Category: zKDE

komentarz ks Mariana Łękawa do Ewangelii

  • V Niedziela Wielkiego Postu – ROK C

    Wyznać w Jezusie Boga

    Nie przypadkiem tak się wydarzyło, że kilka lat temu naWielki Post Mel Gibson ofiarował dzieło swojego życia – film o Jezusowej męce. Ci, którzy już oglądali nie ukrywają jak bardzo go przeżyli i do jakiego stopnia zostali nim poruszeni. Bo trzeba przyznać, że Chrystusowa męka i śmierć przestała już przemawiać do wielu współczesnych ludzi. Ale czy tylko dlatego, że cała dramaturgia stała się jakby nieobecna? Przecież Ciało i Krew, ból i śmierć – to wszystko jest prawdziwe. Skoro więc słowo nie działa i skoro symbole straciły moc – film trafił w swój czas: jako wstrząs i jako przypomnienie.

    W roku 1972, zaraz po moich święceniach kapłańskich, zostałem wysłany do Francji, aby pracować w redakcji pallotyńskiego miesięcznika Nasza Rodzina. I dopiero tam miałem możność po raz pierwszy zobaczyć religijny film:  Człowiek z Nazaretu. Wtedy odbywały się bardzo żywe dyskusje nie tylko na temat tego filmu, ale i innych o tematyce religijnej – czy jest jakiś sens ekranizować Ewangelię. No bo na przykład – jak pokazać Boskość Pana Jezusa, skoro nadprzyrodzoność w ogóle nie jest fotogeniczna?

    Z tamtego jednak filmu utkwił we mnie bardzo głęboko, między innymi, obraz z dzisiejszej Ewangelii. Do Pana Jezusa przywleczono jawnogrzesznicę. Faryzeusze, wśród których byli młodsi i starsi utworzyli pierścień. Każdy z nich trzymając za plecami kamień był pewny, że tym razem Chrystus już nie zdoła im się wymknąć. Pytają: „Nauczycielu, kobietę tę dopiero co pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?” W tej rabinistycznej kalkulacji każda odpowiedź była na ich korzyść. Bo jeżeli postąpi jak Mojżesz – to nie ma w Nim nic nadzwyczajnego. A jeśli nie zgodzi się z prawem mojżeszowym i zażąda uwolnienia kobiety – jawnie sprzeniewierzy się prawu. Tak czy owak będą mieć poważny argument przeciwko Niemu. Na ekranie było widać, jak krąg oskarżycieli wokół Jezusa i kobiety jeszcze bardziej się zacisnął. Ona klęczała z głową prawie zanurzoną w piasku. I na tym samym piasku pochylony Pan Jezus coś pisał. Po pewnej chwili podniósł się i zapytał: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. Odszedł kilka kroków, aby mogli zacząć rzucać kamieniami. Ale kamienie, dotąd trzymane kurczowo w ich rękach, zaczęły powoli i dyskretnie upadać w piach wydając głuchy dźwięk. Jeden po drugim odchodził. Kamera ujęła dokładnie taki szczegół, że najpierw odchodzili starsi. Wśród pozostawionych kamieni ułożonych w takim samym kręgu, w jakim stali faryzeusze, pozostał tylko Pan Jezus i kobieta. Kiedy usłyszała słowa: „Nikt cię nie potępił?” – dopiero wtedy odważyła się popatrzeć na Chrystusa i odpowiedziała: „Nikt Panie!” W tym słowie „Panie” wyraziła całą tajemnicę znaczenia hebrajskiego słowa „Adonai” i greckiego „Kyrios”. W tym momencie na ekranie ukazało się światło, które rozświetliło postać Chrystusa, a potem to światło ogarnęło niewiastę, która wyznała w Jezusie Boga i to był początek jej drogi do wielkiej świętości. Ten film, dzięki swojemu artystycznemu ujęciu zdołał przedstawić i oddać coś z tajemnicy nadprzyrodzoności.

    Faryzeusze byli tak blisko Chrystusa. Dlaczego jednak odeszli? Dlaczego nie skorzystali z nawrócenia? Co stanęło na przeszkodzie? Odpowiedź na te pytania przypomina inną scenę, tym razem ze świątyni, gdzie modlił się faryzeusz i celnik. Jeden z nich nie przyznał się do grzechu, bo go nawet w sobie nie widział. Najwyraźniej zadowolony był ze swojego życia, którym chełpił się przed Bogiem. Ale grzechy innych widział bardzo dobrze i potrafił jeszcze nimi się gorszyć!

    Dzisiejsze Słowo Boże wyraźnie ukazuje, jak pisze Hans Urs von Balthasar, „nas, grzesznych, w chwili gdy oskarżamy przed Jezusem innych grzeszników. Jezus, pisząc palcem po ziemi, jest jakby nieobecny duchem. Dwa razy tylko przerywa milczenie: za pierwszym razem zrównując oskarżycieli i oskarżonych we wspólnej winie, za drugim po to, by – skoro nikt już nikogo nie oskarża – wypowiedzieć słowa przebaczenia. W obliczu Jego cierpienia, które znosi On w milczeniu, umilknąć też muszą wszelkie oskarżenia, „albowiem Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie”. To, że nikt nie oskarżył kobiety cudzołożnej, należy tłumaczyć nie tylko pierwszą wypowiedzią Jezusa w scenie ewangelicznej, ale przede wszystkim drugą; On bowiem cierpiał za wszystkich, by dla wszystkich wyjednać przebaczenie niebieskie, i z tego powodu nikt już nie może oskarżać drugiego przed Bogiem.”

    W tym Wielkim Poście Bóg znowu woła: „Nawróćcie się do Mnie całym swoim sercem! Czy tym razem w końcu dotrze do mnie Jego wołanie i ogarnie całe moje serce? Bo można zachowywanie przykazań nakazać, można przymusić pod strachem, albo zachęcić różnymi atrakcjami – jak mówią tubylcy, że w kościele był very nice service. Ale na nic się to zda. Bo co z tego, choćbym nawet uchodził na zewnątrz za gorliwego katolika – jeżeli moje serce nie będzie kochać? Bo zostało zastraszone, przekupione, oczarowane własnymi uczuciami i emocjami, ale niestety – nie Panem Bogiem. Ale Pan Bóg nie zniechęca się. Wciąż kładzie na ścieżce mojego życia przeróżne wydarzenia, aby rozbijały moją nic nie wartą pobożność i wyrywały mnie z moich iluzji. Kto wie, czy wspomniany na początku film o Jezusowej męce nie jest jednym z nich?

    Ks. Piotr Pawlukiewicz zauważa, że „niechrześcijanie dziwią się niekiedy, dlaczego tak bardzo czcimy krzyż Chrystusa, skoro jest to narzędzie okrutnej śmierci. Dziwią się, dlaczego rozważamy mękę Pańską, mówimy o ranach Chrystusa. Przecież to wszystko było straszne i odrażające. Tak, to prawda, krzyż jest narzędziem tortur i zbrodni, krwawe rany są źródłem wielkiego cierpienia. My wiemy o tym, ale jednak widzimy w tym coś jeszcze. Widzimy przede wszystkim miłość. A jej prawo jest takie, że tu, na ziemi miłość zawsze musi się wyrażać w widzialnych znakach… Takim znakiem, który nie może kłamać: to cierpienie i śmierć. Jeśli ktoś cierpi za kogoś, jeżeli oddaje za kogoś życie, to w sposób absolutnie pewny wyraża swoją miłość.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Wielkiego Postu – ROK C

    Być hojnym i miłosiernym

    Jezusowa przypowieść o synu marnotrawnym jest jedną z najbardziej wzruszających, bo jest to przede wszystkim przypowieść o nieprawdopodobnie dobrym ojcu. Jednak na samym początku rodzi się pytanie, dlaczego ojciec w ogóle zgodził się i spełnił prośbę syna, który domagał się swojego majątku? Już samo żądanie było bezpodstawne, gdyż dopiero po śmierci ojca syn mógłby mieć prawo do swojej części.

    Czyż kochający ojciec nie wiedział, że ten jego syn zmarnuje nie tylko ojcowiznę, ale przede wszystkim sam się zabłąka i zagubi z dala od rodzinnego domu? I tak też się stało – rzeczywiście jego syn stał się nędzarzem. I to jakim! Pasł świnie. Dla Żyda było to krańcowe upokorzenie. Jakby jeszcze nie dość było tego – musiał podkradać pokarm przeznaczony dla świń. Hodowca traktował go więc nawet gorzej od swoich zwierząt.

    Ta przypowieść jest bardzo wymowną ilustracją do ukazania konsekwencji grzechu. Człowiek ulegając urokowi zła – odchodzi, oddala się od swojego rodzinnego domu, domu swojego Ojca. Takie doświadczenie dotyka wielu. Czuję i na sobie dotyk tego obrazu i dlatego nie jest mi on obojętny.

    Hans Urs von Balthasar pisze w ten sposób: „Dla nas tą częścią majątku Bożego jest nasze życie, nasza wolność, nasz rozum i odpowiedzialność za siebie – najwyższe dobra, jakie tylko Bóg może dać. To, że roztrwoniwszy wszystko, popadamy w nędzę i w tej nędzy wreszcie się opamiętujemy – nie jest tak istotne, jak wypatrywanie syna przez ojca, jego litość nad powracającym, gorące pozdrowienie, przyodzianie na nowo marnotrawnego i urządzenie uczty na jego cześć”.

    W petersburskim Ermitażu znajduje się obraz Rembrandta Syn marnotrawny, który jest powszechnie znany. W Roku Jubileuszowym 2000 reprodukcja tego obrazu w formie plakatu była widoczna prawie we wszystkich kościołach.

    Stary mężczyzna ubrany w obszerny czerwony płaszcz dotyka rękami ramion klęczącego chłopca w łachmanach z ogoloną głową, w zniszczonych sandałach, z krótkim mieczem u boku – symbolizującym jego synostwo. Tuli się do swojego ojca. W tym geście wyrażony jest cały dramat tego co przeżył. Artysta w tym chłopcu namalował po prostu siebie. Bowiem w swojej młodości był zuchwały, zmysłowy, arogancki. Miał wiele pieniędzy, które wydawał rozrzutnie na swoje zachcianki, ale z czasem opamiętał się. Można to zauważyć śledząc jego kolejne obrazy. Szczególnie patrząc na Syna marnotrawnego – widzi się jego uszczęśliwienie, że znowu dane mu jest być w domu ojca. Dopiero teraz, będąc powtórnie w ramionach swojego ojca, zrozumiał jak wielką było pomyłką słuchać różnych podszeptów o tak zwanej rzekomej wolności. Dlatego teraz mocno trzyma się ojca, aby już nigdy więcej nie ulec błędnym mirażom.

    Na tym obrazie, po prawej stronie, jest jeszcze jedna osoba – starszy syn. Patrzy surowo na tę scenę pojednania. Symbolizuje on tych wszystkich, którzy siebie uważają jedynie za godnych szacunku. Innych traktują z pogardą. Zresztą Pan Jezus mówił tę przypowieść do faryzeuszów i uczonych w Piśmie, ponieważ oni szemrali i mieli za złe Chrystusowi, że przebywa i gości się razem z grzesznikami i celnikami. Dobrze wiem, jak ten – tak zwany lepszy brat – wciąż siedzi i we mnie. I również wiem, że uzdrowienie z takiego stanu jest o wiele trudniejsze niż przywrócenie do godności młodszego syna, którego głód zmusił do powrotu do domu ojca.

    Ale ojciec jest tak wspaniałomyślny również w stosunku do swojego starszego syna. Jego ojcowska łagodność na pewno potrafiła rozbroić i takie serce – owładnięte zawiścią, zgorzknieniem. Nie przewidział, że po swoim wybuchu gniewu usłyszy takie słowa: „Czyż nie trzeba było…? Ojciec niejako tłumaczy się w ten sposób przed swoim synem. A syn spodziewał się wyrzutów, złości ze strony ojca, aby jeszcze bardziej wzmóc swoją własną surowość. Tymczasem ta niespodziewana dobroć na pewno potrafiła rozbroić go, tak, że i on mógł teraz zacząć też miłować jak ojciec. Właśnie wtedy było dane mu zrozumieć swoją niewdzięczność, bo przecież to on stale, każdego dnia przebywał w zasięgu ojcowskiej dobroci, której jakby dotychczas nie widział.

    Podczas tego Wielkiego Postu na pewno wielu ludzi odnajdzie ten sam akcent, ten sam zawód Boga, który ciągle od nowa zaczyna wierzyć, że znajdzie w każdym pokoleniu chętnych, gotowych dzielić razem z Nim i radość i dobroć. Oby rozbudziło się takie pragnienie bycia hojnym i miłosiernym, bo Boża hojność i Boże miłosierdzie nieustannie ogarnia naszą ludzką ziemię, pomimo powszechnej ślepoty.

    Na obrazie Rembrandta oświetlona twarz starca emanuje niezwykłym spokojem. Jego ręce na ramionach marnotrawnego syna sprawiają uspokojenie. Lewą ręką, która jest męska, silna i szeroko otwarta – podtrzymuje syna. Natomiast drugą ręką, prawą, podobną do ręki kobiecej, delikatnej i czułej – głaszcze i pociesza „syna, który był umarł, a znowu ożył”. Na kartach Biblii wiele jest miejsc, gdzie Pan Bóg właśnie w ten sposób się jawi – zarówno jako troskliwy ojciec i jako współczująca matka.

    Ponieważ jest już IV Niedziela Wielkiego Postu dobrze będzie przypomnieć sobie co napisała w swojej książce Przedziwne sekrety dusz czyśćcowych siostra Emmanuela. Mianowicie, że wielkim zagrożeniem dla nawrócenia człowieka są dwie choroby. Jedna nazywa się „wczoraj”, a druga „jutro”. Ta pierwsza atakuje ludzi, którzy żyją tylko wspomnieniami: „Kiedyś to byłem porządny, kiedyś się modliłem, często przystępowałem do sakramentu pojednania”. Jest to rodzaj takiego religijnego kombatanctwa. Druga choroba – „jutro” – powoduje, że człowiek okłamuje samego siebie: „No, od jutra biorę się za siebie”. Albo: „Od następnego miesiąca zrywam z tym grzechem”. A tymczasem mijają lata i to „jutro” wciąż jest jutrem. A pierwszy krok trzeba zrobić dziś, teraz – choćby to był nawet i mały krok. Bo wtedy wydarzy się to o czym Chrystus mówi w przypowieści: „Gdy był jeszcze daleko… ojciec wybiegł naprzeciw niego”. Ale potrzebny jest ten mój pierwszy krok – to nic, że to będzie już moje dziesiąte czy setne nawrócenie.

    Nucę więc melodię mojej ulubionej pieśni, aby dłużej nie zwlekać: „Wróć, synu, wróć, Ojciec czeka”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • III Niedziela Wielkiego Postu – ROK C

    Stanąć w prawdzie

    W dzisiejszej Ewangelii ludzie przychodzą do Pana Jezusa z wiadomością, że oto Piłat kazał zgładzić kilku mężczyzn i pytają o komentarz. Tylko ta ich ciekawość, jak Chrystus wytłumaczy sens cudzego cierpienia, była już ograniczona. Bo oni już mieli wyrobione własne zdanie na ten temat. Chcieli jedynie tylko potwierdzenia dla swojej opinii, że cudze cierpienie jest po prostu Bożą karą za grzechy. A tymczasem Pan Jezus poprzez swój komentarz burzy ich zapatrywania.

    Najpierw przypomina o jeszcze innym wydarzeniu, które miało miejsce nie tak dawno temu: wieża w Siloe zawaliła się i zginęło osiemnastu ludzi. Była to zwykła, niezawiniona przez nikogo, katastrofa. A następnie stawia pytanie: „Czy myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie.” Pan Jezus odwraca uwagę od ofiar i kieruje ją na słuchaczy, na ich własne postępowanie. Bo człowiekowi tak łatwo przychodzi osądzać innych i to jeszcze z pozycji moralnej wyższości podpierając się nawet Biblią, w której nie brakuje Bożych gróźb i przestróg, gdzie rzekomo tylko bezbożnych dotyka kara.

    Muszę sobie zdać sprawę z tego, że kiedy pytam o sens cierpienia bardzo łatwo mogę być opanowany pokusą, że nawrócenia potrzebują tylko inni, ale nie ja. Dzisiejsze środki przekazu wprost bombardują człowieka wiadomościami, które wypełnione są przede wszystkim sensacjami i skandalami. Bowiem przez takie pokazywanie ludzkich brudów wydawnictwa i studia telewizyjne uzyskują popularność, a popularność daje gwarancję na duży nakład i na dużą oglądalność. Odbiorca zaś uspokaja swoje sumienie, które powoli popada w stan uśpienia poprzez ciągłe powtarzanie: „jacy ci inni są źli, okropni, skoro dopuszczają się takich czynów. Ja jestem człowiekiem w miarę całkiem przyzwoitym i porządnym”. A przecież w głębi każdego serca czyż aż tak trudno odnaleźć swoje własne zło?

    Ks. Zdzisław Wietrzak, jezuita, który jest kapelanem w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, dodaje jeszcze więcej: „Ludzie unikają dobra, a nawet je atakują, bo stanowi dla nich wyrzut sumienia. Tak właśnie postępowali faryzeusze i uczeni w Piśmie z Jezusem, bo upominał ich za brak żalu i pokuty. I zamiast się poprawić, to zatwardzali serca, grzesząc uparcie przeciw Duchowi Świętemu. Za to spotkała ich kara: zburzenie świątyni i jeszcze gorsza niewola. Wniosek? Człowiek nie jest zdolny sam siebie usprawiedliwić, bo nie potrafi o własnych siłach wydobyć się z błota i brudu grzechu. Może go uratować tylko Jezus Chrystus”.

    Dlatego dzisiejsza Ewangelia tak mocno podkreśla Jezusowe słowa o konieczności nawrócenia. Te słowa są przede wszystkim do mnie skierowane. Tu nie chodzi o to, bym coś poprawiał w moim życiu, ale co jest konieczne dla mnie – to żebym się nawrócił. Największe niebezpieczeństwo dotyka mnie wtedy kiedy jestem zbyt pewny siebie. Bowiem takie zadowolenie ze swojej postawy jest już bardzo bliskie przestrzeni, w której zazwyczaj traci się wiarę. Nic raz na zawsze nie zabezpiecza człowieka przed sprzeniewierzeniem się Ewangelii. Jak bardzo potrzebuję, właśnie ja, zadawać sobie, stale i wciąż, pytanie: czy moja wiara jest żywa, czy nie jestem już tylko pobielanym grobem, takim faryzeuszem, który swoje pogaństwo jedynie przykrywam przeróżnymi religijnymi emblematami i dekoracjami, jak moje ściany obwieszone krzyżami i świętymi obrazami? Kiedy słyszę modne dziś powiedzenie: „przecież inni też tak żyją” – mogę łatwo przyzwyczaić się i uwierzyć, że ja też mogę w ten sposób usprawiedliwić swoje własne niewierności? A może nawet jeszcze bardziej niż inni czuć się uprzywilejowanym, aby liczyć na pewien rabat, ulgę?

    Okres Wielkiego Postu, w którym modlitwa i pokuta występuje ze wzmożoną siłą, jest dla mnie wielką szansą, aby stanąć w prawdzie w świetle Ewangelii – bo wtedy słowa, które wypowiadam, mogą znowu być wyraziste i jednoznaczne. Jest więc szansa, aby na nowo odkryć i wydobyć z głębin mojego wnętrza zapodziane już pragnienia, a o których pisał Cyprian Norwid, też z obcej ziemi:

    …”Tęskno mi jeszcze i do rzeczy innej,
    Której już nie wiem, gdzie leży mieszkanie,
    Równie niewinnej… Tęskno mi, Panie…
    Do tych, co mają tak za tak – nie za nie –
    Bez światło-cienia… Tęskno mi, Panie”.

    Mając na co dzień do czynienia z Rodakami nie tylko tu już zasiedziałymi od czasu krwawych, wojennych dni, ale i z nowo przybyłymi, często ocieram się o takie dwie typowe postawy, bardzo bałamutne, które są dziś dość powszechne. Bo co to znaczy, że ktoś jest praktykującym – jeżeli faktycznie jest niewierzącym, ponieważ uczestniczenie w Liturgii nie daje żadnego przełożenia na zwykłe codzienne życie? Jest to taka religijność tylko czysto zewnętrzna związana może ze zwyczajem, albo z przyzwyczajeniem, który otrzymało się w spadku po rodzicach. Ale jest i druga postawa, jakby odwrotna w stosunku do poprzedniej i słyszę ją bardzo często w klubie, na przystanku, podczas odwiedzin w domu albo w szpitalu: „Jestem katolikiem wierzącym, ale niepraktykującym”. Tu przypomina mi się pewna historyjka, którą usłyszałem od ks. Pawlukiewicza. Skarżyła się kiedyś sąsiadka sąsiadce na swego męża alkoholika, opowiadając o nieszczęściach, jakie przychodzi jej przeżywać. Na to, zaskoczona, usłyszała w odpowiedzi:

    Pani sąsiadko, niepotrzebnie się pani przejmuje!

    Jak to mam się nie przejmować? – odpowiedziała zdumiona kobieta. – Przeżywam w domu prawdziwą gehennę! Kłótnie i awantury! Jak żyć z alkoholikiem?!

    Niech się pani nie martwi – powtórzyła sąsiadka – ja z pani mężem rozmawiałam. On mi powiedział, że jest abstynentem, tyle że niepraktykującym.

    Jest to zupełny absurd, a jednak człowiek posługuje się tym popularnym określeniem „wierzący-niepraktykujący” – jakby nie zdawał sobie sprawy, że oszukuje przede wszystkim siebie samego.

    Dlatego modlę się, aby nie być głuchym i niemym. Bo głos Pana rozlega się i jest wyraźny: „Nawróćcie się”. A Pan daje łaskę nie tylko tym, którzy o nią proszą, ale i tym, za których inni się modlą. Kiedy dotyka mnie kruchość ludzkiego życia, kiedy ogarnia mnie lęk przed zbliżającym się cierpieniem, albo droga mijających dni prowadzi mnie nie takim szlakiem jakbym chciał – to już chociażby poprzez tylko te wydarzenia słychać wystarczająco głośne wołanie Boga.

    Tak więc przypowieść o drzewie figowym jest dla mnie wielką nadzieją – bo pomimo, że cierpliwość właściciela wyczerpała się, to jednak jeszcze raz okopuje się i nawozi nieużyteczny dotąd krzew, aby dać mu kolejną szansę, na jaką już wcale się nie zasłużyło. Ale taki jest Bóg, że nie karze, ale wciąż wierzy i czeka, że może tym razem człowiek nie zmarnuje Jego łaski.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • II Niedziela Wielkiego Postu – ROK C

    Widzieć to, co niewidzialne

    Podczas bierzmowania ksiądz biskup poprosił jednego z chłopców, aby opisał mu swojego patrona. Gdy chłopiec zastanawiał się jak odpowiedzieć, Jego ekscelencja wskazał na witraż, który przestawiał właśnie tego świętego. Młody człowiek popatrzył na rozświetloną słonecznym światłem różnokolorową postać i po chwili, z błyskiem zrozumienia w oczach, tak odpowiedział:

    – Święty to jest ktoś taki, kto potrafi sprawić, że przez niego świeci światło.

    Pan Jezus jest światłością świata. Sam siebie tak nazwał. Również w ten sposób mówi do swoich uczniów: „Wy jesteście światłością świata”. Tę relację można wyrazić przez porównanie do księżyca, który odbija światło słoneczne – dzięki temu również sam też świeci.

    Dzisiejsza Ewangelia kieruje swoją uwagę na miejsce górzyste. Mówimy – Góra Przemienienia. W biblijnej tradycji góra zawsze jest właściwym miejscem, na którym objawia się Bóg. Na górze Tabor Chrystus ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Odsłania swoją boskość wobec Piotra, Jakuba i Jana.

    Jeden z Ojców Kościoła tę scenę przedstawił jednak w taki sposób, że to nie Chrystus się przemienił, ani nie odmienił swojego wyglądu. Przecież przebywając wśród apostołów, Jego oblicze zawsze jaśniało nadprzyrodzonym blaskiem. To tylko oczy Jego uczniów były jakby na uwięzi, zatrzymane. Nie widzieli Go takim, jakim był. Dopiero gdy znaleźli się z dala od zgiełku, od tłumów, kiedy wyszli na wzniesienie – doznali pełnego pokoju. Poprzez ten wewnętrzny pokój oczyścili swoje spojrzenia. Stali się całkowicie podatnymi na wpływ swojego Mistrza. Właśnie wtedy, kiedy byli zupełnie zapatrzeni w Niego – otworzyły się im oczy i ujrzeli Go takim, jakim był zawsze pośród nich.

    Za zasłoną szat i ciała dane im było widzieć to, co jest niewidzialne. W ciszy dane im było usłyszeć to, co jest niesłyszalne: „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie”.

    Ale to ujrzenie w taki sposób Bożej rzeczywistości nie trwało długo. Ks. Michel Quoist pisze: „Kiedy gaśnie Światło w głębi ich serc, kiedy milknie Słowo, apostołowie widzą tylko twarz człowieka, słyszą tylko słowa ludzkie. Znów muszą żyć wiarą, podobnie jak my dzisiaj. Zobaczą Jezusa: z twarzą zmęczoną od długich podróży; z twarzą rozczarowaną z powodu niezrozumienia wśród swoich; z twarzą okrytą potem śmiertelnej udręki; z twarzą skrwawioną i oplutą, wykrzywioną z bólu; z twarzą zastygłą po śmierci.

    I za każdą z tych twarzy muszą rozpoznać twarz Syna Bożego. Rozpoznają Go w pełni dopiero wtedy, gdy Duch Święty uleczy ostatecznie ich ślepotę”.

    Odkąd Bóg w Jezusie Chrystusie przyjął ludzką twarz, człowiek w Jezusie Chrystusie przyjął twarz Boga. Dzięki łasce wiary człowiekowi dane jest odkrywać, dotąd zasłonięte przez materię ciała, często zniekształconego, zdeformowanego ciała – prawdziwe twarze.

    Żeby znowu użyć porównania posłużę się obrazem wielkiego ogniska, przy którym trwała biesiada do późnej nocy. Nazajutrz o brzasku, pozostały jedynie zwęglone gałęzie w wielkim stosie popiołu. Ale kiedy człowiek zada sobie trud i będzie szukał w popiele, to może odnaleźć wiąż tam tlące się jeszcze węgle i może na powrót rozdmuchać z nich znowu wspaniały ogień. W każdym człowieku, choćby nie wiadomo ile byłoby w nim popiołu i spalonego drewna, zawsze, nawet głęboko na dnie, odnaleźć można żarzący się węgiel. Takim węglem w człowieku jest prawdziwe życie, które się rozpala i rozpala się każdego dnia, znowu, jakby od nowa, pod tchnieniem Ducha Świętego.

    Billy Graham, amerykański ewangelik, kiedy odwiedził Matkę Teresę – tak opisał to wydarzenie: „Gdy mnie jej przedstawiono, usługiwała umierającemu, trzymając go w swoich ramionach. Zaczekałem, aż pomoże mu wyjść na spotkanie ze śmiercią. Gdy człowiek ten umierał, modliła się cicho, kładąc go delikatnie na łóżku i dopiero wtedy zwróciła się do mnie z powitaniem.

    Rozmawialiśmy tego dnia aż do zmierzchu. Swą śpiewną, łamaną angielszczyzną pytała mnie, czy chciałbym posłuchać o kilku jej doświadczeniach z głodującymi i umierającymi. W bardzo prosty sposób wyjaśniła mi swoje powołanie. Matka Teresa patrząc na każdego – mężczyznę, kobietę czy też dziecko – widzi twarz Jezusa patrzącego na nią przez nich. W każdym głodującym dziecku widzi i karmi Jezusa. Gdy służy któremukolwiek z nich, służy swojemu Panu i Zbawicielowi”.

    Maleńka, wątła i pomarszczona twarz zakonnicy potrafiła promieniować tak bardzo jasnym światłem, że to światło z kolei rozświetlało ciemności naszego świata.

    W tym kolejnym Wielkim Poście, proszę Cię Panie Jezu Chryste, abym potrafił zdecydowanie już lepiej niż dotychczas, rozpoznawać Twoją Twarz – również w każdym człowieku, którego stawiasz na drodze mojego życia. Bo coraz wyraźniej zdaję sobie sprawę – ileż razy nie rozpoznałem?

    Dlatego tym bardziej pragnę już teraz i odtąd gorliwiej usługiwać Ci Panie, który jesteś pośród nas, także i z ludzką twarzą i nie czekać aż na ostateczne przemienienie i słowo Ojca, który powie: „To był mój Syn umiłowany!” i słowo Syna: „Tak, to Ja byłem!”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • I Niedziela Wielkiego Postu – ROK C

    Kusiciel i pokusy

    Każdego roku w I Niedzielę Wielkiego Postu podczas Liturgii Słowa słychać tę samą Ewangelię o kuszeniu Pana Jezusa na pustyni. Zmieniają się tylko Ewangeliści, ale obraz jest wciąż ten sam. Dzisiejszy opis według św. Łukasza podaje odwrotną kolejność wydarzeń w porównaniu z tekstem św. Mateusza. Prawdopodobnie po to, aby zakończyć kuszenie w Jerozolimie i ukazać w ten sposób posłannictwo Chrystusa jako podróż do świętego miasta.

    W scenie kuszenia na pierwszym planie uwidocznione jest jak Pan Jezus przyznaje się do Boga. W sąsiadujących tekstach ze Starego i NowegoTestamentu również pojawiają się dwa wyznania wiary. W każdym z nich położony jest bardzo wyraźny nacisk na moc, która pochodzi z wysoka, a która jest konieczna i nieodzowna dla każdego.

    Na początku mojego kolejnego Wielkiego Postu zdaję sobie sprawę jak bardzo, stale i wciąż i coraz usilniej, potrzebuję związania się z tą Bożą mocą. Dlatego wołam słowami dzisiejszego psalmu responsoryjnego: „Bądź ze mną Panie, w moim utrapieniu, Tyś moją ucieczką i twierdzą”. Bądź ze mną i ukaż mi wszystkie moje miejsca, gdzie szatan wciąż ma przystęp do mnie i usiłuje sprawować władzę nad moim życiem. Bo droga, którą odbywam, jest niebezpieczna. Otacza ją nie tylko przewrotność kusiciela, ale i drzemiące namiętności, wielorakie słabości, niedobre nawyki. Wszystko to jest we mnie i stale pobudza do złego.

    U Romana Brandstaettera znalazłem taki tekst:

    „Człowiek codziennie wychodzi na pustynię.
    I nie zna granic tej pustyni
    I codziennie kuszony jest człowiek,
    I nie zna granic tej pokusy.
    I codziennie walczy ze złem
    I nie zna granic tego zła.”

    Sceneria dzisiejszej Ewangelii jest scenerią, która wciąż się dzieje i ja też biorę w niej udział.

    Pierwsza pokusa dotyka bardzo czułej struny. Jest nią egoizm. Kiedy ludzkie serce zostaje owładnięte tą pokusą – nie potrafi ogarnąć już nic więcej, bo myśli jedynie tylko i wyłącznie o sobie i działa tylko wokół siebie. Człowiek współczesny ulega tej pokusie. I co jest bardzo niepokojące, że on nawet już nie widzi tej pokusy. Bo ona przybrała pozory dobra. Stąd dzisiejsze pomieszanie dobra ze złem stało się czymś powszechnym. Człowiek, w imię słusznego i należnego mu prawa broni swojej swobody, aby mógł czynić to co się mu podoba, na co ma ochotę. Nikt nie może mu zabronić iść w kierunku, który go pociąga. W takiej sytuacji ani rozum, ani obowiązek, ani dobro wspólne nie mają już nic do powiedzenia. Bo tu sam egoizm staje się już prawem i to zarówno w życiu poszczególnego człowieka, jak i społeczeństwa.

    Dlatego Ojciec Święty Jan Paweł II pisze wyraźnie o tym niebezpieczeństwie w encyklice Veritatis splendor: „Pojawia się dzisiaj groźba sprzymierzenia sił demokracji z relatywizmem etycznym, który pozbawia życie społeczności cywilnej trwałego moralnego punktu odniesienia, odbierając mu w sposób radykalny, zdolność rozpoznawania prawdy. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

    Również w drugiej pokusie jak często człowiek wystawia Pana Boga na próbę. Nie chcąc uznać za prawdę to co Bóg uznaje za prawdę – rozpoczyna dyskusję, targ z Panem Bogiem o granicę dzielącą dobro i zło. Próbuje ją przesunąć, żeby było mu łatwiej, przyjemniej i wygodniej.

    A kiedy nie zostaje usatysfakcjonowany – dotyka go kolejna pokusa, która jest już tylko konsekwencją dwóch poprzednich. Ten sam kusiciel, który zwiódł Adama i Ewę, który usiłował bezczelnie podejść Syna Bożego – doprowadza człowieka do bałwochwalstwa. Może to nawet wydawać się śmieszne, że człowiek współczesny wciąż jest wplątywany w tę samą awanturę, w jaką byli uwikłani ludzie ze Starego Testamentu. Bo fałszywe bóstwa człowiek stale i nieustannie kreuje na sposób swojego wyobrażenia. Wciąż odbywa się ich intronizacja na to miejsce w sercu, które należne jest tylko samemu Bogu. Jeden jedyny Bóg wie, jaką te bożki mają władzę i siłę nad człowiekiem. Fundowanie sobie fałszywych bóstw można porównać do baśniowego króla ze starożytności, który czegokolwiek się dotknął – to zamieniał na złoto. I to dzieje się w ludzkim sercu. Pan Bóg ustami psalmisty wyśmiewa się z takich fałszywych bóstw, ale nie wyśmiewa się z człowieka zaplątanego w złowrogie i podejrzane kulty. Dlatego nastąpiło Wcielenie, dlatego jest Kościół, są kapłani, których wciąż posyła Pan aż na krańce świata, aby oni, jak starotestamentowi prorocy, rozwalali te fałszywe bóstwa. Również za naszych dni, i to bardzo często, świadectwo ich życia dawane o Bogu jedynym, żywym i prawdziwym, wymaga aż śmierci męczeńskiej.

    Rozważając dzisiejsze Słowo Boże trzeba również zauważyć, jak diabeł sprytnie znalazł swoich wyręczycieli sam pozostając w cieniu. Nawet i niektórzy kapłani, może nieświadomi tego, że choć nie głoszą, iż diabeł nie istnieje, to na pewno mówią o nim rzadko albo wcale. A przecież podczas chrztu pada bardzo istotne pytanie do rodziców i chrzestnych, czy wyrzekają się szatana i wszystkich jego dzieł i pustych obietnic.

    Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa i mojej odpowiedzialności za siebie i za tych, których Pan postawił na mojej drodze często odmawiam modlitwę, którą zapamiętałem z ministranckich czasów. Wtedy po każdej Mszy św. kapłan wypowiadał ją u stopni ołtarza:

    „Święty Michale Archaniele, broń nas w walce. Przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech mu rozkaże Bóg, pokornie prosimy, a Ty Książę wojska niebieskiego, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz krążą po świecie, mocą Bożą strąć do piekła”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • VIII Niedziela Zwykła – ROK C

    Moc słowa

    Boże Słowo z dzisiejszej niedzieli znowu zostało posiane na glebie ludzkich serc, jak ziarno. Pan Jezus bardzo często posługuje się tym obrazem zasiewania poprzez swoje przypowieści. Teraz właśnie jest miejsce i czas, aby zdać sobie sprawę co się w głębi mojego serca rodzi – dobro czy zło, czystość czy nieczystość, prawda czy fałsz. Sam nie potrafię znaleźć odpowiedzi, bo za dużo wciąż we mnie ciemności. W takiej sytuacji bardzo jest ważne kogo pytam, przedzierając się przez  gąszcza i chaszcze niezrozumiałych moich codziennych sytuacji. Pan Jezus właśnie przypowieścią obrazuje tę człowieczą przestrzeń, w której tak łatwo można pogubić się. Dlatego stawia pytanie: “Czy może niewidomy prowadzić niewidomego?”

    Władimir Sołowjow, filozof i poeta rosyjski, był kiedyś gościem w pewnym klasztorze. Po długiej rozmowie jednym z mnichów późną nocą wyszedł z jego celi. I kiedy znalazł się na ciemnym korytarzu nie potrafił odnaleźć drzwi do swojej celi, bo wszystkie wydawały mu się takie same.  Poczuł się zagubiony. Nie mógł trafić ani do siebie, ani z powrotem do mnicha, z którym rozmawiał. Nie chcąc zakłócać zakonnego silentium, postanowił resztę nocy spędzić na klasztornym korytarzu. Ciche spacerowanie wydawało mu się najlepszym sposobem, aby doczekać brzasku nowego dnia. I kiedy zaczęło już świtać od razu odnalazł bez trudności drzwi do swojej celi, koło której przecież tyle razy dopiero co minionej nocy przechodził, ale w ciemności nie rozpoznał jej. Komentując to wydarzenie napisał: „Podobnie jest z tymi, którzy szukają prawdy. W czasie nocnego czuwania przechodzą tuż obok niej, ale jej nie dostrzegają. Aby ją znaleźć, potrzeba promienia światła”.

    Święty Augustyn napisał, że „strumień łaski nie wspina się na wzgórza pychy, lecz spływa w doliny pokory”. A pokora jest po prostu wybraniem właściwego dla siebie miejsca. Wtedy dopiero człowiek naprawdę zbliża się do Boga.

    “Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło. Bo z obfitości serca mówią jego usta”. W tym świecie, w którym żyjemy, jest tyle zła i okrucieństwa, hałasu i destrukcji, hardości i znieczulicy. W tej atmosferze czujemy całkowitą swoją bezsilność, jakbyśmy byli sparaliżowani. Ale nie ulegajmy fatalizmowi, że tylko zło jest zaraźliwe. Dobro potrafi być niesamowicie pociągające, choć działa dyskretnie. Św. Jan Paweł II w swojej encyklice o Bogu bogatym w miłosierdzienapisał, że miłość, dobroć “jest potężniejsza od śmierci, potężniejsza od grzechu i zła każdego, ona dźwiga człowieka z najgłębszych upadków i wyzwala z największych zagrożeń”.

    Pan Jezus nie tylko mówi, aby wydobywać dobro ze skarbca swego serca, ale sam z obfitości swego Bożego serca wypowiada ustami słowa pociesznia, pouczenia, upomnienia i podniesienia. Rozmawia ze wszystkimi, którzy się z Nim spotykają, którzy bardzo pragną Jego bliskości – jak Maria w Betanii siedziąca u Jego stop albo umiłowany uczeń Jan w wieczerniku niemal czujący bicie Bożego Serca. Pan Jezus nie żałuje nocy, kiedy Nikodem przychodzi, bo bardzo pragnie, właśnie nocą, wypowiedzieć swoją niemoc czy Samarytanka czerpiąc wodę ze studni nagle odkrywa żywą wodę. A nawet w ostatniej minucie, tuż przed śmiercią, z wysokości krzyża kanonizuje dobrego łotra. Wystarczyło tylko skruszone serce dotknięte łaską.

    Słowo, które wciąż wypowiada Boży Syn sprawia cud, przebacza grzechy, daje taką nie do pojęcia moc tym, których wybrał i przeznaczył – jak to śpiewamy w kolędzie: …i my czekamy na Ciebie, Pana, a skoro przyjdziesz na głos kapłana”. I jest nieustannie obecny. Także tu i teraz w tym świętym zgromadzeniu. Nie daj Boże, abym zmarnował tę Bożą bliskość.

    Dziękując Panu Bogu za dar języka, powinienem tylko pragnąć uwielbiać i dziękować, ale przecież dobrze wiem, jak bardzo trzeba mi przepraszać, że zbyt łatwo i często tym cudownym darem obrażam  Boski majestat i całe Boże dzieło, które jest obecne w mojej przestrzeni.

    Zapytano kiedyś Ezopa, greckiego bajkopisarza:

    –       Co jest najlepsze na świecie?

    –       Język.

    –       A co jest najgorsze?

    –       Język.

    Ten starożytny mędrzec znał dobrze możliwości człowieka i w jedną i w drugą stronę.

    Zakończę ten komentarz słowami sługi Bożego, który już wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. Podczas swojego uwięzienia pod data 31 stycznia 1956 roku napisał był takie oto słowa:

    “Chroń mnie, Ojcze Prawdy, przed wyniosłym słowem. Gdy się modlę Tobie, w ciszy, Ty jeden znasz moją prawdę; nie dopuść, by słowa moje przerastały moją prawdę. Ty jeden znasz człowieka i nie trzeba, aby Ci cokolwiek mówić o człowieku. Nie dopuść, bym ja mówił Ci o sobie coś wielkiego, coś przerosłego, wygórowanego. Gdy Ci mówię, żem największy grzesznik, Ty wiesz, czy nie myślę czegoś na swoje usprawiedliwienie, czy nie widzę w duchu większych nad siebie grzeszników; nie dopuść, by między moim słowem a myślą była luka. Gdy Ci mówię, że Cię kocham, nie dopuść, bym Ci kłamał. Gdy mówię, że żałuję, nie pozwól, by serce zostało chłodne. Niech słowo moje będzie w prawdzie, niech będzie prawdziwe, oględne, ale rzetelne. Chroń mnie, Ojcze Słowa, od nadużycia słowa. Wejdź w świat moich myśli i uporządkuj je, bym nie starał się słowami i myślami zwodzić Ciebie, imponować Ci. Chroń mnie przed całą tą „literaturą”, przed wyobraźnią, przed twórczością, przed nadprodukcją słowa… Obym zamilkł nawet myślą, gdy stoję przed Tobą, który patrzysz w serca i czytasz w myślach…Scrutans corda et renes, Deus”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • VII Niedziela Zwykła – ROK C

    Przebaczenie 

    Pomiędzy rodzinami Kellych i Murphych istniał bardzo zadawniony spór. Nikt już nie pamiętał, jak to się zaczęło, ale wzajemne żale – prawdziwe i zmyślone – przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Kiedy umierał stary Kelly zawezwano księdza, aby udzielił mu namaszczenia i żeby skłonił do pojednania. Ksiądz rzeczywiście usilnie go namawiał, aby wreszcie zakończył odwieczny spór pomiędzy rodzinami i wybaczył Murphym, lecz starzec był nieugięty. Wtedy kapłan powiedział do niego w ten sposób:

    Wkrótce staniesz u stóp Bożego tronu i będzie z tobą niewesoło, jeżeli zabierzesz ze sobą do grobu swój gniew.

    Strach przed Boskim sądem nagle zmiękczył zawzięte serce umierającego starca. Wprawdzie niechętnie, ale jednak zgodził się przebaczyć. Ksiądz przywołał jego pięciu synów, którzy stanęli wokół łóżka i zażądał, aby powiedział w ich obecności o swoim pojednaniu.

    Cóż dzieci – mówił ojciec – pojednałem się z Bogiem i przebaczam Murphym na zawsze!

    W pokoju zapanowało milczenie. Trwało jednak niedługo, bo umierający Kelly po pewnej chwili dopowiedział kolejne zdanie:

    Ale zapamiętajcie sobie, wstanę z grobu, jeśli który z was im przebaczy!

    Niechęć do wybaczenia prawdziwego czy też wyimaginowanego zła, które ludzie zadają ludziom, jest jak trucizna, która niszczy życie człowieka i to nie tylko w wyrazie twarzy, ale przede wszystkim w sferze duchowej i uczuciowej. Takie rany bywają nieraz bardzo głębokie. Przebaczenie, które jest rzeczą niesamowicie trudną, staje się jeszcze trudniejsze, prawie że nie do pokonania, kiedy człowiek swoje urazy, swoją gorycz i żal wciąż w sobie odświeża. Takie życie z nienawiścią staje się prawdziwym koszmarem, bo wynaturza człowieka.

    Tymczasem Pan Jezus w dzisiejszym nauczaniu stawia bardzo wyraźne wymagania: „Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”. A jednak pomimo radykalizmu tych słów nie można nie zgodzić się, że Chrystus ma tutaj całkowitą rację. Bowiem każda chęć odwetu nie tylko że nie wyrównuje krzywdy, ale rozkręca spiralę kolejnych odwetów powodując, że w krótkim czasie coraz więcej ludzi staje się jednocześnie i coraz głębiej krzywdzicielami i pokrzywdzonymi, a kołowrót zemsty toczy się coraz szybciej, niszcząc swoją machiną wszystkich, którzy w nim uczestniczą. Dlatego zaniechanie chęci odwetu, przynajmniej przez jedną ze stron, jest po prostu jedynym rozsądnym wyjściem.

    Mimo, że jest czymś zupełnie naturalnym, iż pierwszy odruch człowieka, którego dotyka krzywda, chce albo oddać, albo uciekać – w zależności od okoliczności. Ale Pan Jezus zdecydowanie sprzeciwia się takiemu postępowaniu. Mówi nie o odwecie – bo wtedy istniejące w ludzkim sercu możliwości czynienia dobra zostają przysłonięte chęcią zemsty. I nie o ucieczce – bo taka ucieczka paraliżuje całą dobrą energię ogarniając człowieka strachem. Co więcej: Chrystus nie kończy na tych wymaganiach. Idzie jeszcze dalej, bo mówi, że należy kochać swoich krzywdzicieli i swoich prześladowców – nie za ich uczynki, ale dlatego, że noszą w sobie człowieczeństwo. Bóg bowiem obdarzył każdego człowieka niepojętą godnością.

    O. Jacek Salij w książce pt. „Miłujcie nieprzyjacioły wasze” pisze dlaczego nie wolno nienawidzić ludzi: „Jeśli nienawidzę choćby tylko jednego człowieka, tym samym nie szanuję ludzkiej godności w ogóle, również swojej własnej. Bo wówczas siebie i innych szanuję przede wszystkim za dobre czyny, za odpowiadający mi sposób myślenia, za temperament, za pokrewieństwo lub przynależność do tego samego narodu – pomijam zaś w gruncie rzeczy to, co najważniejsze, to znaczy samo człowieczeństwo. Przykazanie miłości nieprzyjaciół niesłychanie poszerza nasze pojęcia na temat ludzkiej godności. Teoretycznie biorąc, jest ono wprawdzie konieczną konsekwencją wiary w rzeczywistość ludzkiego ducha. Praktycznie jednak ono tę wiarę ożywia i weryfikuje. Bazuje bowiem na przeświadczeniu, że w każdym człowieku jest coś głębszego niż jego przeżycia psychiczne, funkcje społeczne, kultura, czy nawet moralność.”

    Tutaj staje się bardziej zrozumiała cierpliwość, którą okazuje człowiekowi Bóg: „On sprawia, że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Pan Jezus mówiąc o swoim Ojcu zachęca do naśladowania: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”. Podnosi człowieka z tej ograniczonej ludzkiej zasady współżycia: „Jeżeli miłujecie tylko tych, którzy was miłują”… – do poziomu miłowania na sposób samego Boga. W liturgii Mszy św. Kościół się modli : „Byliśmy umarli z powodu grzechu i niezdolni zbliżyć się do Ciebie, ale Ty dałeś nam najwyższy dowód swego miłosierdzia, gdy Twój Syn, jedyny Sprawiedliwy, wydał się w nasze ręce i pozwolił się przybić do krzyża”. Dlatego Pan Jezus jest darem bezinteresownej miłości dla wszystkich, a więc i dla swoich wrogów. Wszystkich uczynił „Bożymi pomazańcami”.

    „Czym Saul był dla Dawida, tym dla nas jest każdy bliźni – namaszczony przebłagalną ofiarą śmierci Jezusa”, pisze Hans Urs von Balthasar.

    Żyjąc wśród swoich Rodaków, którzy zaznali wielorakich i ogromnych krzywd w czasie wojny i po jej zakończeniu, często w rozmowie dotyka się problemu: w jaki sposób ukarać ludzi, którzy czynili i czynią w swoim życiu tak wiele zła? Czasami trudno jest zauważyć, że to już przez sam fakt czynienia zła doznaje się kary. Pełnienie zaś dobra jest już nagrodą w samą w sobie. Na pewno złoczyńców można i trzeba karać, ale trzeba tutaj naśladować Boże karanie, to znaczy – prawdziwą karę czyniący zło sami sobie już wymierzyli i dlatego należy przede wszystkim im współczuć i modlić się za nich, aby doznali łaski nawrócenia.

    W 1944 roku w płonącej Warszawie Jan Romocki napisał krótką modlitwę:

    „Uchroń od zła i nienawiści
    Niechaj się odwet nasz nie ziści.
    Na przebaczenie im przeczyste
    Wlej w nas moc Chryste.”

    Zaś w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück znaleziono przy zabitym chłopcu tekst takiej oto modlitwy:

    „O Panie, pamiętaj
    nie tylko o kobietach i mężczyznach dobrej woli
    ale także o tych, których sumienie jest chore.
    Nie pamiętaj
    Wszystkich tych cierpień, które nam zadali;
    pamiętaj o owocach zrodzonych
    przez te cierpienia –
    naszej przyjaźni i lojalności
    naszej pokorze, naszej odwadze
    naszej hojności, otwartości naszych serc
    i gdy przyjdzie dla nich dzień sądu
    pozwól by wszystkie te owoce zrodzone w nas
    były ich wybawieniem.”

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • VI Niedziela Zwykła – ROK C

    Prawdziwe szczęście i bogactwo

    Słyszałem takie opowiadanie o pasterzu, który mając tylko kilka owiec całymi dniami grał na piszczałce wyciętej z gałęzi czarnego bzu. W zależności od swojego nastroju grywał na niej raz cicho, raz głośno, a bywało i to często, że jego muzykowanie było smutne.

    Któregoś dnia, kiedy wygrywał jedną ze swoich melodii, ogarnęła go tęsknota za czymś doskonałym. Odtąd to pragnienie stawało się w nim coraz mocniejsze. Żył nadzieją, że przyjdzie taki moment w jego życiu, w którym odnajdzie wyczekiwaną doskonałość.

    I zdarzyło się, że pewnego poranka kiedy grał na swojej piszczałce, zauważył ptaka z piórami koloru tęczy, który siedział na gałęzi. Wyglądało to tak, jakby słuchał jego muzyki. Pasterz od razu pomyślał: „to jest wreszcie ta doskonałość, za którą tak bardzo tęskniłem”.

    Delikatnie zbliżył się do drzewa i to tak blisko, że ptak był już prawie w zasięgu jego ręki, ale on nagle zatrzepotał skrzydłami i uniósł się w powietrze. Po chwili usiadł na innym drzewie. Pasterz jednak bardzo pragnął posiąść tego ptaka i dlatego postanowił za nim iść. Ale za każdym razem, kiedy zbliżał się do niego, on odfruwał z jednej gałęzi na drugą, z jednego drzewa na inne. W tej wędrówce, idąc wciąż za ptakiem, pasterz najpierw zauważył rannego kosa, który był w niebezpieczeństwie, ponieważ czyhał na niego kot. Przegonił więc kota a tymczasem kolorowy ptak był już nad brzegiem rzeki. Kiedy już dochodził do niego, ptak znowu odleciał. Wtedy na nadbrzeżnych kamieniach zauważył trzepocącą się rybę, która bardzo chciała dostać się do wody. Pomógł jej wpuszczając ją do rzeki. Tym razem ptak pofrunął na krzak jałowca. Pobiegł za nim, a tam zobaczył zwiędnięty kwiat, który wyrastał z ziemi zupełnie wysuszonej. Więc przyniósł trochę wody z rzeki i podlał marniejącą roślinę. A ptak znowu uniósł się i odleciał, ale tym razem już na drugi brzeg, w stronę zachodzącego słońca.

    Pasterz tak sobie pomyślał: „Przecież ten ptak zrobił ze mnie głupka”. Rozczarowany szedł z powrotem do swoich owiec. Ale w tej powrotnej drodze zauważył jak pięknie rozwinął się kwiat, który on podlał. Nad brzegiem rzeki pluskała ryba, ciesząc się życiem. Dzięki niemu znowu była w wodzie. A w koronie jodły kos swoim śpiewem dziękował mu za ocalenie.

    Wtedy pasterz zrozumiał, jaki sens może mieć trwająca całe życie tęsknota za doskonałością, nawet jeżeli nie można jej chwycić do ręki.

    Człowiek na pewno jest gotów robić coś sensownego w swoim życiu, tylko bywa i to bardzo często, że ten człowieczy los staje się złożony i skomplikowany. Stwarza taką sytuację stania na rozdrożu, gdzie nie wiadomo w którą stronę iść. Przecież już samo słowo, którym posługuje się człowiek – jak różne mieści w sobie treści i jak różne ma znaczenia.

    Słowo Boże przeznaczone na dziś mówi o najpiękniejszym programie, który Pan Jezus przygotował dla każdego chrześcijanina. Ten program zawarty jest w Kazaniu na Górze. W taki właśnie sposób uczniowie Chrystusa poznają, jak mają żyć i jak postępować. Ale człowiek ze swoimi wątpliwościami wciąż pyta: Co to oznacza, kiedy Ewangelia mówi o „błogosławionych”? Na pewno nie są to ludzie „szczęśliwi” w takim sensie, w jakim rozumie je świat. Pismo św. po wielokroć zwraca uwagę, że Boże rozumowanie jest diametralnie różne od ludzkiego rozumowania: „Myśli moje nie są myślami waszymi, a drogi moje nie są drogami waszymi”. Mądrość w oczach Boga oznacza zgoła coś innego, aniżeli mądrość w oczach tego świata. Widać to wyraźnie na przykładzie samego Chrystusa, kiedy Go Herod w imię mądrości ziemskiej przyoblekł w szatę szaleńca i nazwał Go głupim, pomyleńcem i wyśmiał Go. I jak pisze ks. biskup Jan Pietraszko – „Echo tego Herodowego śmiechu tłucze się i odbija poprzez wszystkie ludzkie pokolenia. Prawdziwi uczniowie Chrystusa, ci, którzy prawdę Chrystusową biorą na serio, często słyszą tu, na tym świecie, pod swoim adresem to słowo: głupi, zacofany”.

    Ale gdyby nie ci „głupi i zacofani” – jak wyglądałby świat? Wyglądałby okropnie, gdyby nie było takich ludzi, którzy potrafią wciąż trwać w trudnym małżeństwie – choć mądrość tego świata nazywa ich frajerami, bo nie umieją ułatwić sobie życia. Jak wielkim błogosławieństwem jest znaleźć na tym świecie – cwanym, sprytnym i wyrachowanym – człowieka, który wierzy jeszcze w prawdziwą, bezinteresowną miłość i przyjaźń. Jak cenny jest, choć głupi w oczach świata, człowiek, który przebacza, który nie szuka odwetu. A jak potrzebnymi są ludzie czystego serca, którzy nie znają i nie próbują żadnych podstępów czy wykrętów. Są uczciwi wobec Boga i bliźnich. Są po prostu autentyczni. A ludzie cisi – przecież mogliby być mocni na sposób tego świata. Tymczasem oni posługują się inną mocą, nie widoczną dla oczu. Widoczny zaś staje się pokój, który jest owocem ich życia i który od nich rozprzestrzenia się. Ile zyskuje świat od ludzi czyniących miłosierdzie, którzy potrafią sami wiele wycierpieć, żeby tylko drugiemu przykrości i cierpienia nie zadać? To dzięki tym błogosławionym dane jest wciąż doświadczać śladów dotknięcia Bożej ręki, która nadaje ludzkiemu życiu ostateczny sens i wartość.

    Modlę się więc o wytrwałość ludzi błogosławionych, aby nie ulegli zniechęceniu, ale żeby wciąż ukazywali Boży obraz i Boże podobieństwo, które Stwórca umieszcza w każdym ludzkim sercu.

    Anna Świderkówna, wybitna znawczyni Biblii, w jednym ze swoich wywiadów mówiąc o błogosławionych z Kazania na Górze, taką daje radę: „trzy pierwsze błogosławieństwa określają postawę konieczną dla każdego, kto chce wejść do królestwa Bożego: przede wszystkim całkowite otwarcie na innych i na Boga oraz pełną gotowość przyjmowania. Bez takiej postawy nie nauczymy się nigdy, czym są prawdziwe szczęście i bogactwo”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • V Niedziela Zwykła – ROK C

    Boże wezwanie

    Słowo Boże przeznaczone na dzisiejszą niedzielę ukazuje Boże wezwanie, które Bóg kieruje do konkretnych ludzi. Pierwsze Czytanie dotyczy proroka Izajasza, któremu dane jest doświadczyć wizji Pana siedzącego na wysokim tronie pośród serafinów. Ta bliskość Bożego świata wywołuje u Izajasza przerażenie, bo zdaje sobie sprawę: „Jestem mężem o nieczystych wargach i mieszkam pośród ludu o nieczystych wargach, a oczy moje oglądały Króla, Pana Zastępów!”

    Ten fakt uznania swojego grzechu, a tym samym swojej niemożności bycia w takim miejscu jest wejściem na prawdziwą drogę. Tą drogą jest oczyszczenie, którego dokonuje anioł poprzez dotknięcie ust Izajasza rozpalonym węglem wyjętym z ołtarza. Od tego momentu w Izajaszu narodził się prorok. Przyjmuje teraz Boże zaproszenie i oddaje się do całkowitej dyspozycji Boga. Odtąd Bóg poprzez usta Izajasza będzie przekazywał ludowi swoją mowę.

    Podobna sytuacja dokonuje się w życiu św. Piotra i jego towarzyszy w dzisiejszej Ewangelii, choć zupełnie w innej scenerii. Oni nie mieli wizji jak Izajasz i nie widzieli Boga na tronie – po prostu nad brzegiem jeziora spotkali Chrystusa. I to spotkanie rozpoczęło się od posłuszeństwa. Pomimo, że całą noc pracowali i nic nie ułowili, Piotr usłuchał Jezusowych słów: „Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów”. Dla Piotra taka propozycja wydawała się zupełnie bez sensu, żeby łowić ryby o niewłaściwej porze. Noc jest najlepszą porą, choć co prawda, ta ostatnia – była zupełnie nieudaną i daremną pomimo wielkiego wysiłku. Szymon jednak zaufał Panu Jezusowi i swoim posłuszeństwem spowodował wydarzenie, które nie mieściło się już w głowie doświadczonego rybaka – cudowny połów: „zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na wspólników w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały”.

    W tym obrazie zawarty jest jeszcze głębszy sens, który o. Jacek Salij odczytuje w ten sposób: „Życie tych ludzi, dopóki się nie spotkali z Jezusem, było może uczciwe, ale sensu było w nim zaledwie tyle, ile ryb w owym całonocnym chudym połowie. Wszystko w życiu apostołów zmieniło się dzięki spotkaniu z Jezusem: ich życie zaczęło aż się przelewać od sensu. Zauważmy, że Szymon Piotr reaguje podobnie jak prorok Izajasz. Jest przerażony. „Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny” – mówi do Pana Jezusa. Czuje się niegodny tak przemieniającego spotkania z Bogiem. Dary Boże wydają mu się zbyt drogocenne, żeby je wlewać w tak marne naczynie, jakim jest grzeszny człowiek. Ale właśnie dlatego, że rozpoznał zarówno wielkość darów Bożych, jak swoją własną niegodność, Szymon Piotr jest już dojrzały do apostołowania. „Nie bój się, odtąd już ludzi łowić będziesz!” – mówi mu Pan Jezus”.

    U św. Pawła przepaść pomiędzy jego osobą a powołaniem, którym obdarzył go Pan – jest daleko większa aniżeli u Izajasza czy Piotra. W dzisiejszym II Czytaniu apostoł Paweł stwierdza: „Jestem bowiem najmniejszy ze wszystkich apostołów i niegodnym zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży”. Kiedy pędził na koniu drogą do Damaszku miał tylko jeden cel: odszukać wyznawców Chrystusa, ażeby wtrącać ich do więzień i całkowicie likwidować, nawet poprzez skazywanie na śmierć. I właśnie na tej drodze, nagle zostaje olśniony światłością z nieba, pada na ziemię i słyszy głos samego Jezusa: „Dlaczego Mnie prześladujesz?” W tym pytaniu zawarta jest nie tyle skarga, ile przede wszystkim moc Bożej miłości, która jest w stanie przemienić – tym razem nawet prześladowcę – na nowego człowieka. Z Szawła staje się Paweł. Ta przemiana bardzo dobitnie wyrażona jest w jego utracie wzroku. Stare oczy były dla niego źródłem fałszu, dlatego „dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich”. A kiedy odzyskał wzrok i mógł znowu widzieć, jego oczy – przecież te same – były już zupełnie inne, widziały całkiem inaczej, widziały po prostu prawdziwie.

    W powołaniu św. Pawła Pan Bóg posługuje się pośrednikiem Ananiaszem. Najpierw jest on przerażony dowiadując się, że ma przyjść do niego Szaweł. Ale Pan Jezus od razu uspokaja go i uświadamia, że ten groźny i niebezpieczny człowiek jest naczyniem wybranym i że „bardzo wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia”. Ta droga upokorzenia i cierpienia rozpoczęła się dla Pawła od razu. Pan Jezus nie osobiście przekazuje mu treści powołania, ale każe iść do tych, których chciał zlikwidować: „Wstań i wejdź do miasta, tam ci powiedzą, co masz czynić”. Jego działalność misyjna jest właściwie drogą wielkiego cierpienia. Jak by tego było mało, Bóg zsyła na niego jakąś szczególną dolegliwość, „oścień dla ciała”, wysłannika szatana, „żeby się nie unosił pychą”. I mimo, że prosił Boga, aby zdjął z niego ten ciężar Pan odpowiedział: „Wystarczy ci mojej łaski”. Dlatego św. Paweł napisał, że pracował więcej od innych, ale zaraz też dodał: „nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną”.

    W każdym powołaniu, które daje Bóg, pojawia się zawsze lęk – co ciekawe – nawet i u Maryi bez grzechu poczętej, również. Ona także uznała siebie za niegodną „służebnicę Pańską” w Tajemnicy Zwiastowania. Ona, której „wielkie rzeczy uczynił Wszechmocny”.

    Pan Bóg wciąż i stale zaprasza człowieka do współpracy z Sobą. W każdym czasie zleca różnym ludziom wykonanie różnych zadań, bo różne są potrzeby Mistycznego Ciała, to znaczy Kościoła dotykającego krańców świata. Byleby tylko człowiek zdołał usłyszeć ten Boży głos i wyraził swoją zgodę, a odwagę da już sam Pan.

    Jan Paweł II chcąc pomóc dzisiejszemu człowiekowi usłyszeć Boga głos – wołał donośnie: „Dziś człowiek często nie wie, co nosi w sobie, w głębi swej duszy, swego serca. Jak często jest niepewny sensu swego życia na tej ziemi. Pozwólcie więc, proszę Was z pokorą i ufnością, pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka. Jedynie On posiada słowa życia – tak: życia wiecznego”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • IV Niedziela Zwykła – ROK C

    Bezinteresowna miłość

    Dzisiejsza Ewangelia jest kontynuacją rozpoczętego w poprzednią niedzielę spotkania Pana Jezusa w synagodze z mieszkańcami Jego rodzinnego miasta Nazaret. Kiedy Chrystus czytał tekst Pisma – towarzyszył Mu zachwyt, bowiem słuchających ogarnęła duma. Przecież to był ich Ziomek, którego sława stawała się coraz większa. Pewnie już snuli plany ile ich miasto i oni sami będą mogli na Nim skorzystać. A tymczasem aż dziw bierze, że nastrój w przeciągu jednego przedpołudnia uległ tak gwałtownej i całkowitej zmianie.

    Zniknął zachwyt i entuzjazm. Nagle wszystkich ogarnęła nienawiść. Na tych samych twarzach, dopiero co pełnych zachwytu, pojawił się wyraz gniewu: „Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”. Co było powodem takiej natychmiastowej zmiany?

    O. Jacek Salij wymienia dwa powody. „Pierwszy powód był zupełnie banalny: Nawet wówczas, kiedy Jezus budził w nich podziw, zachwyt i entuzjazm, oni Go nie kochali. Bo tylko wówczas, kiedy nie kocham tego, kogo podziwiam, mój podziw łatwo zamienia się w zawiść i zazdrość, a nawet w bezinteresowną nienawiść. Zapis Ewangelisty Łukasza uderza swoją psychologiczną prawdziwością: „Wszyscy przyświadczali Jezusowi i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. I zaraz następne zdanie informuje nas, jak w tych ludziach, którzy podziwiali Jezusa, ale Go nie kochali, zaczyna rozkręcać się mechanizm zawiści. „Czyż to nie jest syn Józefa?” zaczynają studzić swój własny entuzjazm.

    Ale wydarzenia nie potoczyłyby się tak dramatycznie, mieszkańcy Nazaret nie wyrzekliby się Jezusa, gdyby nie drugi powód. Otóż ten drugi powód ich gniewu był w samym Panu Jezusie. Mianowicie Pan Jezus nie zamierzał im się przypochlebiać ani zabiegać o ich przychylność za wszelką cenę, a przede wszystkim nie za cenę prawdy. Myślę, że nie trzeba specjalnie podkreślać, że On dlatego nie przypochlebia się człowiekowi, bo On człowieka kocha”.

    Tutaj muszę zauważyć, że nie tylko wtedy – mieszkańcom Nazaret – było tak trudno uwierzyć i przyjąć wszystkie słowa, które wypowiedział Chrystus po przeczytaniu Izajaszowego proroctwa. Oni znali Jezusa od najmłodszych lat. Przecież wśród nich wzrastał najpierw jako dziecko i młodzieniec, a potem jako dorosły mężczyzna. Więc w takiej sytuacji jak przyjąć to co mówił ich krajan o sobie i o nich?

    A może tu rozpoznam siebie? Jestem jednym z pośród nich – mieszkańcem „mojego” Nazaret. Przebywam od najmłodszych lat w Kościele. Owszem, wyznaję i wierzę, że Pan obecny jest w moim życiu i oczekuję Jego przyjścia w chwale, ale czy nie stawiam Bogu, w miarę mijających lat, moich przeróżnych warunków: o ile Jego moc będzie realizować moje plany, moje marzenia i oczywiście, bez żadnego mojego wysiłku i pracy… Duch dzisiejszego czasu przelewa się, jak ogromna fala, nie tylko na zewnątrz mojego wnętrza. Ileż razy byłem pełen pretensji do Pana Boga, gdy przypominał mi prawdę poprzez swoje Słowo albo poprzez zdarzenia. A ta prawda nie była po mojej myśli i bywało, że bolało, kiedy czułem jej dotyk, aż do wywołania we mnie gniewu. Miałem pretensję, że Boże błogosławieństwo było widoczne raczej u tych, którzy nie wydawali mi się być po mojej stronie – a ja oddany Panu Bogu na służbę Jego Ewangelii – dlaczego więc nie dzieje się w moim życiu tak jakbym chciał?

    A w innych sytuacjach, kiedy Jezusowe wymagania są niewygodne – od razu znajduje się „ten odrzucony”, który szczególnie w takich momentach jest blisko i podsuwa swój wywód: „Przecież teraz są już inne czasy. Owszem, stare prawdy może były dobre kiedyś, ale nie dziś, nie teraz”. I człowiek wchodzi na niebezpieczną krawędź, na której trzeba opowiedzieć się, czy zdecydowany jestem iść tylko za Chrystusem przyjmując całą Jego prawdę? Bo w przeciwnym razie, może wydarzyć się to co miało miejsce na stoku góry, na której miasto Nazaret było zbudowane: Pan Jezus niepostrzeżenie oddalił się.

    Żeby, nie daj Boże, do tego nie doszło – muszę odnaleźć w sobie, przykrytą moim egoizmem, bezinteresowną miłość – o jakiej pisze św. Paweł w dzisiejszym liście do Koryntian.

    Modlę się więc o odwagę, aby nie bać się zrzucić z siebie swoje przyzwyczajenia, które spowodowały, że aż strach napisać – moje „oswojenie” z Panem Bogiem. Taki stan bardzo dobrze oddaje obraz zakochanych, którzy przyzwyczaili się do siebie. Pewnego dnia stwierdzają z przerażeniem wzajemną obojętność. Już nie mają o czym rozmawiać. Coraz bardziej wypełnia ich nuda. Potrzeba wtedy jakiegoś wstrząsu, aby zdać sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i stanąć w prawdzie.

    To właśnie czyni Pan Jezus. A czyni to dlatego, ponieważ mnie kocha i dlatego stale powraca ze swoim darem, jakim jest mój żal w spowiedzi, a potem Boży pokarm na dalszą drogę.

    ks. Marian Łękawa SAC