Category: zKDE

komentarz ks Mariana Łękawa do Ewangelii

  • IV Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Brama do pełni życia 

    Św. Jan przedstawiając Jezusa jako Dobrego Pasterza czyni to inaczej aniżeli pozostali Ewangeliści. Nie posługuje się przypowieściami. Kreśli jedynie obrazy, które należy odczytać. Są to obrazy – symbole, poprzez które Pan Jezus ukazuje tajemnicę zarówno samego Boga jak i tajemnicę człowieka. Co to znaczy, kiedy Chrystus mówi o sobie, że jest Bramą owiec, że jest Dobrym Pasterzem, że Dobry Pasterz daje życie swoje za owce? 

    O. Anselm Grün wyjaśnia w ten sposób: „Przez bramę Jezusa owce mogą wyjść, znaleźć dobre pastwisko i cieszyć się pełnią życia. Brama od dawna jest prasymbolem człowieka, jest symbolem przejścia – z ziemskiej do niebieskiej sfery. Wiele kultur zna wyobrażenie bramy do nieba, która umożliwia dostęp do boskiej sfery. Czasami śni się nam, że nie możemy odnaleźć bramy do domu. Albo że brama jest zamknięta. Nie potrafimy dotrzeć do wewnętrznej sfery naszej duszy. Gonimy tylko za czymś w zewnętrznym świecie. Nie mamy dostępu do samych siebie. Jezus identyfikuje się z bramą. Jest bramą do nas. Dzięki Niemu wchodzimy w kontakt z samymi sobą.”

    Ojciec Święty Jan Paweł II w Warszawie na placu Zwycięstwa, podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny, bardzo dobitnie ujął tę prawdę: „Kościół przyniósł Polsce Chrystusa – to znaczy klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek. Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może sam siebie do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa.”

    I pewnie dlatego współczesny człowiek, jak zauważa doświadczony terapeuta Werner Huth, jest taki nieszczęśliwy, „ponieważ zagubił swe duchowe centrum – zatracił więź z własnym centrum.”

    W tym zagubieniu w różnorakich frustracjach, w rezygnacji po wielu nieudanych postanowieniach i że w życiu nic się nie udaje, idzie nie tak jak powinno człowiek w końcu przyznaje się, że jest do niczego. Dziś wiadomo, że na świecie jest bardzo dużo „nieudaczników” – używając powiedzenia ks. Pasierba. To znaczy – zawsze byli, ale teraz w epoce psychoanalizy, w epoce permissive society więcej ujawniło się. Dziś człowiek więcej wie o sobie. Dawniej nie przyznawał się do wielu spraw. Wszystko to w sobie dusił, tłamsił. Bo taki był styl człowieka „wiktoriańskiego” – jakby powiedział o. Salij. Człowiek dzisiejszy ma odwagę pomyśleć o tych otchłaniach, które są w nim. Uświadomienie sobie własnej nędzy może i często prowadzi do głębszej wiary. To jest jakiś znak czasu: współczesny człowiek intuicyjnie wyczuwa tęsknotę, pragnienie, aby wejść głębiej w siebie. Zauważam to nawet w rozmowie z osobami niezwiązanymi bezpośrednio z Kościołem – kiedy proponuję na przykład teksty biblijne do Liturgii na specjalne okazje – bardzo często sami sugerują na przykład psalm 23:

    „Pan jest moim pasterzem: nie brak mi niczego
    Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
    Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
    Przywraca mi życie.
    Prowadzi mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię”.

    Nie wiem na ile jest to uświadomione zapotrzebowanie na takie funkcje pasterskie, jakie sprawuje Chrystus względem człowieka? Ale ludzkie serce idzie w tym kierunku.

    Bo tak naprawdę tylko dzięki Jezusowi można zobaczyć czym jest życie. Jezus jest bramą do pełni życia, do życia w obfitości, które jest życiem Bożym – niczym nieograniczone.

    Każdy człowiek może przez tę bramę wychodzić i wchodzić. W symbolu bramy, którą jest Jezus, odnajduję nie tylko dostęp do samego siebie, lecz mogę wyjść przez tę bramę w świat.

    Chrystus za każdym razem objaśniając co to znaczy, że On jest Dobrym Pasterzem, posługuje się innym obrazem. Kiedy mówi: „Dobry Pasterz daje życie swoje za owce” – w ten sposób objaśnia sens swojej śmierci. Bo przyjmując śmierć, pisze cytowany już o. Anselm Grün, „oddaje życie za swe owce, aby je uchronić przed wilkami – zagrożeniami życia. Jak rozumieć te zagrożenia? Oczywiście, można je interpretować historycznie. W takim przypadku dotyczą one wykluczenia chrześcijan z gminy żydowskiej i ich werbowania przez faryzeuszy. Ale w swej symbolicznej warstwie wypowiedź zawsze mówi więcej. Dotyczy tajemnicy człowieka i tajemnicy Boga. Jesteśmy zagrożeni przez pogardę dla własnej osoby, przez wzorce psychiczne, które tamują życie, przez rany i urazy, przez brak oparcia i orientacji. Gdy Jezus mówi, że odda życie za swe owce, w słowach tych wyraża się Jego bezwarunkowa miłość do nas. Największe zagrożenie polega na braku miłości i na następstwach tego traumatycznego doświadczenia. Kto nie czuje się miłowany, odrzuca siebie i potępia, staje się bezwzględny, zimny i pusty. Nie potrafi miłować siebie i innych. Wówczas potrzebuje miłości, która się nie powściąga, miłości Tego, który jest gotów ponieść śmierć, by nas uleczyć z tej śmiertelnej rany braku miłości.”

    Mówimy, że Bóg kocha wszystkich, bo to łatwo jest powiedzieć i to nic nie znaczy. Ale uwierzyć tak naprawdę i całkowicie, że Bóg kocha właśnie mnie, że Boża miłość do mnie jest skierowana osobiście i to w najdrobniejszym szczególe – wtedy dopiero dane mi jest dostrzec, ile cudowności zawiera fakt, że Bóg kocha wszystkich ludzi. Jeżeli wciąż tego nie dostrzegam, to dlatego, że nieświadomie podsuwam Mu motywy miłości dla innych (bo może oni są dobrzy). Gdy zdołam uwierzyć, że Bóg kocha nawet mnie – tę istotę nieznośną, której złość ja sam tylko mogę zmierzyć – poznam niezgłębioną miarę Jego nieprawdopodobnej miłości. Dlaczego więc nie wołam z mojego zaplątania w przeróżnych chaszczach, aby Pan mój, Dobry Pasterz szybciej mnie odnalazł?

    „Kiedyż, o kiedyż, słodki mój Panie, poznamy Serca Twego kochanie?
    Kiedyż Twa miłość rozpali nas? O dobry Jezu, czas to już czas!”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Wielkanocna – ROK B

    Przedziwna łaskawość Twej dobroci

    Zmartwychwstały Chrystus przychodzi do swoich uczniów, którzy są zatrwożeni i pełni lęku. Mówi do nich: „Pokój wam!” Słowo „pokój” wypowiedziane przez Boga zupełnie przerasta ludzkie oczekiwanie. Bo przecież zamknięci i zabarykadowani ze strachu, a do tego mają jeszcze świadomość obciążoną zaparciem się i zdradą. A tutaj niespodziewanie dotyk żywego słowa staje się dla nich przebaczeniem i nadzieją.

    Kardynał Jean-Marie Lustiger pyta: „Jakież jest zatem teraz przesłanie Tego, który daje pokój? Pokazuje swe ręce i bok, pokazuje rany. To nie są znaki rozpoznawcze, to nie sprawdzanie tożsamości. Te słowa i towarzyszący im gest sprawiają, że grupka uczniów zaczyna pojmować fakt, iż Jezus przekroczył straszliwą otchłań śmierci”.

    Męka i śmierć Syna Bożego sprawiła, że człowiek został na nowo obdarzony życiem Boga, które utracił poprzez grzech nieposłuszeństwa – a teraz odzyskał je i to jeszcze obficiej i jeszcze wspanialej. Dlatego Kościół śpiewa podczas Liturgii Wielkiej Soboty w Orędziu Wielkanocnym: „Tej właśnie nocy Chrystus skruszywszy więzy śmierci, jako zwycięzca wyszedł z otchłani. Nic by nam przecież nie przyszło z daru życia, gdybyśmy nie zostali odkupieni. O, jak przedziwna łaskawość Twej dobroci dla nas! O, jak niepojęta jest Twoja miłość: aby wykupić niewolnika, wydałeś swego Syna. O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa!… Uświęcająca siła tej nocy oddala zbrodnie, z przewin obmywa, przywraca niewinność upadłym, a radość smutnym, rozprasza nienawiść, usposabia do zgody i ugina potęgi.”

    Pokazywaniem swoich ran Pan Jezus przypomina zalęknionym uczniom jak było to potrzebne i jak teraz dane im jest widzieć zupełnie inaczej te okropne wydarzenia, które przeżyli, a które były dla nich nie do zniesienia, a jeszcze z ich doświadczeniem tchórzostwa, strachu i wyparcia się. Teraz Jezus daje im tę możliwość właściwego, tzn. prawdziwego zobaczenia tego wszystkiego co było takie nie do przyjęcia, absurdalne i gorszące. Przecież Jezusowa Męka i Śmierć z miłości wyrosła – dlatego jest przebaczeniem. A Jezusowe wyniszczające rany stały się źródłem zbawienia. Tego człowiek ani pojąć ani zrozumieć nie jest w stanie jak bardzo jest przez Boga ukochany, skoro Bóg dla niego aż tak i aż tyle potrafi cierpieć!

    Dlaczego więc Boża miłość jest wciąż dla tak wielu ludzi zupełnie obojętna? Nasza ludzka zwyczajna codzienność – jakie to smutne – nie potrafi nawet jej zauważyć, a przecież jak głęboko zanurzony jest człowiek w Bożej rzeczywistości. Ewangelie aż zaskakują opisem najdrobniejszych szczegółów, które nie mogą nie być bliskie dla każdego człowieka: zaznaczone dokładnie godziny wielu wydarzeń – kto biegł, a kto szedł do grobu, w którym miejscu w grobie leżały zwinięte chusty. A w dzisiejszej Ewangelii św. Łukasz przedstawia nie tylko jak Zmartwychwstały Jezus pokazuje swoim uczniom ręce i nogi, ale i Jego prośbę: „Macie tu coś do jedzenia? Oni podali Mu kawałek pieczonej ryby. Wziął i jadł wobec nich.” Albo opis spotkania nad jeziorem – złowiono wtedy sto pięćdziesiąt trzy ryby. Kiedy dobili do brzegu czekała na nich smażona ryba i chleb. Sam Bóg przygotował posiłek dla swoich uczniów! Te precyzyjne, tak szczegółowe opisy podkreślają, że Zmartwychwstanie Pana i nasza ludzka codzienność są ściśle ze sobą powiązane. I to każdego dnia, w każdej chwili. Uczestniczę w tej nieprzerwanej bliskości ze Zmartwychwstałym Jezusem. To nie tylko Szaweł pod Damaszkiem usłyszał Jego głos i zobaczył światło z nieba.

    Od ks. Piotra Pawlukiewicza słyszałem o takim tajemniczym wydarzeniu, którego doświadczyła pewna zakonnica. Było to jeszcze przed jej wstąpieniem do zgromadzenia. Kończyła średnią szkołę i zastanawiała się, czy pragnienie życia zakonnego, jakie nosiła w sobie, jest znakiem prawdziwego powołania. Zastanawiała się nad tym biorąc argumenty za i przeciw. Pewnego dnia wracała ze szkoły. Zamyślona patrzyła na kamienny chodnik. Ktoś przechodząc obok niej, pozdrowił ją słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Odruchowo odpowiedziała: „Na wieki wieków. Amen”. Po chwili zatrzymała się bardzo zdziwiona: „Dlaczego ten człowiek pozdrowił mnie tymi słowami? Przecież jestem zwykłą świecką dziewczyną, ubraną jak każda nastolatka. Kto to był?” Odwróciła się i spojrzała za siebie, ale na ulicy nie było nikogo. Ta siostra powiedziała potem: „Może ksiądz wierzyć lub nie, ja jednak jestem głęboko przekonana, że to był sam Jezus. W ten sposób odpowiedział na moje wątpliwości i powołał mnie do życia zakonnego. On pierwszy pozdrowił mnie na ulicy tak, jak dziś czyni to wielu ludzi”.

    Ze Zmartwychwstałym Panem już tu na ziemi człowiek może spotykać się i to tak blisko i tak realnie. To On zawsze obecny tuż obok pisze listy. Nocą choremu pot z twarzy ociera. Ktoś przy mogile opłakuje swoją bliską osobę i może nawet nie wie, że On Zmartwychwstały przy nim stoi, bo na ogrodnika wygląda, a przecież nie jest ogrodnikiem.

    Za chwilę moje ręce będę trzymały biały chleb, a usta wypowiedzą słowa: „To jest Ciało Moje”. Będę podnosił Ciało Pańskie. Przed Mszą św. w konfesjonale wypowiedziałem takie słowa: „Ja odpuszczam tobie grzechy”. Przecież byłoby to czyste szaleństwo, gdyby nie fakt, że to Jezus Zmartwychwstały zechciał posłużyć się moimi ustami, moją ręką.

    Nie daj Boże, abym przyzwyczaił się do Twojej obecności, Panie. Albo gorzej – zobojętniał. Drżeć powinienem.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Bożego Miłosierdzia – ROK B

    Nieskończenie dobry Bóg 

    W niedzielę Święto Miłosierdzia Bożego
    fot. Katarzyna Matejek/Gość Niedzielny

    *****

    W dzisiejszą drugą niedzielę wielkanocną w świadomości powszechnego Kościoła wypełnia się coraz bardziej życzenie Pana Jezusa, który pragnął, aby ten dzień był dniem szczególnym – mianowicie świętem Bożego Miłosierdzia. 

    Dzięki świętej siostrze Faustynie każdy może wziąć do ręki jej Dzienniczek i czytać Jezusowe słowa: „Córko moja, mów światu całemu o niepojętym miłosierdziu moim. Pragnę, aby święto Miłosierdzia było ucieczką i schronieniem dla wszystkich dusz, a szczególnie dla biednych grzeszników. W tym dniu wylewam całe morze łask na dusze, które się zbliżą do miłosierdzia mojego; dusza, która przystąpi do spowiedzi i Komunii św., dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar. Niech się nie lęka zbliżyć do mnie żadna dusza, choćby grzechy jej były jak szkarłat. Miłosierdzie moje jest tak wielkie, że przez całą wieczność nie zgłębi go żaden umysł, ani ludzki, ani anielski. (…) Nie zazna ludzkość spokoju, dopóki nie zwróci się do źródła miłosierdzia mojego.”

    Wszechmogący Bóg najpełniej objawia swoją potęgę w nieskończonym miłosierdziu. Życie każdego człowieka wciąż i nieustannie doświadcza tej nieprawdopodobnej Bożej dobroci, bardzo często zupełnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy. 

    Założyciel Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego św. Vincenty Pallotii właściwie bez końca powtarzał, że Bóg jest miłością nieskończoną. To wołanie jest widoczne w pallotyńskich modlitwach. Jestem więc stale otoczony tą najważniejszą prawdą. A jednak zawołanie św. Pawła „miłość Chrystusa przynagla mnie” nie mogę odnieść do siebie, bo wciąż znajduję w sobie pojawiające się pytanie pełne niepokoju: czy rzeczywiście? 

    Jezusowe słowa podyktowane siostrze Faustynie mogą być odpowiedzią: „O, jak bardzo Mnie rani niedowierzanie duszy. Taka dusza wyznaje, że jestem święty i sprawiedliwy, a nie wierzy, że jestem miłosierdziem, nie dowierza dobroci mojej. I szatani wielbią sprawiedliwość moją, ale nie wierzą w dobroć moją”. 

    Wyznaję i głoszę jak nieskończenie dobry jest Bóg – a tymczasem każdy mój upadek, wciąż powtarzający się, upokarza mnie raniąc moją pychę. Burzy moje dobre mniemanie o sobie samym. Jak łatwo wtedy szatan podsuwa swoją najstraszniejszą pokusę zwątpienia w Boże przebaczenie: Czy to jest w ogóle możliwe, żeby Pan Bóg tak bez końca przebaczał? I jeżeli człowiek pójdzie za tym diabelskim poszeptem to bardzo łatwo wmówi samemu sobie: nie pójdę do spowiedzi, bo i tak nie mam szans. Boże Miłosierdzie dla mnie już się wyczerpało. 

    Ks. Biskup Nossol w swojej książce pt. „Ku cywilizacji miłości” tak pisze: „Wielu z nas mogłoby powiedzieć, czy w ogóle ma sens sakrament pokuty, skoro wszystko tak czy tak wciąż się powtarza na nowo, a my ludzie grzeszni nie zmienimy się pod każdym względem. Przyznajmy jednak, że przynajmniej kilka chwil, kilka godzin, a może dni lub tygodni jesteśmy inni, tzn. lepsi, co sprawia że i nasze otoczenie staje się także lepsze. Choćbyśmy na krótki czas uczepili się znów słonecznych promieni życia i zechcieli do tego nakłonić innych będzie to już coś wielkiego. Otworzymy jakby okienko, przez które Bóg zaczyna na powrót spoglądać w intymność życia ludzkiego serca. Życie ludzkie staje się wtedy sensowniejsze”.

    W hiszpańskiej miejscowości Limpias jest kościół, w którym znajduje się sławny krzyż wiszący nad konfesjonałem. Prawą rękę Chrystus ma opuszczoną, natomiast lewa przybita jest do belki krzyża. I jak głosi legenda, że jeden z członków królewskiego dworu miał swojego stałego spowiednika. Wciąż wpadał w te same grzechy. Za każdym razem oskarżał się żarliwie na nowo przyrzekając poprawę. Spowiednik więc oświadczył mu, że jeżeli jeszcze raz ten grzech się powtórzy – to nie będzie przebaczenia. Ale grzech się powtórzył. Nadaremnie więc penitent prosił i błagał swojego spowiednika, aby mu jeszcze tym razem przebaczył, ale usłyszał jedynie stanowcze słowa: 

    – Nie! Ostrzegałem cię. Miara cierpliwości Bożej i miłosierdzia Bożego dla ciebie już się wyczerpała. 

    I pozostawił bez rozgrzeszenia tak bardzo przecież skruszonego penitenta, który w cieniu konfesjonału modlił się żarliwie głęboko żałując za swoje grzechy. Po jakimś czasie usłyszał głos: 

    – Synu mój, skoro mój sługa, w moim imieniu, nie przebaczył ci, więc ja ci przebaczam.

    Zbawiciel odrywając prawą rękę uczynił znak krzyża i powiedział:

    – Idź i nie grzesz więcej.

    Po dziś dzień można oglądać w Limpias Chrystusa z oderwaną dłonią od belki krzyża. 

    Nie ma takiego grzechu, nie ma takiej okropności, której Boże miłosierdzie nie mogłoby zniwelować, odpuścić i przebaczyć. Tylko, żeby człowiek otworzył na oścież swoje serce i naprawdę szczerze żałował przyrzekając na serio poprawę. Jak łatwo ulec błędnemu przekonaniu, że Bóg nie wysłuchuje modlitwy grzesznika. Św. Augustyn bardzo zdecydowanie tłumaczy, że właśnie wysłuchuje, ponieważ w chwili, kiedy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w zasięgu łaski, czyli już w tym momencie Bóg już mu przebaczył. Otrzymał natchnienie do modlitwy i na to wezwanie odpowiada, a to już jest znakiem przebaczenia. Gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w kontakcie z Panem Bogiem, który zwrócił ku niemu swoje oblicze. 

    Jezu, ufam Tobie! Gorąco i żarliwie proszę, abyś uleczył mnie od wszelkiej, nawet najmniejszej nieufności w Twoje nieskończone miłosierdzie. Powtarzam więc Panie Jezu Twoje słowa z Dzienniczka św. Faustyny: „Chociażby grzechy wasze były czarne jak noc, to kiedy grzesznik zwraca się do miłosierdzia Bożego, oddaje Bogu największą chwałę. Jego dusza wysławia Bożą dobroć. Wtedy szatan drży przed nią i ucieka na samo dno piekła. Wspomnijcie na moją mękę, a jeżeli nie wierzycie słowom moim, to przypatrzcie się moim ranom”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego – ROK B

    fot. radio Maryja.pl

    ***

    Jezus żyje

    Przemierzając drogę z Glasgow do Aberdeen, aby w ojczystym języku przeżywać tam Eucharystię wraz z dwoma tuzinami moich Rodaków, wiosenną porą lubię patrzeć na maleńkie, dopiero co urodzone baranki porozrzucane pośród rozległych wrzosowych pól. Najbardziej wzrusza mnie ich bezbronność. I pomyśleć, że Pan Jezus jest takim barankiem. Liturgia przypomina tę prawdę, bo mówi o Baranku Wielkanocnym, który zgładził grzechy świata.

    Dokonało się to poprzez Jego Mękę i Śmierć. W okresie Wielkiego Postu, a szczególnie w Wielkim Tygodniu Ewangelie opisywały bardzo dokładnie poszczególne etapy Drogi Krzyżowej. Ta Jezusowa śmierć – straszna, przeraźliwa, okropna – stwierdzona ponad wszelką wątpliwość tak przytłoczyła apostołów i najbliższe otoczenie, że oni nie tyle co zapomnieli o obietnicy zmartwychwstania, ile raczej znajdowali się w stanie zupełnej niemożliwości, aby uwierzyć w to, co mówił Chrystus o swoim powstaniu z martwych. Bo czym jest Zmartwychwstanie? Z czym porównać tę nieprawdopodobną i całkowicie niewyobrażalną nową rzeczywistość?

    Ksiądz Biskup Jan Pietraszko w książce pt. „Po śladach Słowa Bożego” tłumaczy, że „wiara w zmartwychwstanie Chrystusa nie narodziła się z naiwnych pragnień, ani ze świadectwa ludzi, ani też ze świadectwa straży, ani z pogłosek, które roznosiły niewiasty, jak również nie ze świadectwa miłującej Go bardzo Magdaleny, ani z wieści krążących pomiędzy łatwowiernymi ludźmi; wiara w zmartwychwstanie wykształtowała się w pierwotnym Kościele z samego Jezusa Chrystusa, który przez częste ukazywanie się i słowo swoje uporczywie gruntował w świadomości swoich uczniów przekonanie, że naprawdę powstał z grobu i żyje”.

    Dopiero z tych wielokrotnych spotkań narodziło się przekonanie i wiara, że Pan rzeczywiście żyje. Dlatego Piotr z całym przekonaniem mógł powiedzieć w domu centuriona w Cezarei: „Myśmy z Nim jedli i pili po Jego zmartwychwstaniu”. Tak więc św. Piotr i inni Apostołowie stali się świadkami Zmartwychwstania wobec całego świata. Na tym świecie głosili Ewangelię, to znaczy Dobrą Nowiną, która jest objawieniem Bożej Miłości. To Ona rządzi światem, a nie zło. To Ona daje każdemu człowiekowi prawdziwie życie, które jest życiem w pełni. Kościół czyta dziś słowa św. Pawła, że „razem z Chrystusem powstaliśmy z martwych”.

    Każda epoka ma swoich świadków Zmartwychwstania. I jak pisze ks. Jerzy Chowańczak: „Nie ma tak ciemnej godziny, w której ukazuje się w całej pełni siła ‘tajemnicy nieprawości’, w której by jednocześnie nie zajaśniało w życiu ludzi światło zwycięstwa dobra nad złem”. Tę moc wiary Kościół poprzez wieki czerpie od Tego, który po trzech dniach swój grób pozostawił pusty. I odtąd Jezus daje swoje życie. Człowiek może w tym Bożym życiu uczestniczyć i uczestniczy. Jak wielu jest dziś świadków Zmartwychwstania, których życie zanurza się coraz bardziej w Życie Jezusa.

    Uczestnicząc w dzisiejszej Liturgii Zmartwychwstania Pańskiego czy nie czuję się jakby przymuszonym, na podobieństwo owych pozbieranych z opłotków z Jezusowej przypowieści, których zaproszono na ucztę. Pan Jezus zechciał wybrać właśnie nas – i to też jest wielka tajemnica Bożego Miłosierdzia. Wybrał nas i zgromadził. Aby lepiej zrozumieć przeżywane Misterium zacytuję słowa, które powiedział kardynał Jean-Marie Lustiger: „Moc Boża, wbrew wszelkim naszym słabościom, niezdolności uwierzenia, wbrew naszym grzechom i ciemnościom, czyni z nas uczniów Jezusa, lud ‘żywych’, żyjący życiem, które nie do nas należy, ale które staje się naszym. W ten sposób jesteśmy jakby niesieni, unoszeni przez moc, która nas przerasta, a o której mamy świadczyć naszym braciom. Jesteśmy jak ci ślepcy porażeni światłem, którzy mają mówić, że światło istnieje”.

    Panie Jezu Chryste spraw swoją mocą, abym całym moim życiem głosił, żeś zmartwychwstał, żeś prawdziwie zmartwychwstał.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Niedziela Palmowa Męki Pańskiej – ROK B

    Plik:Józef Chełmoński - Krzyż w zadymce (1907).jpg
     Józef Chełmoński – Krzyż w zadymce (1907)

    Ludzkie krzyże

    W pokoju,w którym mijają moje dni, miesiące i lata
    wisi dużo krzyży – a każdy krzyż inny, bo każdy człowiek, który je przynosił też był inny.
    Są jak stacje Drogi Krzyżowej.
    Ciągle dochodzą następne wydłużając pogłębiającą się koleinę.
    Ludzkie krzyże: duże i małe, z drzewa szorstkiego i bardzo ozdobne
    uczestniczą nie tylko w mojej modlitwie,
    ale i w moim szamotaniu,
    bo lęku doznaję – jak Jonasz
    i przymus coraz większy mnie dotyka – jak Szymona z Cyreny.

    Ludzkie krzyże z Jezusowym wizerunkiem stają się ciężarem coraz większym. Przenoszę je na drugi brzeg z trudem pokonując wir rzeki.

    Ale dlaczego dźwigam z takim trudem?
    I zdziwienie mnie ogarnia – że odpowiedź przyszła tak szybko.
    Jak mam podziękować Ci Panie za Twoje światło?
    Zobaczyłem bowiem, że jeszcze – wciąż i stale, ciągnę za sobą całą moją nędzę,
    którą Twoje nieskończone Miłosierdzie tyle razy już obmywało?

    Zostawiam więc w tej rzece, przez którą przechodzę, mój ciężar słabości i grzechu, aby nieść tylko Ciebie, któryś ukrył swoje Oblicze w drugim człowieku.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • V Niedziela Wielkiego Postu – ROK B

    Zostać domownikiem samego Boga

    fot.Apostolstwo Chorych, Mądrość Krzyża

    ***

    Brytyjski samolot odbywał swój regularny lot z Istanbułu do Londynu. Na pokładzie znajdowało się 70 pasażerów i 6 członków załogi. Lot odbywał się w warunkach pomyślnych i zbliżał się już do celu podróży – lotniska Heathrow. Przez głośniki podano wiadomość, aby przygotować się do lądowania. Samolot jednak nie wylądował, ale kontynuował swój lot, który zamienił się w lot kołujący. Powodem była awaria podwozia, które nie chciało się wysunąć. Powiadomiono o tym wieżę kontrolną lotniska. Były kolejne próby, ale bezskuteczne – ponieważ czasami tak bywa, że po kilku usiłowaniach nagle urządzenie zaczyna działać. Dla uspokojenia pasażerów zapowiedziano, iż z przyczyn technicznych trzeba kontynuować lot i lądowanie samolotu nieco się opóźni. Samolot chwilami unosił się nad kanałem La Manche, a później znowu nad rozległym Londynem. W kabinie załogi zrobiła się gorąca atmosfera. Kapitan był blady i pot spływał mu z czoła. Ponawiane próby kończyły się fiaskiem. Taki stan rzeczy trwał już przez godzinę i zapasy paliwa zaczęły się wyczerpywać. Nawiązano ponownie łączność z wieżą kontrolną lotniska, aby uzyskać pozwolenie lądowania w wsuniętym podwoziem. Szanse szczęśliwego lądowania w takich warunkach były minimalne, prawie żadne, ale nie było innego wyboru. Lotnisko Heathrow po wyrażeniu zgody ogłosiło równocześnie stan alarmowy – a więc straże pożarne, karetki pogotowia i wszystko co jest niezbędne w takiej sytuacji. Kapitan samolotu zdecydował, iż należy o tym powiadomić pasażerów, jednak z pewną dozą ostrożności, aby nie wywołać paniki. Jego komunikat brzmiał w ten sposób: ‘Wskutek awarii podwozia samolotu zmuszeni jesteśmy lądować ze schowanym podwoziem. Sytuacja jest bardzo poważna. Daj Boże, żeby udało się nam szczęśliwie wylądować’. Tym religijnym akcentem zakończył swoją relację, co zwiększyło jeszcze powagę sytuacji. Słowa kapitana wywołały jednak panikę. Dotychczas nikt z pasażerów nie zdawał sobie sprawy z groźnej sytuacji. Pasażerowie mniej odporni psychicznie doznali szoku. Byli tacy, którzy w pośpiechu opróżniali butelki z alkoholem łudząc się, że w odurzonym stanie unikną makabrycznych scen umierania. Inni zażywali w nadmiarze środki uspokajające w nadziei, że zasną i nie będą oglądać okropności, które już za moment mogą się wydarzyć z ich udziałem. Przy oknie w jednym z foteli siedział Polak, Edmund Skołuda, od którego dowiedziałem się o tej historii. Na swoich skroniach poczuł zimny pot. Był człowiekiem wierzącym i praktykującym. Wiedział, że śmierć jest faktem bezspornym i że umrzeć trzeba – prędzej czy później. Ale kiedy śmierć zagraża bezpośrednio?… Bał się. Przeanalizował szybko całe swoje życie. Bóg sprawiedliwy, karzący za popełnione winy nie fascynował go tak, jak Bóg, który jest nieskończenie miłosierny. Nagle jego sąsiad, który dotąd siedział milcząco, zwrócił się z zapytaniem:

    Czy jest pan człowiekiem wierzącym?

    Kiedy usłyszał twierdzącą odpowiedź od razu uchwycił się jego ręki i zadał kolejne pytanie:

    Czy Chrystus naprawdę jest Miłością i czy jest teraz z nami, kiedy tak bardzo potrzebujemy Jego obecności?

    Jestem przekonany – mówił pan Edmund – że w chwili obecnej, gdy tak dotkliwie odczuwamy osamotnienie i dlatego trzymamy się za ręce, Chrystus jest wśród nas.

    No tak, ale – martwił się sąsiad – czy może mi wybaczyć to, że oddaliłem się od Niego? Jestem człowiekiem bardzo zamożnym. Może już za moment będzie to brzmiało w czasie przeszłym. Przez moją matkę byłem wychowany w duchu nauki Chrystusa, ale później zapomniałem o Bogu. Zdobyłem duży majątek. Miałem wszystko – co tylko zapragnąłem. Obracałem się wśród ludzi, gdzie liczył się tylko pieniądz. Innych nie dostrzegałem. Zlekceważyłem podstawowe przykazanie Chrystusa o miłości bliźniego. Czasami rodziły się we mnie wątpliwości, że to co mam wcale nie daje pełnego zadowolenia i tak naprawdę – wcale nie uszczęśliwia, ale od razu odsuwałem od siebie takie myśli. Zresztą byłem człowiekiem bardzo zajętym. Nie miałem czasu na rozmyślania, a tym bardziej na zmianę swojego życia. Łudziłem samego siebie, przesuwając te sprawy na okres mojej starości, że wtedy będę miał dużo wolnego czasu. A tu niespodziewanie przychodzi kres mojego życia. Mam wątpliwości czy Bóg mi przebaczy w tej sytuacji? Jeżeli jest w tej chwili wśród nas i słucha mojego opowiadania o moim niedoskonałym życiu, a jest Miłością, to może przekaże mi choć promyk nadziei.

    To wyznanie win i ta pokora – powiedział pan Edmund – pozwalają, aby ufać w Boże Miłosierdzie.

    Tymczasem kapitan samolotu podchodził do lądowania pomimo zamkniętego podwozia. Raz jeszcze wykonano próbę uruchomienia i wtedy – nie do wiary – urządzenie zadziałało. Podwozie wysunęło się, wyzwalając poczucie ulgi i radości wśród wszystkich pracowników lotniska. Członkowie załogi samolotu, bladzi, spoceni, zmęczeni do granic wytrzymałości, a równocześnie szczęśliwi, że koła samolotu dotknęły ziemi. Ogromna radość pasażerów, którzy przeżyli chwile strasznej grozy. Pan Edmund Skołuda po wyjściu z samolotu, żegnając się ze swoim sąsiadem powiadomił go, że idzie do kościoła podziękować Panu Bogu za cudowne ocalenie i zaproponował, aby i on udał się z nim. Ale sąsiad odrzekł:

    Niestety, nie mogę, bo nie mam czasu. I tak jestem już spóźniony o całe dwie godziny na bardzo ważną konferencję.

    Ile razy człowiek ignoruje mowę Boga, która jest mową faktów i zdarzeń. Są one przecież czytelne dla każdego, bo w sercu każdego wypisał Bóg swoje przymierze, przez co każdy może rozpoznać Pana – jak mówi prorok Jeremiasz w I Czytaniu. Bywa, że człowiek potrafi nawet i przez moment wzruszyć się, jak ów pasażer, ale zaraz potem znowu pozostaje na zewnątrz – jakby nie potrzebował nawrócenia.

    Dzisiejsze Słowo Boże bardzo mocne jest w swojej wymowie – jest wstępem do Męki Pańskiej. Lud Jerozolimy na rozmowę Syna Bożego z Ojcem Przedwiecznym zareagował jedynie, że „zagrzmiało!” A przecież Pan Jezus wyraźnie zaznacza: „Głos ten rozległ się nie ze względu na Mnie, ale ze względu na was. Teraz odbywa się sąd nad światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony”. Czy mogę w takiej sytuacji pozostawać obojętnym, widzem stojącym tylko z boku? Nie daj Boże! Obym zrozumiał całym moim życiem co to znaczy kiedy Chrystus porównuje siebie do ziarna pszenicznego, które musi obumrzeć, aby wydać obfity plon. Pan Jezus pociągnie wszystkich do siebie – to znaczy – ocali i uratuje, ale dopiero z wysokości Krzyża. Jeżeli się nie zaangażuję – w taki sposób jak na przykład kiedy już jestem na wąskiej i stromej ścieżce – to niewiele dla mnie będą znaczyły słowa z dzisiejszego II Czytania: „A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. Jezusowa modlitwa została wysłuchana i Jezusowa ofiara została przyjęta, bo przyniosła ocalenie – odtąd grzechy ludzkie mogą być odpuszczone i są odpuszczane. A więc każdy ma szansę zostać domownikiem samego Boga.

    „Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie, żeś przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Wielkiego Postu – ROK B

    Bezinteresowna Boża miłość

    fot. ze strony Apostolstwo chorych

    ***

    Tak jak w Adwencie w połowie jego trwania, tak i również w połowie Wielkiego Postu Liturgia wyraża radość. Pan jest już blisko – przypominają adwentowe dni. Zaś w okresie przygotowywania do Tajemnic Wielkiego Tygodnia – Kościół zapewnia, że Boże wybawienie jest już niedaleko. W pierwszym okresie chodzi o to, aby wytrwać w adwentowym oczekiwaniu, a w obecnym czasie Wielkiego Postu – aby nie zaniechać czynienia pokuty poprzez modlitwę, post i uczynki miłosierne – bo to one, według słów Pisma św., mogą wyprosić łaskę odkrycia na nowo Bożego Oblicza w każdym ludzkim sercu. 

    W Szkocji, której brzegi z trzech stron otoczone są wodami oceanu i morza północnego, wiele jest legend i opowiadań związanych z rybakami. Według jednego z tych opowiadań, nad morzem mieszkała matka ze swoim synem. Ona troszczyła się o sprawy domowe, a syn każdego wieczoru wypływał na swojej ulubionej łodzi daleko w morze, aby łowić ryby. Wracał dopiero nad ranem, ciesząc się tym co złowił, bo to było ich jedyne źródło utrzymania. Praca syna była bardzo trudna i niebezpieczna. Pewnej nocy rozszalała się gwałtowna burza. Wiatr miotał łodzią. Wokół zapanowała tak wielka ciemność, że młody rybak stracił zupełnie orientację. Nie wiedział już gdzie jest brzeg, jak płynąć. Pomyślał, że to już koniec. Nie ma ratunku. Nagle dostrzegł w oddali słup ognia migocący w ciemności. Nie wiedział jeszcze, że pali się ich drewniana chata. Podpaliła ją matka. Nie spała nigdy, dopóki syn nie wrócił z morza. Nie spała i tej nocy. Miała przeczucie, że z synem jest źle, że trzeba mu pomóc, wskazać brzeg; ale jak to zrobić? Serce szybko podpowiedziało, bo trzeba było się śpieszyć. Nie myśląc wiele, podpaliła słomianą strzechę. Nieważny już był nawet dom, dorobek całego życia. Ważny był tylko syn. Jak mówi opowiadanie, pomoc była skuteczna. Zagubiony na wodach wzburzonego morza syn dzięki temu, że dostrzegł ogień wrócił szczęśliwie i ostatkiem sił wpadł w ramiona swojej matki.

    Ten przykład pokazuje do czego jest zdolna ludzka miłość. Jak bardzo człowiek kochając drugiego człowieka potrafi zapomnieć o sobie – byleby tylko ocalić ukochaną osobę, bo znalazła się w niebezpieczeństwie. Cierpienie i ryzyko jakie wtedy trzeba ponieść – wcale nie są brane w kategoriach trudu czy ciężaru. A przecież ta ludzka miłość czym jest w porównaniu do Bożej miłości? W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus tłumaczy Nikodemowi: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony”.

    Pan Jezus jest więc objawieniem swojego Ojca, do którego, ja zwykły, biedny, grzeszny człowiek, mogę mówić: „Ojcze nasz”. Dziś przy różnych modnych wynaturzeniach ludzkiej egzystencji staje przed człowiekiem pytanie: Co to jest ojcostwo i na czym ono polega? Właśnie na tym, że ojciec potrafi kochać całkowicie bezinteresownie swoje dziecko, które jeszcze nic dla niego nie uczyniło.

    Słowo Boże w liście do Rzymian mówi tak: „Rzadko przydarza się, aby ktoś życie oddał za człowieka sprawiedliwego, za dobrego człowieka zgodziłby się może ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś okazuje miłość swą ku nam przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”.

    Kiedy się rodzi dziecko, jaką można mieć pewność, że będzie ono szczęśliwe, ofiarne, wdzięczne, kochające? Jedno jest tylko pewne: „będę je tak kochać, cierpieć z jego powodu tak cierpliwie, będę mu tak często przebaczać, że nadejdzie dzień, w którym i ono mnie pokocha tak, jak ja je kocham” – czy nie tak mówi ojciec, matka?

    Czyż to nie jest ta jedyna pewność, którą Bóg ma względem człowieka? Kochając tak naprawdę drugiego człowieka kocha się go nie z powodu jego wspaniałomyślności, ale ze względu na dobroć własnego serca. Ludzkie serce – takie jakie Bóg dał każdemu – potrafi być i mocne i wierne – tak, że pewnego dnia zdolne jest obudzić miłość w drugim sercu. I to jest ta wspaniałomyślność miłości, że rodzi życie.

    Ks. Ludwik Evely, aby opisać miłość rodziców do swoich dzieci proponuje: „Spójrzcie na dwoje w pełni dojrzałych ludzi, którzy pochylają się z całym poświęceniem nad maleństwem, podporządkowują się mu w pełnym oddaniu, przypisują mu nieskończoną wartość, gotowi oddać swą krew, swe dobro, swe życie dla niego, dla tego małego stworzenia… I dzięki tej szczodrobliwości rodziców, dziecko się rodzi, żyje, uśmiecha się, znajduje po prostu normalne warunki swojej egzystencji i budzi się pewnego dnia do miłości, która je stworzyła”.

    Tu człowiek odnajduje swoje podobieństwo do Boga, przez którego został stworzony z miłości. Pan Bóg daje życie, daje radość, obdarowuje – po to, aby ludzkie serce zaznało radości życia i kochania. Bo kiedy zazna się smaku tych Bożych radości nie można już nie stać się darem i nie mieć upodobania w dawaniu.

    Niestety, bywa i to często, że rodzicielstwo ogranicza się jedynie do przekazania życia fizycznego – dlatego ile dzieci jest już sierotami od chwili swoich narodzin. Bo ich rodzice nie obudzili ich do innego życia, jak tylko do życia ciała i łez. A przecież tu chodzi przede wszystkim o obudzenie nowego życia do wiary, do ufności, do miłości, do prawdy, do radości. To jest prawdziwe ojcostwo – duchowe. „Gdy zostałem ojcem – mówi Goriot – zrozumiałem dopiero, co może znaczyć: być Bogiem”.

    Dzisiejsze Jezusowe Słowa niech mnie poruszą do głębi: „Bóg tak umiłował świat, że oddał Syna Swego Jednorodzonego, aby każdy kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne”. Jakiż czyn mógł Go więcej kosztować? Jakiż gest wymagał więcej miłości? Niech ci, którzy są ojcami, odpowiedzą: Przyjść Samemu, czy dać to, co ma się najdroższego?

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Wielkiego Postu – ROK B

    El Greco, Christ Driving the Money Changers from the Temple, c1570.
     Minneapolis Institute of Arts

    ***

    Być wolnym Bożą wolnością 

    Do ptaka, którego od lat zamknięto w klatce, przyfrunął jego towarzysz. Rozejrzał się wokoło i powiedział:
    – Dobrze ci tu jest, bo dostajesz regularnie jadło.
    – Ty widzisz tylko jadło, ale nie widzisz klatki, w której jestem zamknięty.

    Podobnie mówi rosyjskie przysłowie: „Ptak woli zwykłą gałązkę niż złotą klatkę”.

    A nasz wieszcz narodowy Adam Mickiewicz ujął tę prawdę w takich słowach: 
    „Lepszy w wolności kęsek lada jaki
    Niźli w niewoli przysmaki”. 

    „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” – mówi Pismo św. I mimo, że jest to prawda tak oczywista – człowiek bardzo często nie umie sobie poradzić z otrzymanym darem wolności. Dlaczego?

    Pan Bóg w cudowny sposób wyprowadził swój naród wybrany z niewoli egipskiej, równie cudownie przeprowadził go przez Morze Czerwone i po tylu okazanych dowodach swojej ojcowskiej opieki naród nie wytrzymał nawet czterdziestu dni pod górą Synaj. Gdy Mojżesz wracał ze szczytu u podnóża zobaczył złotego cielca, wokół którego Żydzi tańczyli, oddając mu cześć. Za to sprzeniewierzenie się prawdziwemu Bogu Mojżesz zawrzał świętym gniewem. Dlatego rzucił na skalne zbocze kamienne tablice z bożymi przykazaniami. Zaś cielca spalił w ogniu, starł na proch, rozsypał w wodzie i kazał ją pić niewiernemu ludowi, jakby chciał siłą wepchnąć zło tam, skąd wyszło.

    W Ewangelii opisany jest podobny gniew, który ogarnął samego Jezusa. Zbliżała się pora Paschy. I Pan udał się, zgodnie z przepisami kahału, do świątyni jerozolimskiej. Kiedy zobaczył na tym świętym miejscu ogromne targowisko – uniósł się gniewem. Czytany dziś tekst bardzo dokładnie opisuje co Chrystus uczynił i co powiedział do handlarzy: „Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu Ojca mego targowiska!”

    W roku 1991 Ojciec Święty Jan Paweł II odbywał kolejną pielgrzymkę w naszej Ojczyźnie. I był dziwnie zafrasowany wolnością, z którą, patrząc na sytuację dzisiejszą, już wtedy nie umieliśmy sobie poradzić. Podczas swoich homilii dosłownie kilka razy krzyczał – jak nigdy przedtem. Postawił przed nami Dziesięcioro przykazań. Ks. Janusz Pasierb napisał wtedy taki komentarz: „Wyglądało to chwilami jak przykładanie lusterka do ust ciężko chorego, żeby sprawdzić, czy jeszcze oddycha? Przeżyliśmy, przetrwaliśmy, ale jak wyglądamy po zdjęciu kostiumu męczennika, czy szlachetnego opozycjonisty?”

    Pierwsze przykazanie, które brzmi: „Ja jestem Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” – może wydawać się, że Bóg likwiduje wszelką suwerenność człowieka, że jest Bogiem zazdrosnym, jakby się obawiał konkurencyjnych bóstw, które aż nader często człowiek sobie funduje. A tymczasem nie ma ważniejszego przykazania dla suwerenności, dla godności i dla wolności człowieka – jak to właśnie pierwsze przykazanie. W tym przykazaniu widać jak bardzo Bóg okazuje się miłością.

    W moich notatkach z rekolekcji, które prowadził ks. Pasieb, znalazłem między innymi taki tekst: „Tylko Bóg jeden wie jaką władzę mają nad człowiekiem fałszywe bóstwa. Tylko Bóg jeden wie w jaką siłę jesteśmy wyposażeni. Na czym polega nasza duchowa rama. Ta mianowicie, że nieustannie musimy tworzyć sobie bóstwa, że właściwie niczego innego przez całe życie nie robimy – tylko zakochujemy się i klękamy. I mamy tę samą władzę, co ów baśniowy król w starożytności, który czegokolwiek się dotknął, to zamieniał na złoto. My nie potrafimy – dopóki w nas jeszcze pali się serce, dopóki naprawdę jesteśmy jeszcze żywi – nie możemy żyć bez zakochiwania i ubóstwiania. I tylko Bóg jeden wie, jak straszną grozą dla człowieka jest, gdy sobie funduje fałszywe bóstwa”.

    Kult bożków to nie jest coś co działo się w zamierzchłej historii. To jest wciąż i nieustannie zniewalająca pokusa. Można powiedzieć: produkt bieżąco fabrykowany, codzienna produkcja. Człowiek współczesny wplątany jest w ten sam dramat co ludzie Starego i Nowego Testamentu. Dlatego wciąż są nowi prorocy-męczennicy, którzy muszą umierać, ponieważ obalają ołtarze i tłuką fałszywe bóstwa.

    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do tych, którzy żądają od Niego znaku: „Zburzcie tę świątynię, a ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo”. I Pismo św. zaznacza, że Chrystus mówił tu o świątyni swego ciała.

    Był czas, że wznoszono kościoły, które przypominały sylwetkę człowieka. Ciało i nogi – to były nawy, a rozłożone ręce – to nawy poprzeczne. Na przecięciu zaś tych naw umieszczano ołtarz. U człowieka tam właśnie znajduje się serce. A więc ludzkie serce jest ołtarzem. Ołtarz zaś nie może być pusty. Dlatego wciąż odbywa się nieustanna intronizacja.

    Więc jaki jest Bóg w moim sercu? Czy Bóg prawdziwy?

    Bo tylko Bóg prawdziwy jest tym, który wyprowadza z ziemi egipskiej, z domu niewoli – tzn. z niewoli grzechu, z niewoli nałogów i z niewolnictwa rutyny religijnej.

    W ten Wielki Post oby Pan Jezus powyrzucał ze świątyni mojego serca – używając języka ks. Jana Twardowskiego: „barana pychy i złości, uległego wołu lenistwa, trzepoczącego się gołębia lekkomyślności”. Bo wtedy odnajdę dawną bojaźń Bożą i świeżość mojej miłości do Boga.

    ks. Marian Łękawa SAC

    „Wypędzenie przekupniów ze świątyni”
    Wypędzenie przekupniów ze świątyni”/fot. Graziako/Niedziela
  • II Niedziela Wielkiego Postu – ROK B

    Tajemnica łaski i potęga życia

     

    Pan Jezus podczas swojego ziemskiego życia tylko jeden jedyny raz przemienił się wobec swoich uczniów. Odsłonił na moment swoją boską naturę. Ale zanim zabrał Piotra, Jakuba i brata jego Jana na Górę Przemienienia „wskazywał uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele wycierpieć od starszych i arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie.” I zaraz potem mówił do nich, na czym polega pójście za Nim. Uczniowie jednak nawet po przeżyciu Przemienienia swojego Mistrza tkwią nadal w stanie absolutnego niezrozumienia – bo co to znaczy użyty przez Jezusa zwrot: „powstać z martwych”? Zmartwychwstanie, zarówno Chrystusa jak i nasze jest nie do wyobrażenia.

    Kardynał Jean-Marie Lustiger tłumaczy, że ukazanie Bożego Oblicza na górze Tabor „nie jest zerknięciem ukradkiem, jakby za kulisy, na to, co dzieje się poza trudną zewnętrzną warstwą życia Jezusa. I mówi się: Oto potęga Chrystusa jest ukryta; ma On cierpieć. Trzeba więc dać uczniom, dla pobudzenia ich odwagi, odrobinę jakby przedsmaku Jego boskiego stanu. Uchyla się zatem rąbka zasłony, która okrywa los człowieczy i daje się im naprzód zaznać smaku chwały i zmartwychwstania, by nie stracili otuchy.

    Podobnie można by powiedzieć: Ażeby chrześcijanie mieli nieco odwagi, aby mieli siły do pokonania tego kawałka drogi, nawet jeśli jest ona kamienista, trzeba, żeby od czasu do czasu otrzymali z wyprzedzeniem jakiś przedsmak tego, co ich czeka potem”.

    Według Kardynała Lustiger’a takie spojrzenie jest zwodnicze, bowiem tekst Ewangelii idzie w innym kierunku. Głos z nieba już raz przemówił, wskazując na Jezusa jako na Syna umiłowanego, tego, w którym Bóg złożył całą swoją miłość. Było to podczas chrztu w Jordanie. Ale ów głos skierowany był wówczas jedynie tylko do Jezusa. Zaś w chwili Przemienienia Apostołom dane jest słyszeć ten sam głos: To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!” Kardynał komentuje te Boże Słowa w taki sposób: „Oto człowiek, któremu będziecie towarzyszyć w Jego Męce, w waszych oczach niepojętej, absurdalnej, oburzającej. Oto człowiek, którego wy macie za sprawiedliwego, niewinnego, wybrańca Bożego, który pomimo to zostanie skazany. Oto człowiek, którego, jak utrzymujecie, kochacie, ale jednak Go zdradzicie. Oto człowiek, któremu będziecie zarzucać, że nie wysławia się jasno, nie umie się bronić, że nie okazuje swej potęgi, którą jak mniemacie, posiada, nie spełnia też waszych marzeń. O Nim Ojciec sam mówi wam, że właśnie w tym człowieku, poprzez Jego życie, właśnie takie, wypełnia się obietnica Boża”.

    A więc usłyszany Głos Boga zapowiada, że ten człowiek, którego losem jest być wydanym na śmierć, poprzez swoją Mękę objawia tajemnicę miłości, jaką Bóg żywi ku ludziom. Tu mam odnaleźć całą moją nadzieję, bowiem przez uczestnictwo w losie Jezusa odsłania się tajemnica łaski i potęga życia.

    Aby lepiej oswoić się z tą bardzo trudną, zupełnie niezrozumiałą prawdą Przemienienia poprzedza ją Czytanie o ofierze Abrahama. Hans Urs von Balthasar bardzo zwięźle ujmuje owo głębokie powiązanie: „Podczas Przemienienia Pańskiego Ojciec ukazuje, kim jest naprawdę Jego ‘Syn umiłowany’, którego pozwoli ludziom i dla ludzi ‘zabić’. Słusznie ofiara Abrahama jest dla Żydów kulminacyjnym punktem w ich stosunkach z Bogiem; podkreślają oni również, że jest to podwójna ofiara: ojca, gdy podnosi nóż, oraz syna, który zgadza się na śmierć”.

    Nie ma co ukrywać: wiara jest próbą, straszną próbą, która ostatecznie jest próbą miłości. „Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu”- mówi Pismo św. A psalmista woła: „Chociaż byś mnie zabił, ufać Ci będę”. Dlatego ten kto nie ma miłości, nie może zrozumieć podobnego wymagania, przeciwnie, uzna je za skandal, i to jaki…

    Bóg złożył całe swoje szczęście w swojej miłości. Całe swoje upodobanie złożył w swoim Synu, dlatego w tej tajemnicy Przemienienia Ojciec nie siebie sławi i nie o sobie mówi, ale wskazuje na swojego Syna: „To jest Syn mój umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”.

    Matka, która naprawdę kocha swoje dzieci na pytanie: ‘Jak się pani miewa? – całkiem naturalnie odpowiada: ‘Stasio zdrów, Marysia to…, a Paweł tamto’… Bo to, co w niej najbardziej żywe, to są jej dzieci. Już tylko w nich mieści się jej życie. Tylko one mają dla niej znaczenie. U prawdziwej matki takie całkowite przylgnięcie dokonuje się w sposób naturalny – bo ona całe swoje upodobanie złożyła w swoich dzieciach. Ojciec niebieski jest Tym, który w swoim Synu złożył wszystkie swoje upodobania.

    Ks. Ludwik Evely pisze bardzo zdecydowanie: „Nie zna się Boga, jeżeli się nie zna miłości. Nie zna Boga ten, kto nie staje się coraz bardziej Bogiem. Tyle tylko poznamy z Istoty Bożej, na ile pozwolimy Mu wzrastać w nas. Poznamy Boga, jeżeli Go przyjmiemy, jeżeli zrobimy Mu miejsce, jeżeli ustąpimy Mu miejsca.

    Gdyby nam Bóg dał tylko możność przyjmowania, nie byłby nam dał niczego z siebie. Gdyby nam nie dał nic więcej, niż byśmy byli miłowani, nie byłby nam udzielił nic ze swego osobistego życia. Ponieważ Bóg kocha, więc też daje”.

    Czy nie tak mówią słowa z Ewangelii: „Ale każdy kto miłuje, z Boga jest zrodzony i zna Boga”?

    Dlatego ten kto jest kochany, a sam nie kocha, jest naprawdę biednym człowiekiem, godnym pożałowania. Kto zaś kocha – nawet nie będąc kochanym i nadal kocha, jeszcze wspaniałomyślniej, żywiej i boleśniej – jak bardzo upodabnia się do Boga. Takiemu jest dane poznać Boże upodobania, sposób kochania Boga – po prostu – Bożą miłość.

    Obym odkrywał coraz głębiej proponowane swojego czasu przez Ojca Świętego Orędzie na Wielki Post, w którym myślą przewodnią był werset z Dziejów Apostolskich: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”. Jan Paweł II tak skomentował ten tekst: „Skłonność do dawania jest wpisana w ludzkie serce: każdy człowiek odczuwa potrzebę kontaktu z innymi i realizuje się w pełni, gdy dobrowolnie czyni dar z siebie”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • I Niedziela Wielkiego Postu – ROK B

    Wsłuchiwać się w Jego głos

    Pustynia Judzka/ Misyjne drogi.pl/ fot. Hubert Piechocki

    ***

    Cztery dni temu, w środę Popielcową, Kościół rozpoczął kolejny okres Liturgii, który jest czasem podejmowania wielkiej próby. Mówimy – Wielki Post.

    Jezusowe nawoływanie z każdym rokiem słyszę coraz wyraźniej i głośniej: „Czas się wypełnił i bliskie jest Królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Z całym moim życiem, które Bóg dał, a które układa się na kształt krzyża – co widać teraz wyraźniej niż dawniej – mogę wciąż wchodzić w ślady Jezusowych stóp. Na pustynnym piachu ludzkie stopy zostawiają swój ślad. Wtedy naśladuję, jeżeli stawiam moje stopy w ślady stóp tego, kto idzie przede mną. To nic, że zmienia się moja twarz, że staje się starsza i pomarszczona, że włosy siwieją. Ważne jest jedynie to czy spełniam swoje powołanie, czy rzeczywiście idę śladami Chrystusa, czy stawiam moje stopy w ślady Jego pokrwawionych stóp?

    Po chrzcie w Jordanie Pan Jezus przebywał na pustyni, aby pościć i medytować przez czterdzieści dni i nocy. Ten okres nawiązuje między innymi do czasów Noego kiedy to „upusty nieba otworzyły się i przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy padał deszcz na ziemię”. Dzisiejsze Pierwsze Czytanie opisuje wydarzenie, które nastąpiło po zakończeniu potopu. Mianowicie „Bóg zawarł przymierze z każdym człowiekiem i z wszelką istotą żywą”, a znakiem tego przymierza była tęcza.

    Stoję więc przed Bożą propozycją. I żeby nie zmarnować tych tęczowych promieni Bożej łaski trzeba mi otworzyć na oścież swoje serce przed Bogiem i wsłuchiwać się w Jego głos. Ewangelia zaznacza, że to „Duch wyprowadził Jezusa na pustynię”.

    Zmarły po długiej chorobie ksiądz werbista Antoni Czeczko w swoich rozważaniach pisał, że „wiele epizodów ludzkiego losu może odegrać rolę pustyni. To może być osamotnienie, niezrozumienie, odtrącenie, pustka wewnętrzna, choroba, cierpienie duszy, niepowodzenie, bezsilność i wiele innych jeszcze doznań. Tego rodzaju doświadczenia i udręczenia są udziałem każdego człowieka. I można przyjąć, że Bóg ma wobec człowieka w sytuacji ‘duchowej pustyni’ bardzo często taki sam zamiar, jaki miał wobec ludu izraelskiego”.

    Poprzez proroka Ozeasza zdradzony Bóg, który siebie nazywa Oblubieńcem, mówi o swoim wybranym narodzie: „Chcę przynęcić niewierną oblubienicę, na pustynię ją wyprowadzić i mówić do jej serca.” Czy tak nie jest w moim życiu? Kiedy Bóg wyprowadza mnie na te pustynne doświadczenia – to dlatego, bo chce przemówić do mnie jakby mocniej, aby nie być zagłuszonym innymi głosami. A Bóg mówi o sprawie wagi najwyższej: o pierwszej miłości. Co prawda – pocieszam się, że przecież wciąż jest ona we mnie, ale czy na pierwszym miejscu? Moje niewierności zepchnęły ją na dalszy plan. Tli się nikłym płomykiem, usiłując przebić warstwy popiołu.

    Żeby zdać sobie sprawę jak bardzo potrzebuję ożywienia tego nikłego płomyka dobrze jest popatrzeć jaki jest mój stosunek do Pana Boga poprzez pryzmat codziennych wydarzeń.

    Słyszałem taką historię jak pewna pani zgubiła klucze od mieszkania. Natychmiast wróciła szybko do biura, przetrząsnęła wszystko, nawet kosz ze śmieciami. Potem razem z mężem wyjmowała fotele z samochodu. Szukała w śniegu, szukała w kałuży. Całą noc nie spała, bo bez przerwy nasłuchiwała, czy ktoś nie zakrada się do domu. Rano wyznaczyła dyżury na cały dzień, żeby pilnować domu. Wieczorem zaś postanowiła wymienić wszystkie zamki, bo klucze nie znalazły się.

    Kawałek metalu, który zaginął, spowodował tak wielką mobilizację energii całej rodziny. Utrata poczucia bezpieczeństwa postawiła cały dom na nogi w poszukiwaniu kluczy, które okazały się tak ważne.

    Zapytam siebie wprost: Czy tak ważny jest Bóg w moim życiu? Czy też tak potrafię chodzić i szukać Go na kolanach, rozmontowując swoje codzienne sprawy tylko dlatego, aby Boga odnaleźć? Czy tak przeżywam nieprzespane noce, bo bez Boga nie czuję się bezpieczny?

    Boże Nieskończenie Miłosierny gorąco błagam, aby promienie Twojej łaski w tegoroczny Wielki Post wydobyły z mego serca prawdziwy wizerunek Twojego Syna – ubrudzony naleciałościami kurzu, brudów. Bo moje serce – widzę już – przykryte jest rutyną pobożności, czysto zewnętrznymi formułkami.

    ks. Marian Łękawa SAC