Category: zKDE

komentarz ks Mariana Łękawa do Ewangelii

  • III Niedziela Adwentu – ROK B

    Prorok znad Jordanu - św. Jan Chrzciciel
    EL GRECO – Św. Jan Chrzciciel

    Usłyszeć Boże pukanie 

    Grupa zapalonych taterników została odcięta od świata: ziemia się obsunęła i oni znaleźli się całkowicie zamknięci w sztolni. Całymi godzinami usiłują za wszelką cenę przebić jakieś wyjście. Usuwają stosy kamieni. Ale przychodzi zniechęcenie. Brak dostatecznej ilości tlenu powoduje, że nie mają już nawet siły trzymać w rękach swoich haków i innych narzędzi i padają ze zmęczenia na ziemię.

    W tej bezsilności ogarnia ich pytanie: czy aby ich wysiłek nie jest daremny i czy jest wciąż jakaś szansa uratowania? Kiedy zapanowało milczenie wtedy usłyszeli słabe i dalekie, ale jednak regularnie powtarzające się uderzenia z drugiej strony. To epika ratowników, która idzie naprzeciw. Wówczas wracają im siły, wraca zapał. Pracują więc gorączkowo, kierując się w stronę ratowników. Za każdym razem, gdy brakuje im sił i wyczerpani opadają na ziemię, przysłuchują się w napięciu na coraz bardziej zbliżający się stuk. I to pozwala im wciąż odnajdywać nową energią, nowy zapał, aby wierzyć, że ich życie będzie uratowane.

    Jest to dobry przykład na dzisiejszą trzecią niedzielę Adwentu, nazywaną dawniej niedzielą Laetare od pierwszego słowa śpiewu na wejście. Bo bliskość Bożego przyjścia jest już tuż. Zapewnia o tym Słowo Boże: „Pojawił się człowiek posłany od Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości”. Tak mówi sam o sobie: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz”. I zapowiada, że ta Światłość już jest: „Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie”. Dlatego konieczne jest nawrócenie, które polega na usłyszeniu Bożego pukania, aby człowiek wyprostował swoje kręte drogi z ciemnych labiryntów. Jeżeli naturalne światło rozprasza mroki ciemności tak, że otoczenie staje się dla człowieka przejrzyste i bliskie – to cóż dopiero dzieje się wobec Światłości Prawdziwej? Wtedy właśnie codzienność przeniknięta taką Światłością nabiera nowego, Bożego blasku. Jej pojawienie się nie jest zagrożeniem dla człowieka, ale wnosi w to ludzkie życie okryte mrokiem przeróżnych lęków wyzwalające poczucie bezpieczeństwa. I takie ocalenie jest dane każdemu kto potrafi uwierzyć, że jeszcze nie jest za późno – byleby tylko wola ludzka nie podała się, ale zdecydowanie usiłowała wychodzić z ciemnych rejonów grzechu w kierunku Światłości.

    Jan Chrzciciel mając w sobie Bożą moc wyzwala w ludziach, którzy go słuchają, nadzieję. I żeby nie było wątpliwości tłumaczy: „Ja was chrzczę wodą, lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem”.

    A kiedy Ten „mocniejszy” pojawia się nad brzegiem Jordanu wmieszany w tłum grzeszników Jan wskazuje na Niego dziwnymi słowami: „Oto Baranek Boży”. Nie nazywa Chrystusa określeniem na które czekano i które tylko ograniczało się do horyzontów czysto doczesnych. Przecież Mesjasz miał przynieść pomyślność materialną, miał uwolnić od cierpień i chorób i przywrócić wreszcie ludowi wybranemu wolność polityczną. A tu pojawia się słowo „Baranek”, które jest synonimem słabości, pokory, zależności, po prostu – sama bezbronność. Pan Jezus idzie zupełnie w poprzek ludzkiej logiki obciążonej jedynie przyziemnymi skojarzeniami.

    Ks. Tadeusz Polak w swoich Medytacjach tak pisze o tej ewangelicznej mocy:

    „Co jest mocniejsze: nóż czy chleb?

    Niemowlę w stajni czy Herod na tronie?

    Skazaniec na krzyżu czy Cesarstwo w rozkwicie?

    Chleb jest bezbronny wobec ostrza noża, ale to chleb daje nam moc życia.

    Kruche Niemowlę złożone na sianie. Syn cieśli z obskurnego Nazaretu i wreszcie Skazaniec przybity do krzyża – objawienie Miłości, która nie zna granic.

    Idzie mocniejszy…”

    Bardzo trudno jest człowiekowi zrozumieć na czym polega ta Boża moc. Kiedy powtarzam słowa psalmisty: „Choćbyś mnie zabił ufać Ci będę” – co one znaczą w moim życiu? Dlatego patrzę z taką gorącą prośbą na Tę, która jest Matką Bożego Syna. Jak Ona potrafiła przyjmować wszystko co Bóg dał bez cienia nawet najmniejszej wątpliwości. W litanii loretańskiej pośród wielu wezwań jest i takie: Panno wierna. Każdego dnia od nowa umiała rozpoznawać Boga obecnego w Jej życiu. Dzień po dniu stale wierzyła, że to były te wielkie rzeczy, które Pan czynił w niskości, rozczarowaniu, zdruzgotaniu, cierpieniu, w rozdarciu duszy Swojej służebnicy!

    Bo Bóg wciąż i zawsze rozczarowuje. W książce pt. Ojcze nasz ks. Ludwika Evely znalazłem taki tekst: „Od Wcielenia Bóg nigdy nie przemówił słowami, których oczekiwano. Jezus rozczarował wszystkich: swych rodaków, swych apostołów, swego poprzednika… a teraz czyni to samo każdemu z nas…

    Oczekiwano Boga triumfującego, grzmiącego, przynoszącego sprawiedliwość, jawnego. Bóg tymczasem postanowił był objawiać to, czego o Nim nie wiedziano, to, co było w Nim najbardziej intymnego, najwięcej osobistego, najczulszego: Swoją miłość. Długie godziny na krzyżu były tym objawieniem.

    Wmieszaliśmy się w grono Jego przeciwników, którzy Mu mówili: Hejże, zejdź z krzyża! Okaż się Bogiem! Daj nam dowód, znak, który każe im zamilknąć, wszystkim bezbożnikom, którzy nie myślą tak jak my – zwycięstwo bezsprzeczne, które można by im przeciwstawić. Daj nam Kościół, z którego moglibyśmy być dumni!”

    Ale takie wołanie nie odnosi żadnego skutku. Pan Jezus nadal cierpi i nadal nie przestaje objawiać swojej nieskończonej miłości. Bo jest Bożym Barankiem – bezbronnym, ofiarowanym i ukrytym. Jedynie kiedy kapłan, choćby był najnędzniejszy, wypowie słowa konsekracji – przychodzi. Taki jest „Pan mój i Bóg mój”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • II Niedziela Adwentu – ROK B

    couronne de l'avent
    ©Corinne Simon/Ciric/Aleteia

    ****

    Doświadczenie pustyni

    Dzisiejszy fragment Ewangelii według św. Marka rozpoczyna opis Dobrej Nowiny. Tą Dobrą Nowiną jest osoba Jezusa Chrystusa, Bożego Syna. Jego przyjścia oczekiwały pokolenia przez wieki całe. Ale kiedy pojawił się Mesjasz – nie dla wszystkich był takim, jakiego oczekiwano. Bo, żeby rozpoznać i przyjąć Zbawiciela trzeba najpierw usłyszeć głos, który nawołuje: „Przygotujcie na pustyni drogę dla Pana, wyrównajcie na pustkowiu gościniec naszemu Bogu!”

    Głos ten można jednak zagłuszać, albo przemilczać z obawy i z lęku zobaczenia prawdy. Tak było wtedy, kiedy „wystąpił Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów”. Bardzo wielu ludzi wchodziło do wód Jordanu, szukając wybawienia ze swoich pokrętnych dróg zła. Ale byli i tacy, którzy przemyśliwali jak zamknąć usta mówiącemu prawdę, jak pozbyć się tego niebezpiecznego człowieka. Tak jest i dziś. Miejscem adwentu jest pustynia, która tworzy scenerią adwentowych dni. Pustynia to jest pustka, odległość, obcość, samotność, brak życia – jak napisał ks. Janusz Pasierb. Doświadczenie pustyni – jak bardzo jest bliskie i zrozumiałe dla człowieka żyjącego dziś. Artyści, którzy mają dar opisywania poprzez słowo, kolor, kształt, dźwięk rzeczywistości, która nie dla wszystkich zawsze jest tak wyrazista, a która przecież jest obecna w każdym człowieku – bardzo często posługują się pojęciem pustyni. To dobry znak, bo Słowo Pańskie rozbrzmiewa właśnie na pustyni. W książce wspomnianego już ks. Pasierba pt. Czas otwarty można przeczytać takie słowa: „Pustynia jest miejscem interwencji Bożych. Bóg prowadzi swoich wybranych na pustynię i przez pustynię. Przez doświadczenie pustyni przechodzi sam Chrystus. Jeśliby życie wokół mnie zamieniło się w pustynię, muszę pamiętać, że jest to czas próby. Mogę z tej sytuacji przymusowej wynieść tyle, ile bym wyniósł wybierając ją dobrowolnie. Być na pustyni może być przekleństwem, ale może być i powołaniem”. W Liście do zakładnika Saint-Exupéry pisał o pustyni, że jest ona – wobec braku jakiegokolwiek bogactwa dotykalnego, widzialnego i słyszalnego – dowodem na to, że „człowiek jest ożywiany przede wszystkim przez przyciągania niewidzialne. Człowiekiem kieruje Duch. Na pustyni jestem wart tyle, ile warte są moje bóstwa”.

    Swego czasu siostra zakonna opowiedziała takie zdarzenie ze swego życia gdy miała lat 12. Było to w lipcowy poranek. Czekała na swoją koleżankę, z którą była umówiona. Zniecierpliwiona, że jej wciąż nie ma, zaczęła się dąsać pokazując swoje humory i stawała się coraz bardzie nieznośna. Ojciec widząc jak córkę ogarnia jakaś furia postanowił dłużej już nie tolerować takiego zachowania i kazał jej zabrać książkę, koc i jabłko. Wsadził do samochodu i wywiózł 8 mil poza miasto na jakąś wiejską polanę. Tam powiedział do niej:

    • Ponieważ nie umiesz przebywać w towarzystwie zostawiam cię tutaj aż do wieczora.

    Najpierw w tej złości i gniewie była gotowa iść pieszo z powrotem do domu, ale kiedy pomyślała o ojcu zmieniła zdanie. Więc postanowiła nic nie robić. Usiadła na kocu. Miała wiele czasu. Powoli jej złość zaczęła ją opuszczać. Zjadła jabłko. W miarę upływu czasu ogarniało ją wewnętrzne uciszenie i zaczęła odnajdywać w sobie coraz więcej harmonii i spokoju. Patrzyła na niebo, patrzyła na otaczający ją krajobraz i te jej oczy, jeszcze do niedawna takie pełne zawziętości, na co tylko spojrzały – wszystko ją denerwowało, a teraz widziały piękno. Zaczęła cieszyć się tym pięknem i ogarnęło ją zawstydzenie z powodu swojego zachowania. Zobaczyła swój egoizm rozpieszczonego dziecka.

    Zaskoczona tą zmianą swojego nastroju, że odczuwa w sobie teraz pokój, nawet radość uświadomiła sobie jak jej dobrze zrobiła ta samotność. Odnalazła w sobie dobro. Poczuła jakąś jedność z otaczającym ją światem i bardzo wyraźną Bożą obecność.

    Kiedy pod koniec dnia przyjechał jej ojciec – ona była już odmieniona, jakby nie ta sama osoba. Urosła wewnętrznie jak młoda roślina w słońcu. Dziękowała ojcu, że odważył się wziąć takie ryzyko i dał jej szansę – przez to stała się osobą dojrzalszą.

    I na koniec dodała, że w jej życiu bardzo zaowocowało to doświadczenie, bowiem zawsze w momentach ważnych decyzji albo trudnych przeżyć udawała się na miejsca odosobnione.

    Czy nie w ten sposób zbliża się Bóg do ludzi poddawanych próbie pustyni?

    Adwent, który trwa, jest szansą wchodzenia na taką symboliczną pustynię, aby doświadczyć Boga, który już tam jest.

    Modlę się więc o odwagę, bo nie jest łatwo wychodzić z mojego skomplikowanego świata, aby zaprosić do siebie Pana, bo wciąż jeszcze są we mnie urwiska, a nie równina, strome zbocza, a nie gładka nizina. Ale w tym moim ciągłym usiłowaniu obecna jest przecież nadzieja. Słyszę ją, bo sam Bóg mówi przez swoich posłańców: Powiedźcie małodusznym: Odwagi.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • I Niedziela Adwentu – ROK B

    fot. Niedziela.pl

    ****

    Czas oczekiwania 

    Minął kolejny rok przeżywania Bożych Tajemnic. I oto znowu staje przede mną szansa, nie tylko kontynuowania, ale nowa świeżość, nowa możliwość odkrywania wielkiej i niepowtarzalnej bliskości samego Boga, który mimo że jest niepojęty i nieogarniony, jest równocześnie tak blisko człowieka, tym samym umniejszając swoją boskość przed swoim stworzeniem i to do takiego nieprawdopodobieństwa, czego w żaden sposób ani pojąć ani ogarnąć niepodobna.

    Bogu niech będą dzięki, że mogę znowu wchodzić w ten nowy, kolejny w moim życiu Adwent. Kościół ze swoją liturgią w fioletowym kolorze i ze świecą roratną, której w tym kraju nie ma, ale ona jest – wciąż żywa w mojej pamięci z rodzinnych stron i przypomina, że oto jest czas, najwyższy czas, aby przebudzić się i zacząć czuwać. Tak mówi dziś Pan Jezus w Ewangelii: „Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodziewanie przyszedłszy, nie zastał was śpiących. Lecz co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie”.

    W tej krótkiej przypowieści o odźwiernym, którą był powiedział Jezus tuż przed swoją męką w pożegnalnej mowie, tak bardzo przynagla do czujności. W starożytnych posiadłościach do obowiązków odźwiernego należało zamykać i otwierać bramę od wewnątrz kluczem wielkim i ciężkim. Dlatego odźwierny musiał czuwać, by być gotowym od razu, natychmiast otworzyć, gdy jego pan nadejdzie, obojętnie o jakiej porze dnia czy nocy.

    Na półwyspie znajdującym się na jeziorze Comer stoi duża willa zatopiona w pięknej zieleni. Mieszka tam jedynie ogrodnik, który oprowadza zwiedzających.

    • Jak długo już pan tutaj mieszka?
    • Dwadzieścia siedem lat.
    • A jak często właściciel domu bywał tutaj w tym czasie?
    • Cztery razy.
    • A kiedy był tu ostatnio?
    • Dwanaście lat temu, szanowny panie. Jestem tutaj prawie zawsze sam. Rzadko zdarza się, że ktoś dociera w te strony i chce obejrzeć posiadłość.
    • Ale pan utrzymuje ogród w takim doskonałym stanie, tak dobrze pan go pielęgnuje, że właściciel domu mógłby przyjechać choćby jutro!
    • Dzisiaj, mój panie, dzisiaj – odpowiedział ogrodnik uśmiechając się serdecznie.

    Słowo Adwent wywodzi się od Rzymian. Zanim król przybył odwiedzić jakieś miasto, które mu podlegało, jego mieszkańcy przeżywali okres oczekiwania i zarazem przygotowywania. Ten właśnie czas nazywał się adwentem.

    Kogo ja oczekuję? Jaki będzie ten mój Adwent, który dziś rozpoczynam?

    Samuel Beckett francuski dramaturg, irlandzkiego pochodzenia, laureat literackiej nagrody Nobla, napisał w roku 1952 sztukę pt. En attendant Godot – Czekając na Godota. Bohaterami są Godo i Didi, ludzie samotni i kompletnie zagubieni na tym świecie, a w dodatku zupełnie pozbawieni środków do życia. Czekają na Godota, który ma przyjść „jutro”. Są tego pewni, bo ten Godot – człowiek czy jakaś abstrakcja – ma rozwiązać wszystkie ich problemy. Ale niestety, Godot nie nadchodzi i ich nadzieje nie ziściły się.

    A w dzisiejszym świecie iluż jest takich bohaterów Becketta, którzy nie potrafią poradzić sobie z koszmarem i absurdem życia? Jeszcze nie zauważyli, że przecież jest Ktoś kto już przyszedł i całkowicie odmienił człowieczy los. I ten Ktoś przychodzi wciąż i nieustannie. Jak bardzo wielu ludzi cieszy się Jego spotkaniem, Jego obecnością. To są ci, którzy potrafią „patrzyć sercem” – jakby powiedział Antoine de Saint- Exupéry.

    Słyszałem opowiadanie o pewnej matce jak pojechała w odwiedziny do swojego syna, który mieszkał w innym mieście. To był ukochany jej syn, już dorosły. Po studiach, właśnie w tym mieście, znalazł swoją pierwszą pracę. Ponieważ pociąg przyjeżdżał koło południa i syn w tym czasie musiał jeszcze pracować, więc umówili się, że sama przyjedzie z dworca do jego mieszkania, a klucze będą na nią czekały u sąsiadki. I opowiadała jak jej było miło, kiedy weszła do domu swego syna. W wazonie był bukiet jej ulubionych kwiatów, a przy nim karteczka ze słowami: „Witam Cię, Mamusiu. Pamiętaj: mój dom jest Twoim domem”. Ucieszyła ją przygotowana filiżanka, herbata, talerz z ciastkami, a w łazience ręcznik i pachnące mydło. Wszystko przygotowane na przyjazd mamy. Później opowiadała księdzu: „W tym mieszkaniu spędziłam sama kilka godzin, ale czułam się tak mocno ogarnięta miłością mojego syna. Trzymał na biurku moje zdjęcie. Meble i różne przedmioty na nich stojące tyle mi mówiły o moim synu – jak żyje, co czyta, czego słucha, gdzie jest jego ulubiony kąt, a nawet to, czy często i dokładnie sprząta. Nie był obecny w mieszkaniu, a jednak było go tam tak wiele. Z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się wszystkim, nawet najmniejszym drobiazgom, bo one mówiły mi o życiu kogoś, kogo kocham”.

    To wydarzenie, takie zwyczajne i całkowicie zrozumiałe, bardzo dobrze ilustruje obecny okres oczekiwania. Oby ten mój adwent, który dziś rozpoczynam, nie rozminął się z Bożym Adwentem, bo dzisiejsze Pierwsze Czytanie opisuje i moje doświadczenie: „ My wszyscy opadliśmy zwiędli jak liście, a nasze winy poniosły nas jak wicher. Nikt nie wzywał Twojego imienia, nikt się nie zbudził, by się chwycić Ciebie. Bo skryłeś Twoje oblicze przed nami i oddałeś nas w moc naszej winy. A jednak, Panie, Tyś naszym ojcem. Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. My wszyscy jesteśmy dziełem rąk Twoich”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata – ROK A

    Kochać tak, jak On kocha

    mozaikowe logo miłosierdzia/ o. Marco Rupnik SJ /franiszkańska 3.pl

    ***

    Dzisiejsza Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata jest już ostatnią niedzielą Liturgicznego Roku. W Kościele pod taką nazwą jest znana i obchodzona od 77 lat. Papież Pius XI wydając Encyklikę „Quas primas” ustanowił to święto, aby przypomnieć zlaicyzowanemu światu, że „Królem Królów i Panem Panów” jest Jezus Chrystus. 

    Dlatego w Liturgii Słowa znajduję dziś opis sądu ostatecznego. Syn Boży równocześnie jest i sędzią i pasterzem. W pierwszym Czytaniu jest to jeszcze pasterz, który „w dni ciemne i mroczne” chodzi za swoimi rozproszonymi owcami: „Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę, chromą umocnię, a tłustą i mocną będę ochraniał.” Natomiast w Ewangelii ten sam pasterz jest już sędzią, który „zasiądzie na swoim tronie, pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów.”

    Z jednej strony to Boże Słowo daje ogromną pociechę, ponieważ Jezus nieustannie jest pośród człowieczego życia i jest jak Dobry Pasterz. Ta Jego obecność nie tylko dotyka swoim bóstwem tych, którzy już teraz są obdarzeni łaską wiary, ale wszystkich, a więc także ludzi, którzy w ogóle nawet o Nim nie słyszeli. Dar Jezusowej obecności może zatem być w dzień sądu wspaniałym, szczęśliwym zaskoczeniem: Panie, kiedy widzieliśmy Cię i usłużyliśmy Ci? Ale niestety, może być i tak, że będzie zaskoczenie, ale tragiczne z powodu strasznego oskarżenia: Idźcie precz ode mnie, ponieważ nie usłużyliście – Mnie, który byłem obecny w każdym potrzebującym waszej pomocy człowieku.

    Dzisiejsza Ewangelia mówi bardzo przejrzyście i nie pozostawia najmniejszej wątpliwości. Na nic się zda cała moja religijna pobożność – jeżeli pozostała tylko na poziomie zewnętrznym, to znaczy taka, która nie miała żadnego wpływu na moje codzienne życie, na moje wybory. I nie pomogą ani moje codziennie odmawiane modlitwy, ani moja bliska znajomość z Jezusem. Bo sąd będzie dotyczył tylko jednego: czy wypełniłem przykazanie miłości bliźniego? To przykazanie jest jedynym sprawdzianem mojej miłości do Boga.

    Ks. Ludwik Evely tłumaczy dlaczego Pan Jezus tak ściśle uzależnił od siebie, tak nierozdzielnie powiązał ze sobą te dwa przykazania: „Ponieważ miłość do Boga nie jest tak jednoznaczna, jak miłość do braci. Ponieważ kochając Boga, nigdy nie dojdziemy do rozróżnienia, co dajemy bezinteresownie, a co nie, co jest miłością, a co nią nie jest. Miłość, jaką mamy dla Boga, nie może nie przynieść nam korzyści. Jedynym sposobem, by się upewnić, że mimo wszystko jest to miłość, jest nie tylko kochać Boga, ale kochać tak, jak On kocha. Poza tym, gdy mówimy, że kochamy Boga, nigdy nie jesteśmy pewni, czy to prawda…”Boga, którego się nie widzi” można sobie przybliżać i oddalać dowolnie. Przystosować Go do swoich wymagań. Z braćmi… trudniej; Nie pozwalają na to; Nikt nie potrafi na dłuższą metę uchronić swe złudzenia od konfrontacji z bolesną prawdą.”

    Słyszałem kiedyś takie opowiadanie o pewnej bogatej, samotnej damie. Życie jej było bardzo poprawne. Codziennie chodziła na Mszę św. i znajdowała niewiele, albo zgoła nic, z czego mogłaby się spowiadać, co powtarzała za każdym razem w czasie spowiedzi, ponieważ twierdziła, że „nie zrobiła nigdy nikomu nic złego”.

    I kiedy przyszło jej umrzeć, ku swemu przerażeniu odkryła, że wysłano ją do piekła. Udała się więc do diabła i zaczęła się skarżyć, jak to niesprawiedliwie ją potraktowano. Przecież ona tak pobożnie żyła, właściwie można powiedzieć – bezgrzesznie. Upierała się więc, że tam na górze na pewno zrobiono wielki błąd.

    Szatan, którego głównym zajęciem jest mieszać i poróżniać ludzi, tym razem jednak obiecał damie, że sprawdzi, czy rzeczywiście nastąpiła jakaś pomyłka. Ale otrzymał potwierdzenie z nieba, że to nie pomyłka, ale owa kobieta jest w miejscu jak najbardziej dla niej właściwym, ponieważ jest osobą ogromnie pyszałkowatą i niesamowitą egoistką. Za życia na ziemi nigdy niczym się nie podzieliła. W ogóle nie wie ona, co to znaczy: dać coś od siebie. Przecież gdyby kiedykolwiek coś dała drugiemu – mogłaby być tu na górze.

    Zdziwiony diabeł chcąc się upewnić zapytał:

    – Nawet gdyby tylko zrobiła jeden dobry uczynek, to by wystarczyło, byście ją zaakceptowali?

    – Z całą pewnością – usłyszał potwierdzenie.

    Wtedy diabeł poradził owej damie, aby przypomniała sobie, że może jednak zrobiła, chociaż jeden jedyny raz, jakiś dobry uczynek – to wtedy przyjmą ją do nieba. Posłuchała rady i zaczęła przypominać sobie swoje życie. Po jakimś czasie nagle znalazła taki bezinteresowny jeden dar, jaki kiedyś uczyniła. Mianowicie podczas gdy gotowała któregoś dnia obiad przyszedł do niej żebrak. Był głodny, więc dała mu cebulę.

    Diabeł zrelacjonował jej słowa i dostał potwierdzenie, że rzeczywiście tak było i nawet mają w posiadaniu tę jej cebulę. Anioł więc zaproponował:

    – Spuścimy tę cebulę na linie. Wtedy ona uchwyci się jej i wciągniemy ją do nieba.

    Ucieszona zbliżającym się ratunkiem złapała cebulę i nagle poczuła, że wydostaje się z piekła. Ale zauważyła też jak kilku jej towarzyszy niedoli zdołało się uczepić tej liny, aby razem z nią wydostać się z otchłani.

    Wtedy zaczęła wrzeszczeć, kopiąc ich swoimi nogami:

    – Idźcie sobie! To moja cebula!

    I w tym momencie lina się urwała i dama spadła z powrotem wraz ze swoją cebulą wprost w objęcia diabła, który tak jej powiedział:

    – Lina była dość mocna, aby ocalić i ciebie i twoich braci, ale nie była na tyle mocna, by udźwignąć tylko ciebie jedną.

    Wraz ze zgromadzoną trzódką na Eucharystii modlę się o serce wrażliwe i o oczy uważne. Bo tu, Pan Jezus klęka przed każdym z nas, aby obmyć, a później posilić. W ten sposób przyzwyczaja nas do ostatecznej Uczty, gdzie On, Król Królów i Pan Panów „przechodząc usługiwał będzie”.

    Tymczasem Bóg chodzi pomiędzy nami w przebraniu potrzebującego człowieka.

    Obym zawsze usłużył i nigdy nie przeszedł obojętnie.

    ks. Marian SAC

  • XXIX Niedziela Zwykła, ROK A – Prawe sumienie

    Franz Jägerstätter urodził się w Austrii w rodzinie katolickiej. Nic nie wskazywało w jego młodzieńczych latach, że życie poprowadzi go do męczeństwa. Był zwyczajnym, niczym nie wyróżniającym się wśród rówieśników chłopcem. Ukończył podstawową szkołę a potem pracował jako robotnik. I oto w pewnym okresie swojego życia nagle stał się bardzo dojrzały i odpowiedzialny.

    Sprawy religii traktował poważnie. I to nie było u niego jakieś fanatyczne. On był po prostu dobrym katolikiem, nie z metryki, jak to się mówi. Ożenił się z Anną, którą zapoznał w swojej rodzinnej miejscowości. Mieli troje dzieci.

    W tym czasie sytuacja w Europie wyglądała coraz bardziej złowrogo ze swoją II wojną światową. Franz miał 36 lat, kiedy poznał, co to jest strach w całej swojej rozciągłości. Mianowicie dostał wezwanie do armii hitlerowskiej. Ale on już wcześniej rozważył ten problem i zadecydował, że nie pójdzie. Wtedy taka odmowa była równoznaczna z samobójstwem. Przyjaciele próbowali go nakłonić, żeby zmienił decyzję. Ale on odpowiadał bardzo zdecydowanie:

    – Nie mogę iść.

    – Dlaczego?

    – Ponieważ jestem przekonany, że ta wojna nie jest wojną sprawiedliwą. Uważam, że gdybym poszedł, zrobiłbym źle. To byłoby wbrew mojemu sumieniu.

    – Ale wielu innych poszło. Czemu ty nie możesz?

    – Co inni robią, to jest ich sprawa. Ja muszę postępować według mojego sumienia.

    – To gdzie jest twoja lojalność do ludzi z twojego kraju, do twojej flagi?

    – Nie próbujcie mi mieszać w głowie. Ja kocham moich ludzi, moją ojczyznę, ale dla mnie jest jeszcze jedno prawo, które stoi ponad wszystkimi ludzkimi prawami. Jest to prawo Boże. A ono mi mówi, że ta wojna jest niesprawiedliwa.

    – Zobacz, my wszyscy jesteśmy zobowiązani, aby słuchać władzy. Poza tym nie ty robisz wojnę. Więc nie jesteś za nią odpowiedzialny.

    – To prawda, ale ja wciąż mam swoje sumienie, które przypomina mi, że przyjdzie taki dzień, w którym będę musiał odpowiedzieć za wszystko, co zrobiłem. I wtedy nie będę mógł chować się za kimś innym, zasłaniać moim krajem, czy moją flagą.

    – Pewnie myślisz, że jesteś lepszy od tych wszystkich, którzy idą na wojnę i podejmują ryzyko utraty swojego życia na froncie?

    – Ja wcale tak nie powiedziałem. Tak naprawdę, ja zdaję sobie sprawę, że jestem słaby, tchórzliwy i popełniam złe rzeczy. Tylko gdybym poszedł, czułbym się winny i straciłbym wewnętrzny pokój.

    – Na pewno któregoś dnia ubierzesz mundur i weźmiesz broń do ręki, a wtedy poczujesz się zupełnie inaczej. Zapomnisz o swoich dziwnych ideałach.

    – Dla mnie istnieje jednak coś cenniejszego niż mundur czy jakieś wojenne odznaczenia.

    – I co to takiego?

    – Tą najbardziej cenną rzeczą, jaka istnieje na świecie, jest świadomość nieuczestniczenia w złu.

    – I to jest twoja ostateczna odpowiedź?

    – Tak, to jest moja ostateczna odpowiedź.

    Franz zdawał sobie sprawę z wszystkich konsekwencji wynikających z jego odmowy. Niedługo po tej rozmowie został aresztowany. Jeszcze w więzieniu próbowano nakłonić go do zmiany zdania. Nawet żona błagała, aby raz jeszcze zastanowił się nad swoją decyzją. Ale było to daremne. 9 sierpnia 1943 wykonano na nim wyrok śmierci.

    Franz bardzo przypomina Tomasza More. Król Anglii Henryk VIII domagał się, aby Rzym unieważnił jego małżeństwo, które było ślubem ważnie zawartym. Kiedy okazało się to niemożliwe, władca postanowił wziąć całą sprawę w swoje ręce i ożenił się powtórnie. I nakazał wszystkim pełniącym ważne urzędy na jego dworze podpisać dokument oznajmiający, że król postąpił słusznie. Wielu podpisało, ale Tomasz More odmówił i zapłacił za to swoim życiem.

    „Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. Taką dał odpowiedź Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii nie tylko tym, którzy obłudnie zadali Mu pytanie: „Czy wolno płacić podatek cezarowi, czy nie?” Im zresztą nie o prawdę szło. Oni chcieli tylko „pochwycić Jezusa w mowie”. Ta Boża odpowiedź jest skierowana do każdego ludzkiego sumienia, aby umiało się rozeznać w różnych sytuacjach życia, co jest dobrem prawdziwym, a co jest tylko egoistyczną samowolą. Istnieje tu granica i to bardzo wyraźna pomiędzy tym, co boskie, a tym, co cesarskie.

    Czy przypadkiem ja sam nie grzeszę taką obłudą, próbując stawiać podchwytliwe pytania samemu Bogu? Tu pomysłowość człowieka w wyszukiwaniu argumentów jest bardzo duża, aby tylko przesunąć granicę, którą nakreślił Bóg. Chodzi o to, aby było trochę łatwiej, trochę przyjemniej, żeby w trudnych sytuacjach wybrać drogę wygodną. W ten sposób wchodzę w takie zakłamane sytuacje, w których można się całkowicie pogubić i zaplątać.

    Adam Mickiewicz wyraził bardzo dosadnie taką sytuacje człowieka:

    „Mówisz, niech sobie ludzie nie kochają Boga,
    byle im była cnota i Ojczyzna droga.
    Głupiec mówi: Niech sobie źródło wyschnie w górach,
    Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach”.

  • XXIX Niedziela Zwykła, ROK C – Modlitwa a działanie


    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do swoich uczniów, że „zawsze powinni się modlić i nie ustawać”. Ale czy w ogóle jest możliwa taka modlitwa nieustanna, permanentna?

    Od razu przychodzi na myśl kryterium typu ilościowego: ile godzin przeciętny człowiek, obdarzony łaską wiary, przeznacza na modlitwę? I to jest bardzo łatwo obliczyć: Msza św. niedzielna – 50 minut, modlitwy poranne i wieczorne – po 5 minut; przez tydzień daje to 70 minut. Summa summarum w zaokrągleniu można przyjąć 120 minut, czyli 2 godziny tygodniowo. W skali rocznej, razem ze świętami, jest to już 150 godzin. Ale wziąwszy pod uwagę, że rok ma 8760 godzin, z tego przeciętnie licząc średnio – 7 godzin przypada na sen (rocznie – 2600 godzin) – więc czas przeznaczony na modlitwę wygląda całkiem mizernie.

    Albo można wziąć inne kryterium, również ilościowe, co do wysłuchanych próśb. W życiu Pana Jezusa takie kryterium zdecydowanie osiąga 100%. W życiu świętych, oceniając według wielkich cudotwórców, modlitwa skuteczna może sięgać nawet do 80%. Biorąc zaś pod uwagę ilość podziękowań, które trafiają do księży – aż wstyd się przyznać, bo również biorę w tym udział – takie kryterium wyraża się mniej więcej w skali 1% wysłuchanych modlitw, gdyby brać pod uwagę ilu ludzi powraca, aby podzielić się swoją radością, że modlitwa pomogła, o którą prosili. Jedynym usprawiedliwieniem, które może dać jakąś pociechę, jest mianowicie to, że w życiu bywa jak w Ewangelii, iż na 10 jeden tylko powrócił, aby podziękować Panu Jezusowi.

    Jest jeszcze jedno kryterium, ale ono jest już mało wymierne, ponieważ nie ma w nim żadnych proporcji ilościowych. Jest to kryterium Bożej chwały. Człowiek jednak w swojej naiwności może wysnuć taki wniosek: No jednak te 150 godzin chwały Pan Bóg każdego roku otrzymuje i to tylko od jednego wierzącego. A jak się doda jeszcze wszystkich wierzących plus księży, zakonników i zakonnice, którzy tylko to robią co jest przewidziane prawem kanonicznym i zakonnymi regułami – wynosi 600 godzin rocznie; więc ta Boża pula zyskuje jednak jakąś tam ilość chwały. Ale właśnie – jak to jest z tą Bożą chwałą? Czyżby można było ciągle ją dopełniać?

    Tu posłużę się przykładem, który użył ks. profesor Sedlak. Mianowicie opowiadał o takim zdarzeniu, które czasem przytrafia się kapłanom, szczególnie jesienią, że do ampułki wpadnie maleńka muszka owocowa o długości 1 milimetra. Duchowna osoba wyciąga ją końcem puryfikaterza, kładzie na boku i wspaniałomyślnie daruje jej życie. I gdyby ta maleńka muszka potrafiła mówić – uwielbiałaby człowieczeństwo tego kapłana, jego mądrość i szacunek dla cudzego życia. I miałaby rację maleńka muszka, bo jest przecież objętościowo o 2,5 miliona razy mniejsza, a ten, który jej darował życie o 100 miliardów razy inteligentniejszy niż ona i 200 miliardów głupszy niż ona, gdyby uważał, iż jej chwalenie mogłoby cokolwiek dodać i przydać się do czegoś.

    Wniosek jest oczywisty: Oto mniej więcej jawi się obraz Pana Boga. Moje oddawanie chwały Bogu też tyle dorzuca – co pochwała maleńkiej muszki pod adresem swojego wybawcy.

    Tu dopiero widać czym są te godziny w liczbie 150, które człowiek w swojej naiwności może uważać, że je wspaniałomyślnie Panu Bogu poświęca. A tymczasem rzeczywistość jest całkowicie inna. Te godziny to jest przede wszystkim mój osobisty zysk. To mnie najbardziej ta modlitwa jest potrzebna, żebym się wewnętrznie potrafił zmobilizować, żebym ja, człowiek słaby i grzeszny, dotknął i przeżył Bożą dobroć, Bożą miłość i nieskończone Jego miłosierdzie. Trwając na modlitwie odkrywam coraz wyraźniej ile potrzeba jeszcze mozołu trudzenia się, aby nie zmarnować dobrych ziaren w gąszczu przeróżnych chwastów, które zawsze zdąży nasiać ów nieprzyjazny – szczególnie w czasie kiedy nie czuwam.

    W przypowieści Jezusowej jest mowa o obronie wdowy przed przeciwnikiem. Tym jedynym faktycznym przeciwnikiem i to groźnym dla każdego człowieka jest zło czyli grzech. Dlatego tak potrzebna jest z mojej strony gorąca i ciągła prośba, aby mnie Bóg obronił przed tym. Podobną wytrwałość – tak jak u tej biednej wdowy można znaleźć w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym o północy – gdzie znowu jest wytrwała prośba, wręcz natarczywa i to zupełnie nie w porę. Jeżeli więc w stosunkach pomiędzy ludźmi można dopiąć swojej słusznej sprawy – to cóż dopiero kiedy człowiek kieruje swoją prośbę do samego Boga. Pan Jezus dodaje jeszcze, że nie tylko ci, którzy wołają do Boga dniem i nocą zostaną wzięci w obronę, ale „że prędko weźmie ich w obronę”. Pan Bóg nie wysłuchuje próśb w nieokreślonej przyszłości, tylko od razu daje to co jest dla proszącego najlepsze i najbardziej mu potrzebne.

    Dzisiejsze I Czytanie dopełnia całego obrazu, ukazując ścisły związek pomiędzy modlitwą a działaniem. Gdy Jozue walczy – Mojżesz w tym samym czasie modli się i cierpi przy tym. Kiedy jego ręce nie potrafią już trwać w uniesieniu, Aaron i Chur podpierają je. Tak właśnie wygląda modlitwa Kościoła: jedni walczą na zewnątrz, podczas gdy inni wewnątrz w klasztorach, czy „w swoich izdebkach” modlą się za walczących. I bywa często, że to czuwanie otoczone jest wielkim cierpieniem. Obecny czas jest bez wątpienia czasem szczególnej walki, skoro zastępca Chrystusa Pana i następca św. Piotra nie tylko walczy, ale równocześnie ogromnie w swoim nieustannym czuwaniu cierpi. I razem z nim wielu współczesnych Aaronów i Churów podtrzymuje jego wzniesione ręce. Bowiem bez modlitwy Kościół nie zdołałby przecierać dróg, na których odnajdywana jest łaska wiary.

    Pan Jezus stawia pytanie w dzisiejszej Ewangelii: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Gdybym uważał, że to pytanie skierowane jest nie do mnie – to byłby znak, iż nie ma we mnie wystarczającej cierpliwości i wytrwałości. Boży głos nie odnajduje we mnie jeszcze właściwego rezonansu.

    Żeby lepiej oddać tę sytuację zacytuję odpowiedź Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, któremu zadano pytanie w jaki sposób potrafi on odnajdywać w sobie tyle cierpliwości. I on odpowiedział w ten sposób:

    Czy miał pan już okazję obserwować rzeźbiarza przy pracy? Otóż taki rzeźbiarz pomimo, że uderza nawet ze sto razy w jedno i to samo miejsce – to jednak nie widać najmniejszej rysy. Ale przychodzi taki moment, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie i kamień od razu pęka. A przecież to wcale nie ostatnie uderzenie powoduje sukces artysty, lecz tamtych sto poprzednich prowadzi do niego.

  • XXIX Niedziela Zwykła, ROK B – Być sługą

    Podczas wywiadu ze znanym kompozytorem i dyrygentem orkiestry Leonardem Bernsteinem dziennikarz zadał, wydawać by się mogło, naiwne pytanie:

    Na którym z instrumentów członkowie orkiestry najbardziej nie lubią grać?

    Na drugich skrzypcach – odpowiedział bez wahania mistrz – ponieważ wszyscy zachwycają się pierwszymi skrzypcami. Tylko niewiele osób jest w stanie docenić piękno drugich skrzypiec. Dlatego tak wielu pragnie wejść na pozycję pierwszego skrzypka, bo nie rozumie, jak ważny jest w orkiestrze drugi skrzypek. Najlepsze orkiestry świata to te, które mają doskonałych drugich skrzypków. Bez nich nie będzie harmonii!

    Pragnienie bycia kimś jest bardzo powszechne. Jak to miło jest być zauważonym i podziwianym. Ilu ludzi marzy, aby mieć znaczenie, mieć wpływ, rządzić innymi ludźmi. Mieć władzę – jakie to jest nęcące! Antoine de Saint-Exupery w swojej książce Mały Książe wśród wad, które wyśmiewa u ludzi dorosłych, jako pierwszą pokazuje chorobę rządzenia. Na zilustrowanie tej wady wybiera króla zamieszkującego 325 planetę. U rzymskiego historyka Tacyta można znaleźć takie zdanie zapisane w Rocznikach: „Żądza władzy jest gorętsza niż wszystkie inne namiętności razem wzięte”. A z kolei angielski historyk John Dalberg w Historii wolności napisał, że „władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje w sposób absolutny”. Człowiek, który zdobył władzę musi się pokazać jaki jest ważny. Pan Jezus ujął to po prostu w jednym zdaniu: „Ci, którzy uchodzą za władców narodów, uciskają je, a ich wielcy dają im odczuć swą władzę”. A powiedział to dlatego, ponieważ synowie Zebedeusza, Jakub i Jan wyjawili swoje skrywane pragnienia: „Użycz nam, żebyśmy w Twojej chwale siedzieli jeden po prawej, drugi po lewej Twojej stronie”. Marzył się im obraz, aby być w majestacie. Tadeusz Żychiewicz zauważa: „i tak jeszcze bardzo dobrze i umiarkowanie, że tylko po prawicy albo po lewicy. Cóż: w końcu to byli przecież uczniowie Pana. Gdyby nie to – zabrakłoby dlań miejsca pośrodku. Ale obraz by pozostał: człowiek na majestacie.

    Gdyby tak uśpić naszą czujność i samokontrolę, gdyby tak przewrócić naszą świadomość podszewką na wierzch, gdyby tak dobrze pogrzebać w motorach podświadomości, kto wie: może odnaleźlibyśmy w sobie ten właśnie obraz i takie marzenie, nie inne. Gdyby tak z wystarczającym brakiem litości przeanalizować dzieje ludzkich poczynań, historię najróżniejszych społeczności, historię wędrówek, pochodów, budowania i niszczenia – może to właśnie odnalazłoby się pod papierami, gdzie teksty podniosłych przemówień, w najdyskretniejszych z człowieczych szuflad: obraz człowieka na majestacie. Apoteozę samouwielbienia”.

    Nieprzypadkowo w rejestrze grzechów głównych na pierwszej pozycji znajduje się pycha. To ona spowodowała, że Lucyfer, który był bardzo ważnym aniołem, wypowiedział bluźniercze słowa: Nie będę Bogu służył. I ten diabelski bunt wciąż miesza w człowieczych sercach. Potrafi nawet pomieszać wśród tych, którzy zdecydowali się na wyłączną służbę Bogu.

    Jest takie opowiadanie jak Diabeł przemierzał afrykańską pustynię i napotkał grupę pomniejszych demonów kuszących świątobliwego pustelnika. Próbowali najpierw pokusami zmysłowymi, ale na próżno. Później przez niepokój i zwątpienie, ale świątobliwy mnich trzymał się dzielnie. W końcu bogactwami tego świata chcieli pokazać, że jego wyrzeczenia na nic się nie przydadzą i marnuje tylko drogocenny czas. Ale pustelnik nadal pozostał niewzruszony.

    Wtedy sam Diabeł wkroczył do akcji mówiąc swoim asystentom:

    Ponieważ wasze metody nie odniosły żadnego skutku, popatrzcie na mnie jak to się robi.

    Poszedł do pustelnika i powiedział tylko:

    Słyszałeś ostatnie wiadomości? Twój brat został biskupem w Aleksandrii.

    I jak wieść niesie – jasną twarz świątobliwego zakonnika wykrzywił grymas gorzkiej zawiści.

    Pytanie Zebedeuszowych braci spowodowało wśród pozostałych oburzenie. To znaczy, że oni również snuli podobne plany na temat swojej roli, którą chcieliby odegrać w nowym Królestwie Izraela. Pan Jezus dobrze wiedział, że droga Jego uczniów jest jeszcze daleka do tego, aby oni mogli zrozumieć to co On do nich mówił: „Kto by między wami chciał się stać wielki, niech będzie sługą waszym. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich. Bo i Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”. Tę długą drogę będą przechodziły również następne pokolenia, bo spór o najwyższy urząd w Kościele jest stale powracającym echem pytania synów Zededeusza. Dlatego papież Grzegorz Wielki na rozgorzały taki właśnie spór w VII wieku, w myśl Jezusowych słów z dzisiejszej Ewangelii, nazwał siebie niewolnikiem wszystkich – sługą sług Bożych. I to pozostało nie tylko jako oficjalny tytuł biskupa Rzymu. Wystarczy popatrzeć na św. Jana Pawła II – jak on bardzo dosłownie realizował ten tytuł swoją posługą. Jak bardzo upodabniał się do swojego Pana, który wymownym gestem, tuż przed swoją męką, umywał nogi apostołom podczas pierwszej Eucharystii. Klękał wtedy i klęka wciąż, za każdym razem, kiedy sprawowana jest Najświętsza Eucharystia – bo taka jest liturgia Bożej miłości do ludzi. „Czy wiecie co wam uczyniłem? Nazywacie Mnie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo Nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel umyłem wam nogi, to i wy powinniście sobie nawzajem umywać nogi”.