Category: zKDE

komentarz ks Mariana Łękawa do Ewangelii

  • VI Niedziela Zwykła – ROK B

    Trąd ciała, trąd duszy

    Uzdrowienie trędowatego”, Marko Ivan Rupnik(XXI wiek)
    Uzdrowienie trędowatego”, Marko Ivan Rupnik (XXI wiek)/fot. Graziako

    ***

    Raoul Follereau znalazł się kiedyś w leprozorium na pewnej wyspie Oceanu Spokojnego. Było to miejsce przerażające: niesamowicie zniekształcone ludzkie ciała, gnijące rany, rozpacz i złość.

    Był tam jednak pewien starzec, który mimo ogromu cierpienia miał oczy ciągle błyszczące i uśmiechnięte. Jego ciało było obolałe, lecz on nie poddawał się rozpaczy, cieszył się życiem, a do innych trędowatych odnosił się życzliwie i serdecznie.

    Zaciekawiony tym prawdziwym cudem życia w piekle leprozorium, Follereau zapragnął wyjaśnić przyczyny owego niezwykłego zjawiska: cóż takiego mogłoby obdarzyć cierpiącego staruszka taką radością życia?

    Zaczął go dyskretnie obserwować. Odkrył, że codziennie o brzasku stary mężczyzna z trudem posuwał się do ogrodzenia leprozorium, siadał zawsze w tym samym miejscu i rozpoczynał oczekiwanie.

    Nie czekał jednak – jak się okazało – na piękne widoki słońca wschodzącego nad wodami Pacyfiku. Siedział tak długo, aż z drugiej strony ogrodzenia pojawiała się kobieta, równie stara jak on, o twarzy pokrytej siatką cieniutkich zmarszczek i oczach pełnych pogody i spokoju.

    Kobieta nic nie mówiła, uśmiechała się tylko nieśmiało. Na ten widok twarz mężczyzny rozjaśniała się i on także radośnie się uśmiechał.

    Ta rozmowa bez słów nigdy nie trwała długo – po kilku minutach starzec podnosił się i odchodził w stronę baraków. Tak było każdego ranka: coś w rodzaju codziennej komunii. Trędowaty człowiek, pożywiony i umocniony tym uśmiechem, był w stanie znosić cierpienia kolejnego dnia i dotrwać do nowego spotkania z uśmiechniętą kobietą.

    Gdy Follereau zagadnął go o to, staruszek odparł:

    To moja żona. A po chwili ciszy dodał:
    Zanim tutaj przyszedłem, ona mnie leczyła, w tajemnicy przed wszystkimi, czym tylko mogła. Miała taką specjalną maść, którą codziennie smarowała mi twarz. Zagoiła się jednak tylko część policzka, gdzie mogła składać swój pocałunek. Kiedy wszelkie starania okazały się beznadziejne, wtedy mnie zabrano i przyprowadzono tutaj. Ona podążyła za mną. Kiedy widzę ją każdego dnia, wiem, że żyję tylko dzięki niej i jedynie dla niej.

    Dzisiejsze Słowo Boże pokazuje tę okropną chorobę, która sprawiała podwójny ból – bo nie dość, że człowiek sam był chory na trąd, to jeszcze musiał doświadczać całkowitego odrzucenia i to daleko od ludzkich skupisk. Trąd był i wciąż jest szczególnie odrażającą chorobą, dlatego, że ciało trędowatego gnije za życia. Przypadkiem gdyby znalazł się w pobliżu ludzi zdrowych musiał wołać dla ostrzeżenia: nieczysty! nieczysty! A jeszcze do tego powszechne przekonanie u ludzi Starego Testamentu, że szczególnie ta choroba jest karą za grzechy, odrzuceniem od Jahwe i tym samym wyłączeniem – jak pisze ojciec jezuita Józef Majkowski – z teokratycznej społeczności, bo samo słowo „trędowaty” znaczyło tyle, co „napiętnowany przez Boga”, „powalony przez Boga”. Stąd nie dziwi pytanie trędowatego z dzisiejszej Ewangelii pełne wątpliwości, czy aby zbliżający się Jezus zechce zatrzymać się i zwrócić uwagę na kogoś kompletnie odrzuconego? Ów człowiek nie poddawał w wątpliwość Bożej mocy, ale ta jego ustawiczna izolacja od ludzi spowodowała niepokój i niepewność: Czy Boża wszechmoc może i jego ogarnąć właśnie teraz, w tym momencie? Na kolanach prosi Jezusa: „Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”. I słyszy odpowiedź: „Chcę, bądź oczyszczony”. Jaki prosty jest ten dialog – a ile w nim mieści się światła i ciepła. W gruncie rzeczy człowiek potrzebuje przede wszystkim miłości. Dlatego posłużyłem się przykładem opowiedzianym na początku, który bardzo dobrze opisuje tę sytuację. Bo tylko miłość zdolna jest, aby przezwyciężyć odrazę, którą wzbudza widok człowieka trędowatego.

    Dzisiejsze Słowo Boże posługuje się takim obrazem odrażającym, abym zobaczył, że jeżeli choroba potrafi zdeformować, zniekształcić, zeszpecić do tego stopnia ludzkie ciało – to jak wygląda we mnie, po dotknięciu trądem zła i grzechu, miejsce, które zamieszkuje Bóg?

    To do mnie skierowane jest dziś Słowo Boga. Czy poddam się tej terapii szokowej? Czy zdecyduję się wreszcie, będąc tak często „grobem pobielanym” upaść na kolana i błagać: „Panie, jeżeli chcesz, możesz mnie oczyścić”. Jakie to jest nieprawdopodobne, że Pan Jezus jest moim Zbawicielem. Jest naszym Zbawicielem, bo Eucharystyczne spotkanie trwa.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • V Niedziela Zwykła – ROK B

    On nas pokrzepi 

    V Niedziela Zwykła - Rok B
    uzdrowienie teściowej Piotra – John Bridges/Biblia-wiara.pl

    ***

    Dzisiejsze święte teksty ukazują najpierw postać Hioba, na którego spadły tak wielkie i tak ciężkie doświadczenia, że on marzy już tylko o jedynym wybawieniu – o śmierci. Cierpienia, które dotykają człowieka od razu poruszają rozpaczliwe i wciąż powtarzające się pełne pretensji pytanie: Gdzie jest Bóg – skoro dopuszcza taki ogrom ludzkiego cierpienia? Ile napisano już książek, które z jednej strony usiłują obciążyć Boga za ten stan rzeczy – a z drugiej – próbują znaleźć przyczyny dlaczego na tym Bożym świecie jest tyle cierpienia i zła. 

    We wstępie do Księgi Hioba napisanym przez ks. Józefa Sadzika można przeczytać między innymi: „Nie jesteśmy bowiem w stanie ‘zobiektywizować’ ani zła, ani cierpienia przeszywającego konkretną jednostkę. Każdy cierpi ‘dla siebie’, w samotności, indywidualnie, w sposób i na miarę tylko jemu wiadome. Podobnie jest ze złem doświadczanym albo czynionym przez danego człowieka. Nie cierpi się, nie kocha się, nie umiera się. To ja cierpię, kocham i umrę…

    Problem cierpienia i zła. Niezbadany, bezdenny, okrutny, idący z nami od kolebki do grobu, przywarty do każdego człowieka, do wszystkich ludzi – poprzez całe dzieje. Cierpienie i zło, które jednych odrzucało od Boga, innych przynaglało do wpadnięcia w Jego ramiona. Ileż to śladów rozpaczy lub ukojenia, wyrytych drżącymi palcami, pozostało na ścianach kazamat rozsianych po naszej dobrej ziemi!”

    Cierpienia nie można ani pojąć ani wytłumaczyć. Można jedynie przyjąć je albo odrzucić.

    Rabin Johanan zachorował na straszliwą chorobę i jego cierpienie było tak ogromne, że był bliski psychicznego załamania. Całe to swoje beznadziejne położenie, całą swoją rozpacz wyznał swojemu przyjacielowi Haninie. Wtedy ten pobożny mąż zaczął go pocieszać:

    – Mój przyjacielu, te słowa nie pasują w ogóle do takiego męża jak ty; do takiego, który jest pobożny i świątobliwy. Mów raczej, że Bóg jest sprawiedliwy w cierpieniach, jakie nam zsyła, że jest sprawiedliwy w nagrodzie, jaką obiecuje cierpiącym.

    Te religijne rozważania „podreperowały” rzeczywiście schorowanego Johanana. Po paru latach zachorował Hanina i też został przez cierpienie całkowicie wytrącony z równowagi. Przyjaciel Johanan chciał go teraz pocieszyć jego własnymi, wcześniejszymi słowami, ale Hanina odpowiedział:

    – Jakże chętnie zrezygnowałbym z tych męczarni i z obiecanej zapłaty!

    Na to odparł Johanan:

    – W mojej chorobie byłeś dla mnie mistrzem pociechy i podnoszenia na duchu. Z religii uczyniłeś balsam na rany, znalazłeś słowa, które niosły mi pokój serca. Dlaczego nie powiesz sobie samemu tych słów dźwigających?

    – Ponieważ byłem wtedy na zewnątrz – odpowiedział spokojnie chory rabin – byłem wolny, mogłem ręczyć za innych; teraz jednak, gdy jestem wewnątrz, jakże mogę być dla siebie poręką?

    Czy biblijny Hiob jest odpowiedzią na problem cierpienia i zła? W jego cierpieniu widoczne jest jedynie zmaganie się z jakąś w bezlitosną i okrutną próbą wiary. Dlatego Hiob wybucha skargami pełnymi sprzeczności. Jego rozdarcie wznosi się aż do bluźnierczego krzyku: „Odstąp ode mnie, abym miał trochę radości”. Ale w całym tym szamotaniu pozostał wierny Bogu. Hiob całkowicie osamotniony, bo nie znajduje zrozumienia ani u przyjaciół, ani nawet u żony, wierzy jednak Bogu do końca, iż jego utrapienia muszą mieć jakiś sens, choć przed nim jest to zakryte. W języku polskim ‘wierność’ i ‘wiara’ ma ten sam źródłosłów. Cierpienie Hioba jest przepowiedzeniem Jezusowej męki łącznie z wołaniem na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!?” Hiob jest zapowiedzią rzeczywistości, która miała się ziścić, a której realizację widać już w dzisiejszej Ewangelii. Mowa o wieczorze nie jest tylko przypadkową wzmianką. Jest to odniesienie do udręczonego Hioba, który marzył, aby wreszcie nastał ten wieczór wybawienia i ochłody: „Z nastaniem wieczora, gdy słońce zaszło, przynosili do Jezusa wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto było zebrane u drzwi.”

    Pan Jezus po to przyszedł na tę naszą ziemię, aby „wziąć na siebie nasze słabości i nosić nasze choroby”. To On „leczy złamanych na duchu i przewiązuje rany”. I ten wieczór nie minął, ale trwa. Ojciec Jacek Salij tłumaczy, że „chodzi tylko o to, żebyśmy naprawdę zaprosili Jezusa Boskiego Cudotwórcę do naszych domów i w nasze życie. Jeśli Jezus przepędzi z naszych domów i serc różne złe duchy – ducha nienawiści, ducha kłamstwa, ducha rozpusty, ducha chciwości – to automatycznie będzie wśród nas znacznie mniej krzywd i nieszczęść i cierpień, niż jest ich obecnie. Jeśli z kolei w nasze choroby oraz w inne utrapienia będziemy zapraszali Jezusa, to na samych sobie przekonamy się, jak głęboko prawdziwa jest Jego obietnica, żebyśmy przyszli do Niego wszyscy, którzy jesteśmy utrudzeni i obciążeni, a On nas pokrzepi. Albowiem jarzmo Jego jest słodkie, a Jego brzemię lekkie.”

    Teściowa Piotra, którą uzdrowił Jezus, od razu zaczęła usługiwać innym.

    Apostoł Paweł wyzwolony ze swojego zaślepienia mocą Zmartwychwstałego, od razu głosi Dobrą Nowinę.

    Dlaczego we mnie wciąż jest bezwład, paraliż i niemoc – brak fascynacji darami, które dał Pan?

    Modlę się więc słowami Hioba:

    „Wiem, że Ty wszystko możesz, i nie wzbroniony jest Tobie żaden zamysł”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Zwykła – ROK B

    Czy wyrzekasz się szatana?

    Podczas udzielania sakramentu chrztu kapłan pyta rodziców dziecka i chrzestnych czy wyrzekają się szatana i tego wszystkiego, co prowadzi do zła, aby grzech ich nie opanował. Również biskup przy udzielaniu sakramentu bierzmowania wymaga tych samych deklaracji. 

    A tymczasem w rozmowach bardzo często można zauważyć taki drwiący uśmieszek, gdy mowa jest o diable – i to nawet u osób, które jak najbardziej uważają się za wierzących. Czyżby opętania przez ducha nieczystego, o którym jest mowa w dzisiejszym Bożym Słowie były nieobecne za dni naszych? Jak można być aż tak naiwnym nie widząc wręcz mody na oddawanie czci szatanowi, chorobliwej fascynacji okultyzmem, czarną i białą magią, astrologią i horoskopami, seansami i kartami tarota? Demonologia cieszy się niemałą popularnością w wydawnictwach, w filmie czy w świecie muzyki skoro na pierwszym miejscu potrafiła znaleźć się swego czasu piosenka zespołu The Rolling Stnes: „Sympathy for the Devil”. W jednym z wywiadów Lewis mówił o wyraźnej presji, jaką odczuwał on i jego rodzina, kiedy pisał swoją sławną książkę „Listy starego diabła do młodego”. Oto jego słowa: „mistrz kamuflażu nie jest zadowolony, gdy zrywa się jego maskę. Ale jestem teraz bardziej niż przedtem przekonany, że Chrystus odniósł zwycięstwo nad złem w każdej postaci i formie. Zakończenie historii potwierdzi ten fakt”.

    Diabeł jest złym duchem nie dlatego, że takim został stworzony, ale dlatego, iż zbuntował się i uznał Pana Boga za swojego głównego rywala. Odchodząc od Bożego świata zamknął się w swojej pysze, egoizmie. Jego główną siłą stała się nienawiść, a nie miłość, która jest właściwym motorem w całym dziele stworzenia i odkupienia, bo „powstaliśmy z miłości i w miłość się obrócimy” – w takich słowach wyraził tę prawdę w „Pieśni” Roman Brandstaetter.

    W codziennym życiu nie sposób nie zauważyć jak człowiek łatwo ulega i wchodzi na niebezpieczny grunt. Mówimy wtedy o jakichś ciemnych siłach, o złych uczuciach czy ślepej żądzy i zaciętej nienawiści. Dziewczyna, która rozbija cudze małżeństwo i odbiera dzieciom ojca tłumaczy się, że to jest silniejsze od niej. Albo ktoś uczynił wielkie zło, a potem stwierdza, że sam nie wie jak to się stało. Opętanie człowieka może spowodować drugi człowiek. Mogą spowodować ideologie – choćby wspomnieć te, które w minionym wieku zebrały ogromne żniwo także i w naszej Ojczyźnie. Również nałogi są bardzo często takim opętaniem. I to szatan jest ojcem tych wszystkich sytuacji, w których człowiek traci kontrolę nad sobą.

    „Cały czas odnosiłem wrażenie, że mam do czynienia z człowiekiem opętanym przez diabła” – powiedział kanclerz Schuschingg, wychodząc od Hitlera. Takie stwierdzenie wcale nie było metaforą, bo mając do czynienia z pokutującymi grzesznikami słyszę jak w swoich zwierzeniach mówią, że „szatan mnie opętał”, że „szatan we ,mnie siedział”, że „diabeł mnie zaślepił”. Bardzo trafnie istotę opętania przedstawił w swoich rzeźbach znany ludowy artysta Józef Lurka: ogromny wąż oplata człowieka i usiłuje go śmiertelnie ukąsić. W ten sposób odbiera mu wolność, doprowadzając do śmierci duchowej.

    Dzisiejsza Ewangelia chce mnie uwrażliwić, że zły duch świetnie zdaje sobie sprawę kim jest Chrystus. Właściwie diabeł staje się kaznodzieją, bo głosi prawdę o Panu Jezusie, który jest Synem Bożym. Jemu chodzi tylko o jedno: żeby wszystko pozostało po staremu, żeby mógł nadal pozostawać w człowieku, którym już zawładnął.

    Ojciec Jacek Salij pisze, że niektórzy Ojcowie Kościoła widzieli w opętaniu małpowanie przez szatana tajemnicy Wcielenia: ”Mianowicie szatan, przeczuwając w Chrystusie głównego swego wroga i domyślając się tajemnicy Wcielenia, próbował wówczas dawać również spektakularne popisy swojego panowania nad ludźmi i na swój szatański sposób wcielał się w ludzi”. Dziś, choć wciąż bywają takie opętania, jakie są opisane w Ewangelii, diabelska taktyka doprowadziła do optymalnej dla niego sytuacji – po prostu wielu ludzi w jego istnienie nie wierzy, a ludzkie zniewolenia wydają się być często całkiem niewinne, bo nieczysty duch folguje ludziom, gdy znajdują się w jego zasięgu. Ale kiedy człowiek przekroczy granicę – od razu widać jego złość. Ktoś, kto powiedział księdzu, że nie wierzy w istnienie diabła taką usłyszał odpowiedź: Czyżby? Spróbuj mu się opierać przez chwilę, a zaraz w niego uwierzysz.

    Za kilka dni będziemy obchodzić święto Matki Bożej Gromnicznej. W tym mądrym i cwanym świecie, gdzie diabeł nieźle miesza – żebym się nie wstydził wziąć do ręki zapalonej świecy – bo tym światłem i wilki odpędzę, i strasznego Heroda się nie przestraszę, a Ciebie, Panie Jezu Chryste, proszę słowami dziewiętnastowiecznego poety Goszczyńskiego:

    „Niechaj życie pod śmiercią nie miota się dłużej,
    Niech pęknie nad Twym ludem dusząca go warstwa
    Ze skorup samolubstwa, z mózgów niedowiarstwa,
    Z umysłów najeżonych żądzą górowania (…)
    Wybaw ducha polskiego, ziemię polską od niej,
    Strzaskaj tę warstwę, przeorz choćby Twoim gromem,
    Rozmiękcz Twoją miłością, Twym słowem zapłodnij
    I sam już odtąd władaj Twoim polskim domem.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Zwykła – ROK B

    Bóg patrzy na człowieka z miłością

    powołanie apostołów Piotra i Andrzeja – Ottavio Vannini

    ***

    Dzisiejsze Słowo Boże brzmi jakby rozpoczynał się już Wielki Post. Pan Jezus mówi: „Czas się wypełnił i bliskie jest Królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. To samo przesłanie zawiera również I Czytanie. Jest w nim mowa i o nawróceniu i o pokucie. Bóg poleca Jonaszowi iść do Niniwy. A on po długich perypetiach nie znajduje nic bardziej pocieszającego, bardziej zachęcającego i mobilizującego, jak to krótkie zdanie: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona”. Mieszkańcy jednak tego „bardzo rozległego miasta – na trzy dni drogi” zaczęli pokutować i Bóg ulitował się nad ich niedolą. Właśnie dlatego Jonasz uciekał aż do Tarszisz. On wiedział, że „Bóg jest łagodny i miłosierny, cierpliwy i pełen łaskawości, litujący się nad niedolą”. W Księdze Jeremiasza sam Bóg mówi o swojej miłości do ludzi, która jest zawsze gotowa ulitować się nad ich niedolą i zaniechać swojej kary: „Raz postanawiam przeciw narodowi lub królestwu, że je wyplenię, obalę i zniszczę. Lecz jeśli ten naród, przeciw któremu orzekłem karę, nawróci się ze swej nieprawości, będę żałował nieszczęścia, jakie zamierzałem na niego zesłać”. Tak właśnie Bóg postąpił z Niniwą.

    W 1811 roku we Włoszech, z okazji zaślubin królewskich, ogłoszono dla amnestię dla więźniów. Kiedy ułaskawienie otrzymał jeden z więźniów, który już 26 lat przebywał w więzieniu, a miał karę dożywocia – dziwna rzecz – on nie ucieszył się wiadomością o amnestii. Zmieszany zaczął prosić, by zrobiono wyjątek, co do jego osoby. Tłumaczył, ze już przywykł do swej celi i do więziennego trybu życia, że w świecie pewnie czułby się obco i nie umiałby juz żyć pomiędzy ludźmi.

    Pan Jezus w dzisiejszym przesłaniu mówi bardzo wyraźnie: „Czas się wypełnił i bliskie jest Królestwo Boże (Mk 1,15). Co to znaczy „pełnia czasu”? Bo może i mnie już trudno uczynić refleksję nad swoim życiem? A czas mija i to bardzo szybko mija. Ów uwięziony od 26 lat czy nie jest mi bliski w moim przyzwyczajeniu się do rutynowego powtarzania tych samych błędów, do życia w ciasnej i ciemnej celi własnego więzienia, w którym ponuro, ale jakoś swojsko. Już nie chcę sięgać po lepszy, inny świat i marzyć o pięknie Bożego Królestwa. Słowa, które napisał był swego czasu Władysław Krygowski: „Do gór trzeba dorosnąć, a nie góry obniżać do siebie” – już mnie nie poruszają. Bo może już uwierzyłem w coraz głośniejsze przekazy z masowych środków, które sprytnie osaczają mnie złymi, niedobrymi wiadomościami, z których powstaje obraz świata już nie tylko ponury i pesymistyczny, ale wręcz katastroficzny.

    Kilkanaście lat temu święty Jan Paweł II w swoim przesłaniu na Światowy Dzień Pokoju przywołał Encyklikę świętego Jana XXIII „Pacem in Terris”. Wtedy konflikt nuklearny był prawie że nieunikniony.

    Ks. Józef Orchowski w swojej książce pt. „Rozważania Tajemnic Różańcowych” przywołuje obraz tamtej pamiętnej nocy z 12 na 13 października 1960 roku. Milion pielgrzymów zgromadziło się w Cova da Ira. Modlili się, czuwali i pokutowali przed Najświętszym Sakramentem pomimo deszczu, który ich zupełnie przemoczył. Gdy w tym samym czasie około 300 diecezji łączyło się duchowo z pielgrzymami w modlitwie i pokucie w Fatimie, jednocześnie odbywało się posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego ONZ, na którym przemawiał Nikita Chruszczow. W przemówieniu tym zagroził posiadaną przez Rosję „bronią absolutnej zagłady”. Aby wymowniej podkreślić swoją groźbę zdjął z nogi but i bił nim w pulpit przed przerażonym Zgromadzeniem. To nie były jałowe straszenia. Chruszczow wiedział, ze jego naukowcy pracowali nad rakietą zdolną przenosić broń atomową. Prace były już zakończone i zamierzali zaprezentować ją, aby uczcić 43 rocznicę rewolucji.

    13 października, zaraz po biciu butem w pulpit, Nikita Chruszczow w pośpiechu odleciał do Moskwy. Dlaczego tak postąpił?

    Marszałek Nedelin, najwyższy rangą dowódca wojsk rakietowych, kierował bezpośrednio próbami owej rakiety. Gdy skończyło się odliczanie, rakieta nie wystartowała. Nedelin wraz ze swoją liczną świtą opuścił bunkier, ażeby ustalić przyczynę awarii. W tej samej chwili rakieta eksplodowała, a Marszałek i jego 300 ludzi zginęło na miejscu.

    Zdarzyło się to wówczas, gdy świat katolicki na kolanach, przed Najświętszym Sakramentem u stóp Królowej Różańca Świętego w Fatimie, błagał, aby nie doszło do wojny atomowej.

    Moc modlitwy różańcowej po wielokroć dawała ludzkości obronę daleko mocniejszą i pewniejszą aniżeli najbardziej niebezpieczne i inteligentne bronie, którymi wciąż pragną posługiwać się wielcy tego świata.

    W tym współczesnym obrazie świata nie można nie zauważyć, że jest ktoś komu bardzo zależy, aby coraz głębiej pogrążać cały ludzki świat w jakiś paraliż, w zupełną niemoc. Kreując prognozy katastroficznych wizji łatwo jest pozbawiać ludzi jakiejkolwiek nadziei. To jest metoda rodem z piekła. Na przykładzie Niniwy można zrozumieć na czym polegało największe nieszczęście mieszkańców tego miasta. Przecież największa kara za grzech jest zawarta w samym grzechu. O. Jacek Salij pisze, że „w mieście tym zagasło światło Bożych przykazań, śmierć duchowa zapanowała nad większością jego mieszkańców. A gdzie ludzie zgubili swoje ukierunkowanie ku życiu wiecznemu i nie liczą się z Bogiem, tam nie pamiętają również ani o zasadach sprawiedliwości, ani o swojej godności – toteż ich świat staje się nieludzki. Takim właśnie miastem, nieludzkim miastem, zastał Niniwę prorok Jonasz”.

    I to jest ta istotna kara za grzechy, kiedy grzech staje się jedynym wymiarem ludzkiego życia. Wtedy taki człowiek już nawet nie umie szukać Boga. Zło, w którym jest zanurzony – nawet nie wydaje mu się złem. A dobro będąc od niego oddalone – zupełnie jest niezrozumiałe.

    Pan Jezus, wzywając do nawrócenia, najlepiej wie jak nieszczęśliwy jest człowiek oddzielony od Boga. U Jeremiasza ubolewa Bóg, że „naród mój popełnił podwójne zło: opuścili Mnie, źródło żywej wody i wykopali sobie cysterny, cysterny popękane, które nie mogą utrzymać wody”.

    Kiedy Pan Jezus mówił o nawracaniu zaraz potem spojrzał na czterech swoich pierwszych uczniów i powiedział im: „Chodźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi. I natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim”.

    O taką łaskę radykalnej przemiany życia modlę się. Nawrócenie bowiem, które stało się udziałem tak wielu ludzi, daje tę wewnętrzną pewność, że sam Bóg patrzy na człowieka z miłością. I ta Boża miłość czyni człowieka mocnym, zdolnym zerwać wielorakie uwikłania z grzechem i zawierzyć całkowicie Bogu. I wtedy słowa, które powtarzam za psalmistą, stają się moją modlitwą:

    „Chociażbym przechodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty, Boże jesteś ze mną”.

    „Bo Ty Boże jesteś dla nas ucieczką i mocą. Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia i góry zapadały w otchłań morza”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • II Niedziela Zwykła – ROK B

    Bóg wyznacza każdemu miejsce

    Opus Dei - Teologia Powołania (I)
    fot. Opus Dei.pl

    ***

    Żyjąc wśród szkockich kalwinów, mam okazję spotykania się na co dzień z nieco inną strukturą niż ta, która trwa w Kościele katolickim.

    Na przykład powoływanie poszczególnych pastorów odbywa się, tak jak w sektorze czysto świeckim na różne funkcje czy stanowiska, poprzez wybór tego kto jest lepszy. Głosowanie według prawideł demokratycznych jest dziś tak powszechne i oczywiste, że wielu nie ma wątpliwości: to co wybiera większość jest słuszne, choćby nawet ten wybór był niezgodny z prawem naturalnym. Istnieje więc wielkie niebezpieczeństwo – jeżeli tę metodę próbuje się stosować do wszystkich dziedzin ludzkiej egzystencji.

    Przy wyborze pastorów bywają nieraz przeróżne sytuacje, nawet i zabawne. W jednej z parafii na zwolnione miejsce rada tzw. „starszych” ogłosiła konkurs. Zgłosiło się kilku kandydatów, ale rada zadecydowała, że żaden z nich się nie nadaje. Pierwszy nie potrafił głosić kazań. Drugi miał tak cichy głos, że nawet mikrofony nie wiele mogły pomóc. Trzeci nie umiał śpiewać. Więc żaden nie wchodził w rachubę.

    Wtedy pastor, który właśnie zwolnił swoje miejsce, przechodząc na emeryturę, powiedział, że ma jeszcze jednego kandydata. Jest to ktoś, kto do tej pory nigdzie nie zagrzał miejsca. Nie wiedział on, czy ten kandydat kogoś ochrzcił, czy też nie. Jest on również chory, cierpi na postępującą ślepotę. Ma jednak Ducha Świętego i potrafi głosić kazania. Ale chyba on też nie znajdzie uznania w tej parafii.

    Nie, nie – odpowiedziała rada parafii – takiego też na pewno nie potrzebujemy.

    Tak, ale chcę państwu jeszcze tylko powiedzieć – odparł pastor – że to jest apostoł Paweł.

    Św. Paweł nie potrzebował żadnego ludzkiego wyboru, aby mógł głosić Dobrą Nowinę – bo sam Pan powołał go na drodze do Damaszku.

    Dzisiejsze Słowo Boże opisuje w jaki sposób Bóg wyznacza poszczególnym ludziom zadania.

    W I Czytaniu widać tę ciągłość, kontynuację Bożych wezwań. Samuel, bardzo jeszcze młody, pełnił funkcję w świątyni. Pilnował lampy, która płonęła na znak obecności Pana. Służył Bogu w świątyni z całym oddaniem, bo pomimo młodego wieku nie uległ zgorszeniu, jakie rozsiewali wokół siebie synowie arcykapłana Helego. Dominikanin ojciec Jacek Salij komentuje to w ten sposób: „Panu Bogu jakby było mało gorliwej służby Samuela. Przychodzi do młodego chłopca z niezwykle trudnym wezwaniem: Idź i upomnij arcykapłana z powodu jego bezbożnych synów! Na szczęście Pan Bóg, ilekroć wyznacza nam jakieś trudne zadanie, sam troszczy się o takie ułożenie różnych okoliczności, abyśmy to zadanie mogli wykonać. Tak było też w przypadku Samuela”.

    A w Ewangelii moment powołania dwóch uczniów Jana Chrzciciela dokonał się tak bardzo zwyczajnie. Kiedy Jezus przechodził – dotychczasowy ich mistrz powiedział o Nim: „Oto Baranek Boży”. To wystarczyło, że poszli za Jezusem. Jezus więc zwrócił się do nich i zapytał: „Czego szukacie?” A oni zaskoczeni takim pytaniem zastosowali unik: „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” Jezus na pewno musiał mieć wtedy na twarzy pobłażliwy uśmiech, bo im odpowiedział: „Chodźcie, a zobaczycie”. Św. Jan pisząc Ewangelię już jako starzec wciąż pamiętał, że „było to około godziny dziesiątej”. Z kolei Pan posłużył się nimi, bo oni przyprowadzili swoich braci, których On też powołał.

    Bóg powołując człowieka zawsze zwraca się do niego po imieniu. Tak jest i dziś. Czemu więc wielu nie słyszy? A nawet kiedy usłyszy Boże wezwanie: „Pójdź za mną” zachowuje się tak jak bogaty młodzieniec. Bo Bóg zawsze wzywa do czegoś więcej. A wtedy człowieka ogarnia obawa i lęk przed nieznanym. I pyta sam siebie: czy nie wystarczy strzec tylko 10 przykazań Bożych? Bywa i to nie rzadko, że człowiek przechodzi długą i ciężką drogę, zanim uzna sprawy Królestwa Bożego za najważniejsze. Wciąż coś go wstrzymuje, jak garb wielbłąda w przejściu przez ciasną bramę. I to niekoniecznie muszą być wielkie bogactwa. Ileż człowiek potrafi nagromadzić w sobie i wokół siebie przeróżnych drobiazgów, nawet śmiesznych i błahych, które urastają do wielkich rozmiarów, jak ten przysłowiowy garb. Przy czym tłumaczy sobie, że to wszystko mu się przyda. I tak pozostaje jak na uwięzi.

    Albo Boże wezwanie nie dochodzi do człowieka, bo człowiek odgrodził się swoimi grzechami jak murem obronnym. I tkwi w tych grzechach i wyrządza straszną krzywdę, bo nie jest w stanie nawet uświadomić sobie ogrom dobra jaki Bóg mógłby przez niego wypełnić, gdyby nie jego trwanie w martwej stagnacji. Kiedy człowieka dotyka cierpienie, krzywda, kiedy czuje się samotny i nie widzi sensu swojego życia – wtedy człowiek najczęściej czyni winnym Boga za ten stan rzeczy, a nie ciemność, którą sprawił jego egoizm.

    Świat jest wielką rodziną i to sam Bóg wyznacza każdemu właściwe miejsce i niepowtarzalne zadane do spełnienia. Władysław Reymont wypowiedział takie bardzo znamienne zdanie: „Życie nie daje nam tego, co chcemy, tylko to, co dla nas ma”. I w tym, co życie dla nas ma, co Bóg nam daje, trzeba odnaleźć siebie, swoje miejsce, swoje zadanie. Przy czym nie do mnie należy mierzyć znaczenie różnych powołań moją ludzką miarą. My wszyscy stanowimy Mistyczne Ciało Chrystusa. Dlatego św. Paweł w dzisiejszym II Czytaniu bardzo mocno podkreśla: „Czyż nie wiecie, że wasze ciała są członkami Chrystusa? Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest przybytkiem Ducha Świętego, który w was jest, a którego macie od Boga, i że już nie należycie do samych siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Chrztu Pańskiego – ROK B

    Boży zamysł

    Wspomnienie chrztu Jezusa
    Ikona Chrztu Pańskiego – Kiko Arguello/reprodukcja:Jakub Szymczuk/ GN

    ***

    Dzisiejsza uroczystość jest dalszym ciągiem Bożego Objawienia. I chociaż sytuacja dzisiejszego czasu pandemii pozbawiła nas atmosfery Bożych Narodzin, które w Liturgii Kościoła wciąż trwa aż do uroczystości Ofiarowania Pańskiego w świątyni jerozolimskiej czyli do święta Matki Bożej Gromnicznej. Ale przecież możemy śpiewać w naszych domach kolędy i składać sobie życzenia łamiąc się się opłatkiem, bo jesteśmy u początku Nowego Roku Pańskiego. Odkryjmy na nowo domowy kościół.

    Słowo Boże, które dziś do nas mówi umiejscawia nas coraz głębiej w Bożej rzeczywistości ukazując Boży zamysł. Oto Pan Jezus ma lat już trzydzieści. Jest na  drodze, która prowadzi ku Jerozolimie. Ta droga ma wymiar trzech lat. Na tej drodze   dokona się nie tylko naprawienie człowieczego losu, ale wyprowadzenie ludzkości z beznadziejnej sytuacji doprowadzjąc aż do wejścia w rejony Bożego życia. Rozpoczyna więc Syn Boży swój przełomowy moment od chrztu pokuty, którego udzielał Jan Chrzciciel w wodach Jordanu. Co prawda „Jan Go powstrzymywał mówiąc: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie”. Ale odpowiedź Jezusowa była zdecydowana: „Pozwól teraz, bo tak się godzi nam wypełnić wszystko, co jest sprawiedliwe”. Co oznacza owe „wypełnienie wszystkiego, co jest sprawiedliwe”? Oznacza, że każdy grzech, że każdą winę On przyjął na siebie, aby zanieść aż na Kalwarię. W ten sposób utożsamił się z każdym człowiekiem  równocześnie dając każdemu człowiekowi nieprawdopodobną szansę. Bo jak zauważa ks. biskup Pietraszko: „Również twoje i moje winy i grzechy zeszły w Chrystusie i z Chrystusem już wtedy i tam    w nurt świętej rzeki miłosierdzia Bożego. W jakiś nieznany nam, ludziom, sposób – zaczątkowy, ale skuteczny, rozpoczęło się obmywanie i oczyszczanie każdego z nas ku zbawieniu. Sytuacja ta, zapoczątkowana nad Jordanem we chrzcie Chrystusowym, czeka dziś na dopowiedzenie i dopełnienie od naszej strony. Dzieło zapowiedziane powinno być przez nas dokończone. Sprawa rozpoczęta i ustawiona we właściwym kierunku powinna być przez nas podjęta. I my powinniśmy wejść w wody Jordanu, wejść w wody pokuty, by się na nas również dokonało to wielorakie obmycie, które symbolizuje nurt tamtej rzeki, w którą wstąpił Chrystus”.

    Na osobie Jana Chrzciciela widać bardzo wyraźnie, jak on z coraz większym zaufaniem wchodzi w te Boże plany. Bo oto on – w momencie swojej największej popularności będąc na ustach całego tłumu i o którym sam Jezus powiedział, że „między narodzonymi z niewiast nie powstał większy” – zrozumiał, że jego pierwsza misja już się zakończyła: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał”. Jan teraz miał wypełnić inne zadanie, które poprzez samotność i cierpienie doprowadza go aż do męczeństwa. Taka była jego droga i w dzisiejszej Ewangelii widać jak się do niej przygotowywał: „Idzie za mną mocniejszy ode mnie, a ja nie jestem godzien, aby się schylić i rozwiązać rzemyk u Jego sandałów”.

    Nieodzowna jest zatem świadomość szukania właściwej proporcji: kim jest Bóg i kim jest człowiek. Bóg zawsze „pysznym się sprzeciwia a pokornym łaskę daje”. Magnificat, który wyśpiewała Maryja wciąż rozbrzmiewa. Oby dotarł do każdego ludzkiego serca. Bo wtedy Tajemnice wód Jordanu i Tajemnice gór Przemienienia dotykają ziemi a człowiek może dotykać Nieba doświadczając relacji, które istnieją pomiędzy Bożymi Osobami. Ojciec nie sam siebie sławi i nie o sobie mówi. Ale wskazuje na swojego Syna: „To jest Syn mój umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!” Dlatego ma Syna doskonałego, który jest Mu doskonale podobny. Czy więc ja, człowiek dumny, w którym wciąż drzemie „pycha żywota” potrafię zrozumieć wędrówkę  Bożego Syna, który nie tylko „…porzucił szczęście swoje, wszedł między lud ukochany, dzieląc z nim trudy i znoje. Niemało cierpiał, niemało, żeśmy byli winni sami”, ale „uniżył samego siebie stając się posłusznym aż do śmierci i to śmierci krzyżowej”?   

    W rzece Jordan dokonał się paradoks – bo oto “NAJŚWIĘTSZY grzesznik” wstąpił w jej nurty. I odtąd wody Jordanu symbolizują Bożą moc. Stają się materią sakramentu, który oczyszcza człowieka i ubiera go w godność bożego domownika.

    Na czym polega to przedziwne wyciągnięcie człowieka posłużę się prawdziwym przykładem z życia Helen Keller. Kiedy miała półtora roku straciła wzrok i słuch. W wieku lat sześciu   zrozumiała, że chce wzrastać, ale obezwładniał ją całkowicie mur milczenia. Jej rodzice głęboko zatroskani po długich poszukiwaniach znaleźli w końcu dla niej nauczycielkę, pannę Sullivan. Po kilku miesiącach ćwiczeń umiała już na swoich palcach przeliterowywać wiele wyrazów, choć wtedy nie wiedziała jeszcze, że istnieją jakieś wyrazy i że one coś oznaczają.  I oto wydarzyło się w jej życiu coś co ona nazywa cudem. Panna Sullivan próbowała wbić jej do głowy, że mug to kubek, a water to woda. Ale Helen wciąż i wciąż myliła te dwa wyrazy. Nauczycielka zrezygnowała z dalszego ćwiczenia. Postanowiła, że wyjdą na spacer. Idąc koło fontanny nagle ręka Helen, prowadzona ręką Sullivan, znalazła się pod zimnym strumieniem wody. Wtedy na drugiej ręce zaczęły znowu literować słowo „woda”, najpierw powoli, potem szybko. Trwało to jakiś czas, aż nagle Helen doznała olśnienia. Tajemnica języka stanęła przed nią otworem: każda rzecz ma swoją nazwę!

    Teraz już wiedziała, że woda to coś cudownie zimnego, co obmywa jej rękę. To żywe słowo obudziło w niej duszę do życia, podarowało jej światło, nadzieję, radość i uwolniło ją z kajdań!

    Tego samego dnia będąc pełna chęci do nauki nauczyła się wielu nowych wyrazów. Między nimi były takie słowa jak „matka”, „ojciec”, „siostra” – słowa, którymi zakwitł dla niej świat.

    Helen Keller została uwolniona z „ciasnego więzienia” dzięki „wodzie”, która obmywała jej rękę.

    Poprzez historię tej dziewczynki można zobaczyć w maleńkim fragmencie co dzieje się w ludzkim sercu, które przyjmuje chrzest. Wtedy rzeczywiście dusza budzi się do nowego, Bożego życia i doznaje uwolnienia od kajdan grzechu pierworodnego.

    Ten chrzest miał miejsce w moim życiu. Dlaczego więc potrafię tak często pozostawać obojętnym wobec Jezusa, który nie tylko, że sam na siebie włożył moje nieprawości, aby „wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”, ale, jeszcze jakby nie dość było tego, jest obecny w moim życiu i to z nieprawdopodobną delikatnością: „nie krzyczy ani głosu nie podnosi, trzciny nadłamanej nie łamie, a knotka o nikłym płomyku nie gasi”.

    A sam Bóg takie daje o Nim świadectwo: „On jest moim Synem umiłowanym, w którym mam upodobanie”.

      

  • Niedziela Objawienia Pańskiego – ROK B

    Odnaleźć Boga 

    Mówimy, że Adwent już minął i okres Bożego Narodzenia po dzisiejszej uroczystości Objawienia Pańskiego też będzie już za nami. A tymczasem adwent dla każdego człowieka bywa różny i trwa nieraz bardzo długo. Pustynia zaś, przez którą trzeba przejść, też nie dla wszystkich jest jednakowa.

    Mędrcy przebyli ogromną drogę zanim dotarli, najpierw do Jerozolimy, a potem do Betlejem. „Ujrzeliśmy gwiazdę Jego na Wschodzie i przybyliśmy pokłonić się Jemu” – taką dali odpowiedź zalęknionemu Herodowi.

    Ale to nie gwiazda kazała im wyruszyć w drogę. Gwiazda była tylko znakiem, którym posłużył się Bóg, wołając ich z dalekiej krainy. Jak to dobrze, że odważyli się wyruszyć ze swojego miejsca. W ten sposób uznali, że ich mądrość nie jest jeszcze wystarczająca, że przed nimi znajduje się długa droga wytrwałego szukania prawdy. Dlatego ich serca nie znajdowały spokoju. Towarzyszyło im napięcie i wyczekiwanie, że oto muszą dotrzeć do owej Tajemnicy, która znajduje się przed nimi. I kiedy dotarli już do celu swej podróży – „zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon”. Jak niewyobrażalna i nieprawdopodobna okazała się Boża rzeczywistość. To ich pokorne przeczuwanie sprawiło, że odczytali właściwie Boże wezwanie. Bo Bóg objawił się mędrcom właśnie w ten sposób. Tutaj trzeba zdać sobie sprawę, że największe niebezpieczeństwo czai się i ukrywa wobec ludzi uważających się za mądrych i pewnych siebie, że już posiedli wszystko i dlatego nie widzą żadnego sensu po co się wybierać do jakieś dalekiej krainy. Już z góry przesądzili, że nie warto tam wędrować, bo tam nie ma żadnej prawdy. Ks. biskup Jan Pietraszko napisał w swoich rozważaniach p.t. „Spotkania”, że ”takim ludziom bardzo trudno jest odnaleźć Boga. Mówią nieraz: to, co jest poza mną i czego nie wiem, nie istnieje. A inni: nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co mam, co widzę, co mam pod nogami, co mam w zasięgu własnych rąk. A to, co jest wyżej, nie istnieje dla mnie”.

    Dzisiejsza uroczystość dlatego nazywa się Objawieniem Pańskim, bo Bóg ukazał poprzez Narodziny Swojego Syna kim naprawdę jest. Objawił się jako miłość, czułość, dar, przywiązanie, stając się całkowicie zależnym. A mędrcy, którzy uosabiają mądrość, potęgę i moc tego świata po długiej wędrówce odkrywają w tym Dziecięciu tę Bożą dobroć skierowaną ku ludziom. Bo Bóg obdarza każdego człowieka swoją ogromną życzliwością i nieprawdopodobnym zaufaniem. A jak odpowiada człowiek?

    Tu przywołam znów słowa ks. biskupa Pietraszki, który tłumaczy, że „wszystkie biedy, troski i lęki współczesności na tym przede wszystkim polegają, że w rodzinie ludzkiej jest tak ogromna liczba ludzi dysponujących jeżeli już nie mądrością, to w każdym razie wybitną wiedzą – ludzi posługujących się ponadto narzędziami niezwykle precyzyjnymi, które mogą dosięgnąć człowieka w każdym zakątku świata. Ludzie ci niestety nie zawsze są dość dobrzy i nie zawsze posiadają dość miłości i życzliwości dla każdego człowieka, gdziekolwiek by on żył. W tym właśnie jest bieda, niepokój i udręczenie współczesności, że wiedza i mądrość, która tak wiele umie i wie, że moc, która tak wiele może, nie wie niekiedy tego, że aby była siłą twórczą, musi być dobra, miłująca, musi być prosta, szczera, bez podejrzeń i zdrady, bez postępu, otwarta ku człowiekowi – jak Dziecię Jezus na kolanach Matki”.

    Bardzo popularny brytyjski dziennikarz, rektor uniwersytetu, w czasie wojny oficer wywiadu, Malcolm Muggeridge, kiedy był jeszcze na swojej długiej drodze nawrócenia, opisywał, jakie wrażenie zrobiło na nim spotkanie z Matką Teresą z Kalkuty, gdy odwiedził ją w okresie Bożego Narodzenia. Pokazywała mu dziecko, które znalazła na śmietniku. Potem w swoich refleksjach tak napisał: „Dziwiłem się, bo było tak maleńkie, że aż dziw brał, że takie maleńkie może istnieć. Gdy powiedziałem o tym Matce Teresie, na jej twarzy pojawił się wyraz radosnego uniesienia. „A widzisz – rzekła – jest w nim życie”. Rzeczywiście było. Nagle poczułem się jakbym był przy narodzinach w Betlejem, a niemowlę na ramionach Matki Teresy stało się następnym Barankiem Bożym zesłanym na świat, by rozjaśnić ciemność wokół nas. I wtedy pomyślałem: jak wiele takich niemowląt można było uratować przed wyniesieniem w kubłach na szpitalny śmietnik…”. I ta refleksja i te następne, które pojawiały się na drodze Malcolma – po latach doprowadziły go do uwierzenia Bożemu Synowi narodzonemu z Najświętszej Maryi Panny.

    Bardzo wielu jest ludzi, którzy mają odwagę, słysząc w swoim sercu Boże zaproszenie, iść ku prawdzie. Ale niestety są i tacy, którzy lękają się trudnej drogi i wtedy raczej wybierają wygodną postawę sędziego, stawiając zarzuty Bogu: że droga jest za bardzo wyboista, że cierni na niej za dużo. A przecież, Ty Panie, przyszedłeś na tę ziemię nie po to, by usuwać kamienie z ludzkich dróg i wyrywać ciernie. Jeszcze jako Maleństwo musiałeś uchodzić w obcy kraj przez zieloną granicę – a droga wiodła przez pustynię obcości i przez miasta nieprzyjazne. I dziś – też „idziesz w spiekocie dnia i w szarym pyle dróg… i uczysz kochać i przebaczać”.

    Choć moja ścieżka jest wąska i stroma, choć cierni na niej wiele – odnajduję na niej ślady Twoich stóp, bo Ty wciąż jesteś przede mną. Obym nigdy nie zagubił Twoich śladów!

    ks. Marian Łękawa SAC

  • NIEDZIELA ŚWIĘTEJ RODZINY: JEZUSA, MARYI I JÓZEFA

    Przykład Świętej Rodziny używany do dyskredytowania życia seksualnego

    Symeon od razu rozpoznał wśród wielu wchodzących do świątyni Maryję i Józefa jak „wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa”. Byli zwyczajnie ubogimi ludźmi, niczym nie zwracającymi na siebie uwagi. Po czym więc rozpoznał ich? Ewangelia mówi o Symeonie bardzo ciepło, że „był to człowiek prawy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim”. I kiedy wziął w swoje objęcia Mesjasza Pańskiego błogosławił Boga mówiąc: „Teraz, o Panie, według słowa Twego uwalniasz swojego sługę w pokoju, bo moje oczy ujrzały już Twoje zbawienie”. Był szczęśliwym starcem, bo oto spełniło mu się to o czym marzył, o co prosił i czego oczekiwał. A to zdarza się bardzo rzadko.

    Tadeusz Żychiewicz poczynił był taką refleksję na temat Symeona, którą rozpoczął pytaniem: „Czegóż więcej, poza uwolnieniem w pokoju, chcieć może człowiek szczęśliwy, któremu spełniło się życie? … Doprawdy: nie za wielu jest ludzi, którym – jak Symeonowi – spełniłoby się życie. Wielu jest takich, którzy na próżno o tym marzą, z dnia na dzień bardziej pewni swojej klęski. Wielu jest takich, którzy u progu starości wiedzą, że mogło być inaczej”.

    W moim kapłańskim życiu zdążyłem już wiele wysłuchać ludzkich historii, właśnie w momencie postępującej starości i zniedołężnienia – historie bardzo często skomplikowane i bardzo bolesne i często związane ze swoimi dziećmi. Choć przecież nie wszystkie tragedie rodziców są wynikiem ich błędnego wychowania. Natura zła i grzechu jest o wiele bardziej skomplikowana. Bywa i tak, że w rodzinie jedno dziecko jest dobre, łagodne, a drugie – całkowite przeciwieństwo – wulgarny brutal. Ileż serce matki musi doświadczyć bólu patrząc jak jej własne dziecko marnuje swoje życie. Tylko jeden Bóg wie ile wylanych zostało łez, ile błagań i próśb przez lata całe – a skutek żaden.

    Tu przypomina mi się historia, którą opowiedział ks. Pawlukiewiczowi pewien człowiek jak to po powrocie z wojska wrócił do matki i zamiast rozejrzeć się za pracą, pomyśleć o przyszłości, zaczął pić. Początkowo matka tak sobie myślała: No cóż, chłopak po wojsku, pewnie chce się wyszumieć. Ale mijały tygodnie, a syn dalej pił. Matka zaczęła się coraz bardziej martwić. Błagała syna, żeby przestał, żeby się opamiętał. Ale nic nie pomagało – pił dalej. Później zaczęła grozić, że go wyrzuci z domu, jak się nie poprawi, że wezwie policję, że go odda na leczenie. Aż pewnego dnia matka przyszła do pokoju syna i usiadła na krawędzi jego łóżka. Już nie błagała, ani nie straszyła, tylko powiedziała takie słowa: „Synu, ty już nie jesteś mój. Ktoś mi ciebie zabrał. Nic ci już nie będę mówić. Będę się tylko modlić za ciebie i pościć”. Syn wybuchnął śmiechem mówiąc, że to przedstawienie i poszedł się znowu upić. Kiedy wrócił – matka rzeczywiście nic nie mówiła. Widział ją siedzącą w kuchni wciśniętą w kąt pomiędzy oknem a lodówką. Tak samo było następnego dnia, a potem jeszcze w następne aż w końcu nie wytrzymał. Poszedł do kuchni, uklęknął przed nią i powiedział: „mamusiu, pomóż mi. Ja chcę się zmienić, ale nie mogę sobie dać rady sam ze sobą”. I matka pomogła. Ubłagała lekarza na odwykówce, aby go przyjął, bo o miejsce było trudno. W ten sposób syn wyszedł z tego – uratowany przez matkę. Ona zrozumiała, że szatan nie boi się krzyku, ale boi się modlitwy i postu. Ona robiła to samo co prorokini Anna: „Nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i w modlitwie dniem i nocą”.

    Niech będą błogosławieni na ludzkich drogach tacy Symeonowie i takie Anny – bo to dzięki nim Boża Matka, której „duszę przenika miecz, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu” może podawać światu swojego Syna „przeznaczonego na upadek i na powstanie wielu”.

    Arent de Gelder
„Pieśń pochwalna Symeona”
olej na płótnie, 1700–1710
Muzeum Mauritshuis, Haga
    Arent de Gelder
„Pieśń pochwalna Symeona”olej na płótnie, 1700–1710
 Muzeum Mauritshuis, Haga

    ************************************************************************

    UROCZYSTOŚĆ

    OBJAWIENIA PAŃSKIEGO

    By Bartolomé Esteban Murillo – Domena publiczna/Radio Maryja

    ****

    Mówimy, że Adwent już minął i okres Bożego Narodzenia po dzisiejszej uroczystości Objawienia Pańskiego też będzie już za nami. A tymczasem adwent dla każdego człowieka bywa różny i trwa nieraz bardzo długo. Pustynia zaś, przez którą trzeba przejść, też nie dla wszystkich jest jednakowa.

    Mędrcy przebyli ogromną drogę zanim dotarli, najpierw do Jerozolimy, a potem do Betlejem. „Ujrzeliśmy gwiazdę Jego na Wschodzie i przybyliśmy pokłonić się Jemu” – taką dali odpowiedź zalęknionemu Herodowi.

    Ale to nie gwiazda kazała im wyruszyć w drogę. Gwiazda była tylko znakiem, którym posłużył się Bóg wołając ich z dalekiej krainy. Jak to dobrze, że odważyli się wyruszyć ze swojego miejsca. W ten sposób uznali, że ich mądrość nie jest jeszcze wystarczająca, że przed nimi znajduje się długa droga wytrwałego szukania prawdy. Dlatego ich serca nie znajdowały spokoju. Towarzyszyło im napięcie i wyczekiwanie, że oto muszą dotrzeć do owej Tajemnicy, która znajduje się przed nimi. I kiedy dotarli już do celu swej podróży – „zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon”. Jak niewyobrażalna i nieprawdopodobna okazała się Boża rzeczywistość. To ich pokorne poszukiwanie sprawiło, że odczytali właściwie Boże wezwanie. Bo Bóg objawił się  mędrcom właśnie w ten sposób. Tutaj trzeba zdać sobie sprawę, że największe niebezpieczeństwo czai się i ukrywa wobec ludzi uważających się za mądrych i pewnych siebie, że już posiedli wszystko i dlatego nie widzą żadnego sensu po co się wybierać do jakieś dalekiej krainy. Już z góry przesądzili, że nie warto tam wędrować, bo tam nie ma żadnej prawdy. Ks. biskup Jan Pietraszko napisał był w swoich rozważaniach p.t. „Spotkania”, że ”takim ludziom bardzo trudno jest odnaleźć Boga. Mówią nieraz: to, co jest poza mną i czego nie wiem, nie istnieje. A inni: nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co mam, co widzę, co mam pod nogami, co mam w zasięgu własnych rąk. A to, co jest wyżej, nie istnieje dla mnie”.

    Dzisiejsza uroczystość dlatego nazywa się Objawieniem Pańskim, bo Bóg ukazał poprzez Narodziny Swojego Syna, kim naprawdę jest. Objawił się jako miłość, czułość, dar, przywiązanie, stając się całkowicie zależnym. A mędrcy, którzy uosabiają mądrość, potęgę i moc tego świata, po długiej wędrówce odkrywają w tym Dziecięciu Bożą dobroć skierowaną ku ludziom. Bo Bóg obdarza każdego człowieka swoją ogromną życzliwością i nieprawdopodobnym zaufaniem. A jak odpowiada człowiek?

    Tu przywołam znów słowa ks. biskupa Pietraszki, który tłumaczy, że „wszystkie biedy, troski i lęki współczesności na tym przede wszystkim polegają, że w rodzinie ludzkiej jest tak ogromna liczba ludzi dysponujących jeżeli już nie mądrością, to w każdym razie wybitną wiedzą – ludzi posługujących się ponadto narzędziami niezwykle precyzyjnymi, które mogą dosięgnąć człowieka w każdym zakątku świata. Ludzie ci niestety nie zawsze są dość dobrzy i nie zawsze posiadają dość miłości i życzliwości dla każdego człowieka, gdziekolwiek by on żył. W tym właśnie jest bieda, niepokój i udręczenie współczesności, że wiedza i mądrość, która tak wiele umie i wie, że moc, która tak wiele może, nie wie niekiedy tego, że aby była siłą twórczą, musi być dobra, miłująca, musi być prosta, szczera, bez podejrzeń i zdrady, bez podstępu, otwarta ku człowiekowi – jak Dziecię Jezus na kolanach Matki”.

    Bardzo popularny brytyjski dziennikarz, rektor uniwersytetu, w czasie II wojny światowej oficer wywiadu, Malcolm Muggeridge, kiedy był jeszcze na swojej długiej drodze  nawrócenia, opisywał, jakie wrażenie zrobiło na nim spotkanie z Matką Teresą z Kalkuty, gdy odwiedził ją w okresie Bożego Narodzenia. Pokazywała mu dziecko, które znalazła na śmietniku. Potem  w swoich refleksjach tak napisał: „Dziwiłem się, bo było tak maleńkie, że aż dziw brał, że takie maleńkie może istnieć. Gdy powiedziałem o tym Matce Teresie, na jej twarzy pojawił się wyraz radosnego uniesienia. „A widzisz – rzekła – jest w nim życie”. Rzeczywiście było. Nagle poczułem się jakbym był przy narodzinach w Betlejem, a niemowlę na ramionach Matki Teresy stało się następnym Barankiem Bożym zesłanym na świat, by rozjaśnić ciemność wokół nas. I wtedy pomyślałem: jak wiele takich niemowląt można było uratować przed wyniesieniem w kubłach na szpitalny śmietnik…”. I ta refleksja i te następne, które pojawiały się na drodze Malcolma – po latach doprowadziły go do uwierzenia Bożemu Synowi narodzonemu z Najświętszej Maryi Panny.   

    Bardzo wielu jest ludzi, którzy słysząc w swoim sercu Boże zaproszenie mają odwagę iść ku prawdzie. Ale niestety są i tacy, którzy lękają się trudnej drogi i wtedy raczej wybierają wygodną postawę sędziego, stawiając zarzuty Bogu: że droga jest za bardzo wyboista, że cierni na niej za dużo. A przecież, Ty Panie, przyszedłeś na tę ziemię nie po to, by usuwać kamienie z ludzkich dróg i wyrywać ciernie. Jeszcze jako Maleństwo musiałeś uchodzić w obcy kraj przez zieloną granicę – a droga wiodła przez pustynię obcości i przez miasta nieprzyjazne. I dziś – też „idziesz w spiekocie dnia i w szarym pyle dróg… i uczysz kochać i przebaczać”.

    Choć moja ścieżka jest wąska i stroma, choć cierni na niej wiele – odnajduję na niej ślady Twoich stóp, bo Ty wciąż jesteś przede mną. Obym nigdy nie zagubił Twoich śladów!

    MAGI IN THE MANGER
    Waiting For the Word | CC BY 2.0/ Aleteia.pl

  • Boże Narodzenie – ROK B

    Sprawdzamy, czy to, co czytamy w Ewangeliach o narodzinach Jezusa to sama  prawda czy wymyślone bajeczki - Joe Monster
    „Mizerna cicha, stajenka licha, pełna niebieskiej chwały, oto leżący przed nami śpiący w promieniach – Jezus mały… „

    Maleńki Jezu, zapraszam Cię bardzo gorąco do mojego lichego serca…

    Narodziny Bożego Syna, mimo, że następują po najmilszym sercu okresie Adwentu i są najcieplejszym ze świąt chrześcijańskich – jakby powiedział ks. Pasierb – to jednak nie można nie zauważyć ogromnego dramatu i to nie tylko tego zewnętrznego związanego z rzymską okupacją i niebezpiecznym Herodem, ale przede wszystkim samo ubóstwo Józefa i Maryi i bezdomność Nowonarodzonego.

    Dlaczego Matka nie urodziła swego Syna we własnym domu?

    Bo nie dla siebie Go urodziła, ale dla świata całego, dla wszystkich ludzi. I urodziła Go prawie pod gołym niebem – w stajni, która jest miejscem dla zwierząt.

    Takie było Boże Narodzenie tedy, przeszło dwa tysiące lat temu i takie wciąż trwa.

    W tamtym czasie nie pozwolono Jej przekroczyć żadnego progu z domów do których pukała. A dziś – jak często i jak u wielu gospoda człowieczego serca wypełniona jest po brzegi tylko swoimi własnymi sprawami.

    Kiedy Ewangelia mówi: „Nie było dla nich miejsca w gospodzie” – to wcale nie znaczy, że w ogóle nie było w niej wolnych miejsc.

    Po prostu dla nich nie było miejsca.

    Bezdomność Chrystusowych narodzin ma jednak swoją głęboką wymowę. Ks. biskup Jan Pietraszko tłumaczy ją w ten sposób: „Nikt na tym świecie nie może powiedzieć, że Chrystus narodził się w jego domu. Cztery ściany domu oddzielają od świata, stwarzają atmosferę bezpieczeństwa: człowiek czuje się u siebie. Równocześnie jednak te cztery ściany zamykają światu dojście do człowieka. Chrystus widocznie nie chciał być odizolowany od ludzi, nie chciał, aby nawet w taki sposób ktoś zawłaszczył Go dla siebie. Dlatego narodził się bezdomny, w jaskini pasterskiej, z której drogi rozchodziły się na wszystkie strony świata. Nie było drzwi, które można by zatrzasnąć przed ludzką ciekawością; każdy przechodzący mógł wejść, zajrzeć i zatrzymać się, zapytać, pomyśleć”.

    I takim już pozostał na tej ludzkiej ziemi – bez żadnych barier, żadnych przeszkód.

    Kiedy już dorósł i chodził po palestyńskiej ziemi na pytanie uczniów:
    – „Mistrzu, gdzie mieszkasz?”
    tak odpowiedział:
    – „Ptaki mają gniazda, zwierzęta mają jamy, a Syn Człowieczy nie ma domu gdzie mógłby głowę skłonić”.

    I tu jest ta nieprawdopodobna szansa dla każdego ludzkiego serca – zaprosić Go do siebie. Zacheusz ze zwykłej tylko ciekawości wspiął się na drzewo, aby Go zobaczyć. Ta ciekawość sprawiła, że usłyszał słowa, które go ocaliły: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany”.

    I co więcej – Ewangelia zaznacza, że zbawienie stało się udziałem nie tylko Zacheusza, ale całego jego domu.

    Teraz jest czas, gdzie wszędzie słychać śpiew:

    „Dzisiaj w Betlejem wesoła nowina, że Panna czysta porodziła Syna.
    Chrystus się rodzi, nas oswobodzi,
    Anieli grają, króle witają, pasterze śpiewają, bydlęta klękają,
    Cuda, cuda ogłaszają”.

    I te cuda działy się wtedy i dzieją się dziś, tylko nie można ich zobaczyć w Herodowych pałacach, ani w gospodach, które są wygodne, rozbawione, kolorowe. Trzeba wyjść w ciemną noc i iść do stajenki – jak w kolędzie: „Pójdźmy wszyscy do stajenki” i śpiewać aż do ostatniej zwrotki:

    „Święta Panno, Twa przyczyna niech nam wyjedna u Syna,
    By to Jego narodzenie zapewniło nam zbawienie”.

  • IV Niedziela Adwentu – ROK B

    Zaufać Bogu do końca

    Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie według El GrecoZwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie według El Greco/vaticannews.va

    ****

    Już za kilka godzin wieczerza wigilijna. Ileż odżywa wspomnień związanych z tym wyjątkowym, bo jedynym i niepowtarzalnym wieczorem na przestrzeni całego roku. Tu nabierają właściwego znaczenia takie słowa jak ‘dom’, ‘stół’, ‘rodzinny krąg’. W języku angielskim można to wyrazić jednym słowem: ‘home’. I nieprzypadkowo dzisiejsza Liturgia Słowa mówi o pragnieniu króla Dawida, który chce zbudować dom dla Pana, bo on sam już mieszka w pięknym pałacu cedrowym.

    Ale Pan Bóg poprzez proroka Natana przedstawia zupełnie inny plan: …”wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności i utwierdzę jego królestwo. Ja będę mu Ojcem, a on będzie Mi synem. Przede Mną dom twój i twoje królestwo będzie trwać na wieki”.

    Plany Boże od zarania dziejów mijają się z ludzkimi. Już w Księdze Rodzaju przy opisie pierwszego nieposłuszeństwa człowieka Bóg uchyla maleńki rąbek swojego cudownego Misterium naprawienia zerwanej przyjaźni. Bardzo pięknie wyraża ją modlitwa Eucharystyczna o Tajemnicy Pojednania: „Ojcze święty, Boże nieskończonej dobroci, Ty nieustannie wzywasz grzeszników do odnowy w Twoim Duchu i najpełniej objawiasz swoją wszechmoc w łasce przebaczenia. Wiele razy ludzie łamali Twoje przymierze, a Ty zamiast ich opuścić, zawarłeś z nimi nowe przymierze przez Jezusa, Twojego Syna i naszego Odkupiciela: przymierze tak mocne, że nic nie może go złamać”.

    A człowiek wciąż upiera się przy swoim ograniczonym spojrzeniu i to jak bardzo ograniczonym. Pragnie być szczęśliwym i robi wszystko, żeby poczuć się szczęśliwym – tylko, że według swojego własnego wyobrażenia. Brakuje mu odwagi, aby zawierzyć zupełnie przerastającym go Bożym planom. A przecież tylko Bóg i nikt inny, może dać prawdziwe szczęście. W modlitwie bardzo często wypowiadam słowa: „Bądź wola Twoja”, mimo to, jednak stale i wciąż odnajduję w sobie skłonność, aby iść za Adamowymi urojeniami, który nie uwierzył Bożym planom, ale wybrał inną drogę – najgorszą z możliwych – posłuchał diabła. Dlaczego kiedy mam wybór chwytam za brudny koniec kija? Ta nieufność do Pana Boga siedzi we mnie głęboko, przy czym potrafię znaleźć wytłumaczenie dla swoich usiłowań mówiąc: „To byłoby zbyt piękne, by mogło trwać”. „To już zawsze tak jest”. Znajdując w sobie lęk, obawę co Bóg da – muszę sobie odpowiedzieć w tym Adwencie na pytanie: Czego oczekuję od Boga? Kiedy obawiam się najgorszego, wtedy zachowuję się jak lękliwe dziecko w samochodzie, które na każdym zakręcie krzyczy i chciałoby wyrwać kierownicę z rąk kierowcy, zamiast mówić sobie: Wszystko w porządku, przecież to Ojciec prowadzi. Nie boję się.

    Od ks. Pawlukiewicza usłyszałem takie bardzo stare opowiadanie pochodzące z Dalekiego Wschodu:

    Pewien niezbyt zamożny człowiek miał jednego konia. Którejś nocy koń uciekł mu z zagrody. Z samego rana odwiedził go sąsiad i powiedział:

    • Koń ci uciekł? A to nieszczęście!
    • Nieszczęście, a może szczęście – odpowiedział bohater opowiadania.

    Za dwa dni koń wrócił i przyprowadził ze stepu dwa inne, dzikie konie. Natychmiast na podwórku gospodarza zjawił się sąsiad i powiedział:

    • A, to jednak szczęście!
    • Szczęście, a może nieszczęście – i tym razem odpowiedział enigmatycznie.

    Następnego dnia syn gospodarza chciał ujeździć dzikiego konia, ale spadł na ziemię i złamał rękę.

    • A, to jednak nieszczęście – zawyrokował sąsiad.
    • Nieszczęście, a może szczęście – odpowiedział w zamyśleniu ojciec.

    Kiedy za kilka dni wybuchła wojna i zabierano młodych ludzi do wojska, syn gospodarza uniknął poboru z powodu złamanej ręki.

    • A, to jednak szczęście! – ocenił sąsiad.
    • Szczęście, a może nieszczęście – tradycyjnie już odpowiedział mądry gospodarz.

    I można by tak dalej przypatrywać się kolejnym wydarzeniom, póki nie zorientuję się, że jest to historia mojego życia.

    Jak patrzę na moją codzienność? Czy widzę w nim obecnego Boga, który może objawić się w każdej chwili, ale w sposób jaki On wybierze. Ileż razy wydawało się, że wszystko pójdzie według moich przewidywań, a tymczasem stało się zupełnie inaczej. I zazwyczaj potrzeba długiego czasu, aby przestać się dziwić pytaniu: Dlaczego nie tak jak człowiek zaplanował?

    Dzisiejsza Ewangelia w wydarzeniu Zwiastowania pokazuje co to znaczy otworzyć się całkowicie na Boga i zaufać Mu bezgranicznie. Maryja zanim usłyszała słowa: „Nie bój się. Pan z Tobą” – zgodziła się umrzeć wszystkim swoim planom. A przecież miała swoje wyobrażenie całkiem innego życia. Jak pisze ks. Evely w książce pt. „Ojcze nasz”: „Maryja pierwsza zgodziła się na to, że odkupienie spełni się w sposób, jakiego my nie lubimy, przez udaremnienie wszystkich naszych planów, wszystkich naszych przewidywań, pozwalając, by spaliły na panewce. „Niech mi się stanie według słowa TWEGO”.

    Maryja zgodziła się, by Bóg pozbawił ją zupełnie tego wszystkiego, czego domagał się Adam: panowania nad sytuacją, poznania dokąd zmierza, zrozumienia swego położenia, jasnego poglądu na wszystkie te sprawy. Maryja… zaufała Bogu. Bez zastrzeżeń”.

    Dlatego jest Matką Bożego Syna i jest Matką Kościoła. A tam gdzie jest matka – tam zawsze jest i dom.

    ks. Marian Łękawa SAC