwa naszą przestrzeń między ludzką, ale przede wszystkim moje wnętrze. Daje dojście do mojego serca temu, który jest „ojcem kłamstwa”. Bóg jeden wie, jak niebezpiecznie jest dla człowieka oddalać się od Pasterza, od owczarni. Dlatego z takim naciskiem mówi dziś: „Trwajcie w miłości Mojej”. Wtedy stanie się możliwe, jako potrzeba własnego serca – kochać się nawzajem i to taką miłością jaką ukochał nas sam Bóg.

    Opowiadał ktoś jak dowiedział się o pewnej starszej pani, którą znał, że poszła do szpitala na oddział onkologiczny. A za tydzień doszła go kolejna wiadomość, że również mąż owej starszej pani też jest w szpitalu. I tak sobie pomyślał: „Mój Boże! Widać nieszczęścia chodzą parami. Najpierw ona, a teraz on. Może też nowotwór? A tymczasem okazało się, że mąż tej pani nie był chory. On po prostu poprosił ordynatora czy mógłby przynieść z domu łóżko polowe i postawić na szpitalnym korytarzu, ponieważ chce być przy żonie, aby ją pielęgnować i w dzień i w nocy. Podobno cały szpital – lekarze, pielęgniarki i pacjenci z innych oddziałów – przychodzili, żeby dyskretnie popatrzeć na człowieka, który dosłownie zrozumiał przyrzeczenie: …nie opuszczę cię aż do śmierci.

    W miejscu gdzie mieszkam jest kaplica – izba. Nad tabernakulum wisi żyrandol, którym jest prawdziwe koło od wozu drabiniastego. W tym kole widzę całą parafię, którą tworzymy dzięki Jezusowi. On jest w centrum – tą osią. My zaś znajdujemy się na poszczególnych szprychach w różnych odległościach od centrum i promieniście zbliżamy ku Niemu z różnych stron. Im bliżej Jezusa – tym odległość pomiędzy szprychami jest coraz mniejsza.

    Dlatego uczestniczymy w Eucharystii, bo wtedy jesteśmy blisko i Boga i siebie nawzajem.

    ks. Marian Łękawa SAC