Category: 1sza strona

Najnowszy wpis pojawia się NA 1 STRONIE.

  • komentarz do Bożego Słowa

    Przebaczenie 
    VII Niedziela Zwykła – ROK C

    24 luty 2019

    Pomiędzy rodzinami Kellych i Murphych istniał bardzo zadawniony spór. Nikt już nie pamiętał, jak to się zaczęło, ale wzajemne żale – prawdziwe i zmyślone – przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Kiedy umierał stary Kelly zawezwano księdza, aby udzielił mu namaszczenia i żeby skłonił do pojednania. Ksiądz rzeczywiście usilnie go namawiał, aby wreszcie zakończył odwieczny spór pomiędzy rodzinami i wybaczył Murphym, lecz starzec był nieugięty. Wtedy kapłan powiedział do niego w ten sposób:

    • Wkrótce staniesz u stóp Bożego tronu i będzie z tobą niewesoło, jeżeli zabierzesz ze sobą do grobu swój gniew.

    Strach przed Boskim sądem nagle zmiękczył zawzięte serce umierającego starca. Wprawdzie niechętnie, ale jednak zgodził się przebaczyć. Ksiądz przywołał jego pięciu synów, którzy stanęli wokół łóżka i zażądał, aby powiedział w ich obecności o swoim pojednaniu.

    • Cóż dzieci – mówił ojciec – pojednałem się z Bogiem i przebaczam Murphym na zawsze!

    W pokoju zapanowało milczenie. Trwało jednak niedługo, bo umierający Kelly po pewnej chwili dopowiedział kolejne zdanie:

    • Ale zapamiętajcie sobie, wstanę z grobu, jeśli który z was im przebaczy!

    Niechęć do wybaczenia prawdziwego czy też wyimaginowanego zła, które ludzie zadają ludziom, jest jak trucizna, która niszczy życie człowieka i to nie tylko w wyrazie twarzy, ale przede wszystkim w sferze duchowej i uczuciowej. Takie rany bywają nieraz bardzo głębokie. Przebaczenie, które jest rzeczą niesamowicie trudną, staje się jeszcze trudniejsze, prawie że nie do pokonania, kiedy człowiek swoje urazy, swoją gorycz i żal wciąż w sobie odświeża. Takie życie z nienawiścią staje się prawdziwym koszmarem, bo wynaturza człowieka.

    Tymczasem Pan Jezus w dzisiejszym nauczaniu stawia bardzo wyraźne wymagania: „Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”. A jednak pomimo radykalizmu tych słów nie można nie zgodzić się, że Chrystus ma tutaj całkowitą rację. Bowiem każda chęć odwetu nie tylko że nie wyrównuje krzywdy, ale rozkręca spiralę kolejnych odwetów powodując, że w krótkim czasie coraz więcej ludzi staje się jednocześnie i coraz głębiej krzywdzicielami i pokrzywdzonymi, a kołowrót zemsty toczy się coraz szybciej, niszcząc swoją machiną wszystkich, którzy w nim uczestniczą. Dlatego zaniechanie chęci odwetu, przynajmniej przez jedną ze stron, jest po prostu jedynym rozsądnym wyjściem.

    Mimo, że jest czymś zupełnie naturalnym, iż pierwszy odruch człowieka, którego dotyka krzywda, chce albo oddać, albo uciekać – w zależności od okoliczności. Ale Pan Jezus zdecydowanie sprzeciwia się takiemu postępowaniu. Mówi nie o odwecie – bo wtedy istniejące w ludzkim sercu możliwości czynienia dobra zostają przysłonięte chęcią zemsty. I nie o ucieczce – bo taka ucieczka paraliżuje całą dobrą energię ogarniając człowieka strachem. Co więcej: Chrystus nie kończy na tych wymaganiach. Idzie jeszcze dalej, bo mówi, że należy kochać swoich krzywdzicieli i swoich prześladowców – nie za ich uczynki, ale dlatego, że noszą w sobie człowieczeństwo. Bóg bowiem obdarzył każdego człowieka niepojętą godnością.

    O. Jacek Salij w książce pt. „Miłujcie nieprzyjacioły wasze” pisze dlaczego nie wolno nienawidzić ludzi: „Jeśli nienawidzę choćby tylko jednego człowieka, tym samym nie szanuję ludzkiej godności w ogóle, również swojej własnej. Bo wówczas siebie i innych szanuję przede wszystkim za dobre czyny, za odpowiadający mi sposób myślenia, za temperament, za pokrewieństwo lub przynależność do tego samego narodu – pomijam zaś w gruncie rzeczy to, co najważniejsze, to znaczy samo człowieczeństwo. Przykazanie miłości nieprzyjaciół niesłychanie poszerza nasze pojęcia na temat ludzkiej godności. Teoretycznie biorąc, jest ono wprawdzie konieczną konsekwencją wiary w rzeczywistość ludzkiego ducha. Praktycznie jednak ono tę wiarę ożywia i weryfikuje. Bazuje bowiem na przeświadczeniu, że w każdym człowieku jest coś głębszego niż jego przeżycia psychiczne, funkcje społeczne, kultura, czy nawet moralność.”

    Tutaj staje się bardziej zrozumiała cierpliwość, którą okazuje człowiekowi Bóg: „On sprawia, że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Pan Jezus mówiąc o swoim Ojcu zachęca do naśladowania: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”. Podnosi człowieka z tej ograniczonej ludzkiej zasady współżycia: „Jeżeli miłujecie tylko tych, którzy was miłują”… – do poziomu miłowania na sposób samego Boga. W liturgii Mszy św. Kościół się modli : „Byliśmy umarli z powodu grzechu i niezdolni zbliżyć się do Ciebie, ale Ty dałeś nam najwyższy dowód swego miłosierdzia, gdy Twój Syn, jedyny Sprawiedliwy, wydał się w nasze ręce i pozwolił się przybić do krzyża”. Dlatego Pan Jezus jest darem bezinteresownej miłości dla wszystkich, a więc i dla swoich wrogów. Wszystkich uczynił „Bożymi pomazańcami”.

    „Czym Saul był dla Dawida, tym dla nas jest każdy bliźni – namaszczony przebłagalną ofiarą śmierci Jezusa”, pisze Hans Urs von Balthasar.

    Żyjąc wśród swoich Rodaków, którzy zaznali wielorakich i ogromnych krzywd w czasie wojny i po jej zakończeniu, często w rozmowie dotyka się problemu: w jaki sposób ukarać ludzi, którzy czynili i czynią w swoim życiu tak wiele zła? Czasami trudno jest zauważyć, że to już przez sam fakt czynienia zła doznaje się kary. Pełnienie zaś dobra jest już nagrodą w samą w sobie. Na pewno złoczyńców można i trzeba karać, ale trzeba tutaj naśladować Boże karanie, to znaczy – prawdziwą karę czyniący zło sami sobie już wymierzyli i dlatego należy przede wszystkim im współczuć i modlić się za nich, aby doznali łaski nawrócenia.

    W 1944 roku w płonącej Warszawie Jan Romocki napisał krótką modlitwę:

    „Uchroń od zła i nienawiści
    Niechaj się odwet nasz nie ziści.
    Na przebaczenie im przeczyste
    Wlej w nas moc Chryste.”

    Zaś w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück znaleziono przy zabitym chłopcu tekst takiej oto modlitwy:

    „O Panie, pamiętaj
    nie tylko o kobietach i mężczyznach dobrej woli
    ale także o tych, których sumienie jest chore.
    Nie pamiętaj
    Wszystkich tych cierpień, które nam zadali;
    pamiętaj o owocach zrodzonych
    przez te cierpienia –
    naszej przyjaźni i lojalności
    naszej pokorze, naszej odwadze
    naszej hojności, otwartości naszych serc
    i gdy przyjdzie dla nich dzień sądu
    pozwól by wszystkie te owoce zrodzone w nas
    były ich wybawieniem.”

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Słowa

    Prawdziwe szczęście i bogactwo
    VI Niedziela Zwykła – ROK C
    17 luty 2019

    Słyszałem takie opowiadanie o pasterzu, który mając tylko kilka owiec całymi dniami grał na piszczałce wyciętej z gałęzi czarnego bzu. W zależności od swojego nastroju grywał na niej raz cicho, raz głośno, a bywało i to często, że jego muzykowanie było smutne.

    Któregoś dnia, kiedy wygrywał jedną ze swoich melodii, ogarnęła go tęsknota za czymś doskonałym. Odtąd to pragnienie stawało się w nim coraz mocniejsze. Żył nadzieją, że przyjdzie taki moment w jego życiu, w którym odnajdzie wyczekiwaną doskonałość.

    I zdarzyło się, że pewnego poranka kiedy grał na swojej piszczałce, zauważył ptaka z piórami koloru tęczy, który siedział na gałęzi. Wyglądało to tak, jakby słuchał jego muzyki. Pasterz od razu pomyślał: „to jest wreszcie ta doskonałość, za którą tak bardzo tęskniłem”.

    Delikatnie zbliżył się do drzewa i to tak blisko, że ptak był już prawie w zasięgu jego ręki, ale on nagle zatrzepotał skrzydłami i uniósł się w powietrze. Po chwili usiadł na innym drzewie. Pasterz jednak bardzo pragnął posiąść tego ptaka i dlatego postanowił za nim iść. Ale za każdym razem, kiedy zbliżał się do niego, on odfruwał z jednej gałęzi na drugą, z jednego drzewa na inne. W tej wędrówce, idąc wciąż za ptakiem, pasterz najpierw zauważył rannego kosa, który był w niebezpieczeństwie, ponieważ czyhał na niego kot. Przegonił więc kota a tymczasem kolorowy ptak był już nad brzegiem rzeki. Kiedy już dochodził do niego, ptak znowu odleciał. Wtedy na nadbrzeżnych kamieniach zauważył trzepocącą się rybę, która bardzo chciała dostać się do wody. Pomógł jej wpuszczając ją do rzeki. Tym razem ptak pofrunął na krzak jałowca. Pobiegł za nim, a tam zobaczył zwiędnięty kwiat, który wyrastał z ziemi zupełnie wysuszonej. Więc przyniósł trochę wody z rzeki i podlał marniejącą roślinę. A ptak znowu uniósł się i odleciał, ale tym razem już na drugi brzeg, w stronę zachodzącego słońca.

    Pasterz tak sobie pomyślał: „Przecież ten ptak zrobił ze mnie głupka”. Rozczarowany szedł z powrotem do swoich owiec. Ale w tej powrotnej drodze zauważył jak pięknie rozwinął się kwiat, który on podlał. Nad brzegiem rzeki pluskała ryba, ciesząc się życiem. Dzięki niemu znowu była w wodzie. A w koronie jodły kos swoim śpiewem dziękował mu za ocalenie.

    Wtedy pasterz zrozumiał, jaki sens może mieć trwająca całe życie tęsknota za doskonałością, nawet jeżeli nie można jej chwycić do ręki.

    Człowiek na pewno jest gotów robić coś sensownego w swoim życiu, tylko bywa i to bardzo często, że ten człowieczy los staje się złożony i skomplikowany. Stwarza taką sytuację stania na rozdrożu, gdzie nie wiadomo w którą stronę iść. Przecież już samo słowo, którym posługuje się człowiek – jak różne mieści w sobie treści i jak różne ma znaczenia.

    Słowo Boże przeznaczone na dziś mówi o najpiękniejszym programie, który Pan Jezus przygotował dla każdego chrześcijanina. Ten program zawarty jest w Kazaniu na Górze. W taki właśnie sposób uczniowie Chrystusa poznają, jak mają żyć i jak postępować. Ale człowiek ze swoimi wątpliwościami wciąż pyta: Co to oznacza, kiedy Ewangelia mówi o „błogosławionych”? Na pewno nie są to ludzie „szczęśliwi” w takim sensie, w jakim rozumie je świat. Pismo św. po wielokroć zwraca uwagę, że Boże rozumowanie jest diametralnie różne od ludzkiego rozumowania: „Myśli moje nie są myślami waszymi, a drogi moje nie są drogami waszymi”. Mądrość w oczach Boga oznacza zgoła coś innego, aniżeli mądrość w oczach tego świata. Widać to wyraźnie na przykładzie samego Chrystusa, kiedy Go Herod w imię mądrości ziemskiej przyoblekł w szatę szaleńca i nazwał Go głupim, pomyleńcem i wyśmiał Go. I jak pisze ks. biskup Jan Pietraszko – „Echo tego Herodowego śmiechu tłucze się i odbija poprzez wszystkie ludzkie pokolenia. Prawdziwi uczniowie Chrystusa, ci, którzy prawdę Chrystusową biorą na serio, często słyszą tu, na tym świecie, pod swoim adresem to słowo: głupi, zacofany”.

    Ale gdyby nie ci „głupi i zacofani” – jak wyglądałby świat? Wyglądałby okropnie, gdyby nie było takich ludzi, którzy potrafią wciąż trwać w trudnym małżeństwie – choć mądrość tego świata nazywa ich frajerami, bo nie umieją ułatwić sobie życia. Jak wielkim błogosławieństwem jest znaleźć na tym świecie – cwanym, sprytnym i wyrachowanym – człowieka, który wierzy jeszcze w prawdziwą, bezinteresowną miłość i przyjaźń. Jak cenny jest, choć głupi w oczach świata, człowiek, który przebacza, który nie szuka odwetu. A jak potrzebnymi są ludzie czystego serca, którzy nie znają i nie próbują żadnych podstępów czy wykrętów. Są uczciwi wobec Boga i bliźnich. Są po prostu autentyczni. A ludzie cisi – przecież mogliby być mocni na sposób tego świata. Tymczasem oni posługują się inną mocą, nie widoczną dla oczu. Widoczny zaś staje się pokój, który jest owocem ich życia i który od nich rozprzestrzenia się. Ile zyskuje świat od ludzi czyniących miłosierdzie, którzy potrafią sami wiele wycierpieć, żeby tylko drugiemu przykrości i cierpienia nie zadać? To dzięki tym błogosławionym dane jest wciąż doświadczać śladów dotknięcia Bożej ręki, która nadaje ludzkiemu życiu ostateczny sens i wartość.

    Modlę się więc o wytrwałość ludzi błogosławionych, aby nie ulegli zniechęceniu, ale żeby wciąż ukazywali Boży obraz i Boże podobieństwo, które Stwórca umieszcza w każdym ludzkim sercu.

    Anna Świderkówna, wybitna znawczyni Biblii, w jednym ze swoich wywiadów mówiąc o błogosławionych z Kazania na Górze, taką daje radę: „trzy pierwsze błogosławieństwa określają postawę konieczną dla każdego, kto chce wejść do królestwa Bożego: przede wszystkim całkowite otwarcie na innych i na Boga oraz pełną gotowość przyjmowania. Bez takiej postawy nie nauczymy się nigdy, czym są prawdziwe szczęście i bogactwo”.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Słowa

    IV NIEDZIELA ZWYKŁA ROK C 3 luty 2019

    Bezinteresowna miłość
    IV Niedziela Zwykła – ROK C

    Dzisiejsza Ewangelia jest kontynuacją rozpoczętego w poprzednią niedzielę spotkania Pana Jezusa w synagodze z mieszkańcami Jego rodzinnego miasta Nazaret. Kiedy Chrystus czytał tekst Pisma – towarzyszył Mu zachwyt, bowiem słuchających ogarnęła duma. Przecież to był ich Ziomek, którego sława stawała się coraz większa. Pewnie już snuli plany ile ich miasto i oni sami będą mogli na Nim skorzystać. A tymczasem aż dziw bierze, że nastrój w przeciągu jednego przedpołudnia uległ tak gwałtownej i całkowitej zmianie.

    Zniknął zachwyt i entuzjazm. Nagle wszystkich ogarnęła nienawiść. Na tych samych twarzach, dopiero co pełnych zachwytu, pojawił się wyraz gniewu: „Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”. Co było powodem takiej natychmiastowej zmiany?

    O. Jacek Salij wymienia dwa powody. „Pierwszy powód był zupełnie banalny: Nawet wówczas, kiedy Jezus budził w nich podziw, zachwyt i entuzjazm, oni Go nie kochali. Bo tylko wówczas, kiedy nie kocham tego, kogo podziwiam, mój podziw łatwo zamienia się w zawiść i zazdrość, a nawet w bezinteresowną nienawiść. Zapis Ewangelisty Łukasza uderza swoją psychologiczną prawdziwością: „Wszyscy przyświadczali Jezusowi i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. I zaraz następne zdanie informuje nas, jak w tych ludziach, którzy podziwiali Jezusa, ale Go nie kochali, zaczyna rozkręcać się mechanizm zawiści. „Czyż to nie jest syn Józefa?” zaczynają studzić swój własny entuzjazm.

    Ale wydarzenia nie potoczyłyby się tak dramatycznie, mieszkańcy Nazaret nie wyrzekliby się Jezusa, gdyby nie drugi powód. Otóż ten drugi powód ich gniewu był w samym Panu Jezusie. Mianowicie Pan Jezus nie zamierzał im się przypochlebiać ani zabiegać o ich przychylność za wszelką cenę, a przede wszystkim nie za cenę prawdy. Myślę, że nie trzeba specjalnie podkreślać, że On dlatego nie przypochlebia się człowiekowi, bo On człowieka kocha”.

    Tutaj muszę zauważyć, że nie tylko wtedy – mieszkańcom Nazaret – było tak trudno uwierzyć i przyjąć wszystkie słowa, które wypowiedział Chrystus po przeczytaniu Izajaszowego proroctwa. Oni znali Jezusa od najmłodszych lat. Przecież wśród nich wzrastał najpierw jako dziecko i młodzieniec, a potem jako dorosły mężczyzna. Więc w takiej sytuacji jak przyjąć to co mówił ich krajan o sobie i o nich?

    A może tu rozpoznam siebie? Jestem jednym z pośród nich – mieszkańcem „mojego” Nazaret. Przebywam od najmłodszych lat w Kościele. Owszem, wyznaję i wierzę, że Pan obecny jest w moim życiu i oczekuję Jego przyjścia w chwale, ale czy nie stawiam Bogu, w miarę mijających lat, moich przeróżnych warunków: o ile Jego moc będzie realizować moje plany, moje marzenia i oczywiście, bez żadnego mojego wysiłku i pracy… Duch dzisiejszego czasu przelewa się, jak ogromna fala, nie tylko na zewnątrz mojego wnętrza. Ileż razy byłem pełen pretensji do Pana Boga, gdy przypominał mi prawdę poprzez swoje Słowo albo poprzez zdarzenia. A ta prawda nie była po mojej myśli i bywało, że bolało, kiedy czułem jej dotyk, aż do wywołania we mnie gniewu. Miałem pretensję, że Boże błogosławieństwo było widoczne raczej u tych, którzy nie wydawali mi się być po mojej stronie – a ja oddany Panu Bogu na służbę Jego Ewangelii – dlaczego więc nie dzieje się w moim życiu tak jakbym chciał?

    A w innych sytuacjach, kiedy Jezusowe wymagania są niewygodne – od razu znajduje się „ten odrzucony”, który szczególnie w takich momentach jest blisko i podsuwa swój wywód: „Przecież teraz są już inne czasy. Owszem, stare prawdy może były dobre kiedyś, ale nie dziś, nie teraz”. I człowiek wchodzi na niebezpieczną krawędź, na której trzeba opowiedzieć się, czy zdecydowany jestem iść tylko za Chrystusem przyjmując całą Jego prawdę? Bo w przeciwnym razie, może wydarzyć się to co miało miejsce na stoku góry, na której miasto Nazaret było zbudowane: Pan Jezus niepostrzeżenie oddalił się.

    Żeby, nie daj Boże, do tego nie doszło – muszę odnaleźć w sobie, przykrytą moim egoizmem, bezinteresowną miłość – o jakiej pisze św. Paweł w dzisiejszym liście do Koryntian.

    Modlę się więc o odwagę, aby nie bać się zrzucić z siebie swoje przyzwyczajenia, które spowodowały, że aż strach napisać – moje „oswojenie” z Panem Bogiem. Taki stan bardzo dobrze oddaje obraz zakochanych, którzy przyzwyczaili się do siebie. Pewnego dnia stwierdzają z przerażeniem wzajemną obojętność. Już nie mają o czym rozmawiać. Coraz bardziej wypełnia ich nuda. Potrzeba wtedy jakiegoś wstrząsu, aby zdać sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i stanąć w prawdzie.

    To właśnie czyni Pan Jezus. A czyni to dlatego, ponieważ mnie kocha i dlatego stale powraca ze swoim darem, jakim jest mój żal w spowiedzi, a potem Boży pokarm na dalszą drogę.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Czytań 27 stycznia 2019

    Całkowicie zaufać Jego Słowu
    III Niedziela Zwykła – ROK C

    W dzisiejszym I Czytaniu jest wzruszający opis, jak to Naród Wybrany, po powrocie z wygnania w 488 roku przed Chrystusem, przeżywa Święto Namiotów. Kapłan Ezdrasz, na drewnianym podwyższeniu, otworzył Księgę, a cały zgromadzony lud podniósł się i z należnym szacunkiem słuchał świętych słów.

    Jeszcze z ministranckich czasów pamiętam taki obraz: kapłan stał na ambonie i zanim zaczął czytać tekst Pisma św. wypowiadał słowa: „Na większą cześć i chwałę Pana Boga Wszechmogącego, a nam na zbawienny pożytek czyta Kościół święty, Matka nasza, Ewangelię”. Wszyscy obecni w kościele w postawie stojącej robili – tak jak i dziś – na czole, na ustach i na sercu znak krzyża, aby usłyszane Słowa Boże pozostały w pamięci, w mowie i w sercu.

    Te dwa szczegóły: kapłan stojący na podwyższeniu i otwarcie Księgi, która jest Księgą życia, mają tutaj swoje szczególne znaczenie. Kapłan Ezdrasz stanął na drewnianym podwyższeniu nie tylko dlatego, aby lepiej być słyszanym. Jest to przede wszystkim zapowiedź krzyża, na którym zawisło Zbawienie świata. Pan Jezus stale przygotowywał swoich uczniów na ten moment: „A Ja gdy zostanę podwyższony wszystkich pociągnę do siebie”. Z kolei Księga życia dopóki jest zamknięta – dopóty człowiek trwa w swojej niemocy i w swoim poniżeniu. Dopiero kiedy Słowo Boga jest czytane i znajduje rezonans w ludzkich sercach – wtedy ci, którzy je przyjmują odnajdują w sobie moc, która jest mocą Bożą. I mogą się podnieść i wyzwolić. Dlatego dzień, w którym kapłani otwierają Biblię, aby ją czytać we wspólnocie, jest naprawdę dniem radości: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano, że pójdziemy do Domu Pana” – mówi psalmista. A słowa Nehemiasza, kończące dzisiejsze Czytanie, czyż nie dotyczą i nas, uczestników niedzielnej Eucharystii?: „A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest ostoją waszą”.

    Zaś dzisiejsza Ewangelia jest już wypełnieniem Starotestamentowej zapowiedzi. Bo oto przychodzi do synagogi, w swoim rodzinnym mieście, w dzień szabatu, sam Chrystus Pan. Wstaje i czyta proroka Izajasza: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnych, abym obwoływał rok łaski od Pana”. A więc nic dziwnego, że „oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione. Począł więc mówić do nich: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”.

    W Starym Testamencie jubileuszowy rok obchodzono co 49 lat. Polegał on na powszechnej amnestii. Niewolników obdarzano wolnością, dłużnikom darowano długi. Ale odkąd Syn Boży przyszedł na tę ziemię, aby wypełnić Boży zamysł – rok łaski nie obejmuje już tylko 365 dni, ale trwa i trwać będzie nieustannie aż do ostatniego wieczoru świata. Dlatego charakter wiary chrześcijańskiej jest zdecydowanie radosny. I jeżeli papieże ogłaszają w Kościele jubileuszowe lata, to po to, aby przypominać i odnawiać tę prawdę, że chrześcijaństwo ze swej natury jest orędziem wyzwolenia.

    O. Jacek Salij, dominikanin, pisze, „że sama logika naszej wiary domaga się od nas tego, abyśmy usłyszeli Chrystusową obietnicę wolności i starali się wyzwolić z niewoli naszych lęków, czy różnych ciemnych namiętności, nałogów, czy chorobliwych ambicji”.

    I tak się wciąż dzieje, że kiedy człowiek naprawdę uwierzy w Ewangelię – to przekonuje się jaką moc ma Ewangelia i jak potrafi prowadzić człowieka, nieraz po trudnych ścieżkach, dając mu prawdziwe wyzwolenie.

    Tu posłużę się konkretnym przykładem, aby lepiej zrozumieć co to znaczy „wierzyć”. To znaczy po prostu całkowicie zawierzyć siebie Panu Bogu – bo „Słowa Twe, Panie, są duchem i życiem”.

    Kardynał Miloslav Vlk, prymas Czech, zanim stał się osobą znaną i szanowaną nie tylko w Kościele, ale i w świecie, przeszedł bardzo wiele doświadczeń i prób. Długo nie mógł być przyjęty do seminarium duchownego, bo w szkole średniej nie wstąpił do organizacji prokomunistycznej. Nie został również przyjęty na studia mimo dobrze zdanej matury. I w tamtym czasie pojechał do pewnego sanktuarium maryjnego. Podczas Mszy św. usłyszał słowa, które utkwiły mu w pamięci: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”. Zrozumiał wtedy, że bardziej trzeba polegać na Słowie Bożym niż na ludziach. Toteż cierpliwie czekał na przyjęcie do seminarium, co nastąpiło w 1964 roku po 12 latach starań. Gdy został wyświęcony na księdza, był gorliwym kapłanem, za co władze państwowe przerzucały go na trudne parafie. W końcu w 1978 roku, po 10 latach pracy duszpasterskiej, władze wymówiły mu umowę o pracę. Ks. Vlk przyjął to doświadczenie, wyjechał do Pragi i tam przez 10 lat mył szyby wystawowe. Msze św. mógł tylko odprawiać potajemnie u swoich przyjaciół.

    Po upadku komunizmu w 1989 roku ks. Vlk mógł już swobodnie pracować na parafii. Niedługo został biskupem, potem arcybiskupem w Pradze, a w końcu w 1994r. – kardynałem.

    Kiedy w Watykanie odbierał biret kardynalski, podczas liturgii Słowa usłyszał, o dziwo, te same słowa, co przed 42 laty w maryjnym sanktuarium: „Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili”.

    Jak nieprawdopodobnymi drogami prowadzi Bóg tych, którzy mają odwagę całkowicie zaufać Jego Słowu. Jeżeli tylko człowiek pragnie słuchać Bożego Słowa – to na pewno usłyszy Je, bo Kościół święty, Matka nasza, wciąż czyta pełnym głosem Ewangelię stojąc na miejscu podwyższonym.

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Bożego Słowa – 20 stycznia 2019

    komentarz do Liturgii Bożego Słowa – 20 stycznia 2019

    Nieustanna prośba Maryi
    II Niedziela Zwykła – ROK C

    Z dzisiejszą niedzielą liturgia Kościoła dopełnia Bożego Objawienia, które jawi się w kształcie tryptyku. Każdego tygodnia następowała kolejna Jego odsłona. W pierwszym obrazie był pokłon Mędrców z pogańskiego świata. W drugim – ukazuje się Duch Święty i słychać głos Boga Ojca podczas chrztu Syna Bożego w wodach Jordanu. I dziś trzeci obraz opisujący cud przemiany wody w wino. To wydarzenie kończy się stwierdzeniem: „Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.”

    W maleńkiej mieścinie, jaką była Kana Galilejska, odbywało się zwykłe wesele i pewnie w niezbyt zamożnej rodzinie, skoro zabrakło wina. Młodzi zaprosili na swoje zaślubiny Pana Jezusa, Jego Matkę i uczniów. Zapraszając nie zdawali sobie sprawy, że oto będą świadkami niezwykłych wydarzeń. Bowiem właśnie w tych wydarzeniach ujawniły się Boże Tajemnice. Maryja, Matka Jezusowa, odegrała tu bardzo istotną rolę. Ona pierwsza swoimi matczynymi oczyma zauważyła i przewidziała nie tylko to, że może nastąpić przykra sytuacja upokarzająca młodą parę w oczach współbiesiadników, ale przede wszystkim – będąc najbardziej obeznaną z tajemnicą przemienienia – zdawała sobie sprawę, czego człowiekowi najbardziej brakuje. Pragnęła jak najszybciej doczekać się narodzin nowego człowieka, który ma nie tylko ludzką naturę, lecz także Boską. Chociaż nie widziała jeszcze żadnego cudu swojego Syna, zwróciła się do Niego z gorącą prośbą. Odtąd ta Jej prośba już nie zamilknie, ale pozostanie prośbą nieustanną, zawsze obecną w Kościele. Wtedy jaką mogła mieć pewność, że Syn wysłucha swoją Matkę, skoro usłyszała: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?”

    Św. Augustyn twierdzi, że Pan Jezus przygotowując się do wypełnienia najważniejszego Bożego dzieła – dlatego właśnie w taki niezrozumiały i trudny do przyjęcia sposób odpowiedział swojej Matce: „Nie urodziłaś tego, co jest we mnie cudem, lecz urodziłaś moją słabość. Dopiero wówczas cię uznam, gdy właśnie ta słabość zawiśnie na krzyżu.”

    Udział Maryi w Bożym planie najwyraźniej ukazuje się w Ewangelii według św. Jana. Najpierw jest Ona obecna przy rozpoczęciu publicznej działalności Pana Jezusa, które miało miejsce właśnie w Kanie Galilejskiej. A kiedy nastąpił kulminacyjny moment w dziele zbawienia św. Jan opisze w jaki sposób Maryja była obecna pod krzyżem. Matka Boża najpierw zachęcała swojego Syna, aby dokonał cudu przemiany. Zaś na Kalwarii, wiszący Chrystus na krzyżu powierzył swoją Matkę Janowi, a tym samym całemu Kościołowi.

    Również Hans Urs von Balthasar bardzo wnikliwie tłumaczy tę sytuację z dzisiejszej Ewangelii: „Jezus, świadom, że jedynym cudem, jaki zlecił Mu Ojciec, ma być Krzyż, nie chce dać się zepchnąć na pozycję cudotwórcy, czego wciąż będzie się domagał nienasycony lud. I teraz Maryja wypowiada swe najpiękniejsze słowa, gdy zostawiając decyzję Jezusowi, poucza jednocześnie sługi, by byli Mu posłuszni: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Objawia się tu, przez nikogo nie spostrzeżona, chwała Maryi. Jezus nie oprze się sugestii Maryi, gdyż słowa Matki współgrają z Jego najgłębszą istotą. Nie dowiemy się, czy ta przemiana bezwartościowej materii w bezcenny dar została w ogóle dostrzeżona, czy uznano Go wówczas za cudotwórcę, czego zawsze starał się unikać. Ewangelista zdradzi nam tylko tyle, że Jego uczniowie „uwierzyli w Niego”; dla Jezusa jest to jedyne osiągnięcie godne tego miana. Później wiele Jego cudów, o których nakazuje milczeć, wzbudzi powszechną sensację, utrudniając Mu wypełnienie właściwej misji.”

    Poprzez ten pierwszy cud Chrystusa w Kanie Galilejskiej można zobaczyć na czym polega Tajemnica Bożych Narodzin i w jaki sposób te narodziny Bożego Syna spowodowały całkowitą przemianę ludzkiego życia. Zanim dokonało się Wcielenie Jezusa Chrystusa, ludzkie życie było jak ta woda, która wypełniała, aż po brzegi, kamienne stągwie. Przy czym znaczenie i symbolika tej wody nie jest tutaj źródłem życia, ani też nie służy, by ugasić ludzkie pragnienia. Ona jest tu przeznaczona, w tych sześciu wielkich dzbanach, po 100 litrów każdy, do zachowywania żydowskich zwyczajów, jakimi między innymi było mycie rąk przed posiłkiem. A więc jest symbolem rytuału, obrzędu, starych tradycji. Tak samo jak weselne wino, które już się skończyło – według starosty weselnego było dużo gorsze od nowego. To stare wino symbolizuje tutaj Torę.

    Ojciec Anselm Grün, benedyktyn, pisze nawet, że ta „woda w dzbanach jest już nieświeża, zwietrzała i chociaż pomaga utrzymać czystość, nie może być jednak trunkiem jednoczącym świętujących gości. Można powiedzieć, że Chrystus poprzez wcielenie przemienił naszą ludzką naturę i nasze zwietrzałe życie w wino, tak jak wodę w kamiennych dzbanach. Dzięki Jego wcieleniu nasze życie nabrało smaku. Psalmista mówi o winie, że raduje ono serce człowieka. Wino wprawia nas w radosny nastrój, rozwiązuje nam języki, pomaga nawiązać kontakt z drugim człowiekiem i zjednoczyć biesiadników. Wcześniej, nawiązując do ewangelii, byliśmy wodą, bez smaku, zwietrzali, nieświeży. Byliśmy, jak tych 6 kamiennych dzbanów, twardymi, nieugiętymi, skostniałymi, ziemskimi istotami. Liczba „6” wskazuje na naszą niedoskonałość. Według Jana Jezus dokonuje 7 cudów, aby wypełnić życie człowieka Boską doskonałością. W pierwszym cudzie pod liczbą „6” kryje się niedoskonałość naszego życia. Czegoś nam brakuje, czegoś istotnego, nie tworzymy jednolitej całości. Dopiero gdy przyłączy się do nas Chrystus, powstanie „7”, święta liczba. Siódmy dzban Jezus otworzy na krzyżu, gdy żołnierz przebije włócznią Jego serce. Ofiaruje nam wówczas swoją krew i życiodajną wodę, przemieni cały świat swoją miłością i duchem.”

    Czy zauważam z każdym Nowym Rokiem coraz lepiej nie tylko to co Jezus uczynił, ale to co wciąż czyni i we mnie i w nas? Blisko zaś Jezusa zawsze obecna jest Boża Matka i Jej nieustanna modlitwa.

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Słowa – 13 stycznia 2019

    komentarz do Liturgii Słowa – 13 stycznia 2019

    Wejść w Boże życie
    Święto Chrztu Pańskiego – ROK C

    Niewierzący zapytał chrześcijanina, który dopiero co przyjął chrzest:

    – Czy to prawda, że nawróciłeś się do Chrystusa?

    – Tak.

    – Skoro przekonałeś się do Niego to na pewno musisz bardzo dużo wiedzieć o Jego życiu, o czasach w których żył. Czy potrafiłbyś mi powiedzieć o czym On nauczał,  ile w ogóle wygłosił kazań?

    – Nie wiem. Nie umiem ci odpowiedzieć na Twoje pytania i to jest nie dobrze, że tak mało wiem o Jezusie. Ale jedno wiem na pewno: Jeszcze rok temu byłem pijaczyną, miałem pełno długów i moja rodzina przeżywała ze mną męki. Dziś przestałem pić, nie mam żadnych długów i jesteśmy znowu szczęśliwą rodziną. Wszystko to uczynił dla mnie Chrystus.

    W dzisiejszą niedzielę Chrztu Pańskiego Kościół przeżywa tajemnicę oczyszczenia i tajemnicę wejścia w Boże życie. Czy zdaję sobie sprawę co uczynił we mnie chrzest święty?  Jak odmienił całe moje życie?

    W Rzymie chodząc po miejscach uświęconych przez pierwszych chrześcijan często można odnaleźć wizerunki Chrystusa jako Dobrego Pasterza niosącego na swoich ramionach owcę. W katakumbach jeszcze dzisiaj znajduje się aż 105 zachowanych przykładów takiego ujęcia Chrystusa i to często umieszczonych przy chrzcielnicach. Bo Jezus jest dobrym pasterzem. I On nie tylko oddaje swoje życie za owce, ale daje każdemu, kto uwierzy i ochrzci się, szansę wejścia w autentyczne Boże życie.

    Według Słownika języka polskiego słowo „chrzest” wywodzi się od imienia Chrystusa. Naznacza niejako imieniem Chrystusa, bo czyni człowieka chrześcijaninem. Zaś występujące w Piśmie św. słowo „baptisma” związane jest z zanurzaniem, z obmyciem. Podczas chrztu najważniejszym momentem jest obrzęd polewania wodą. Woda jest bowiem źródłem i siłą życia. Bez wody ziemia i wszystko co na niej żyje stałoby się pustynią. Dlatego w chrzcie świętym jest znakiem Bożego życia. Symbol wody dla współczesnego człowieka nie ma już takiego samego znaczenia jak dla ludzi Wschodu.

    Ks. Władysław Przybyś zauważa, że „człowiek Wschodu, spalony słońcem i przyprószony piaskiem pustyni, potrzebował wody do orzeźwienia się i obmycia. Stąd też elementarnym gestem gościnności było umycie nóg przybysza. Jak obmycie wodą oczyszcza zabrudzone ciało potem i pyłem, tak działanie Boże  oczyszcza duszę ze zła, które ją szpeci. W miarę jak postępuje zatrucie wód i my coraz lepiej rozumiemy znaczenie czystej wody”.

    W dzisiejszej Ewangelii Chrystus wstępuje w wody Jordanu i tym samym sprawia, że odtąd ta rzeka będzie symbolizować wielorakie obmycia. Pierwsze obmycie dokonuje się poprzez chrzest. W miarę upływu czasu, kiedy życie człowieka doświadcza przeróżnych sytuacji, przychodzą kolejne obmycia. Bo ludzkie serce nie dochowuje wierności Bogu, nie wytrzymuje życia we wspólnocie i popełnia złe czyny – wtedy może odwoływać się do władzy odpuszczania grzechów istniejącej w Kościele na mocy słów Chrystusa: „Weźmijcie Ducha Świętego. Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone…”

    Ks. Biskup Jan Pietraszko w swoich rozważaniach pt. Po śladach Słowa Bożego pisze w ten sposób: „Tak jak cały Kościół rodzi się z pierwszego obmycia w wodzie i w Duchu Świętym, tak samo cały Kościół we wszystkich swoich członkach wstępuje ciągle w sakramencie pokuty w te wody oczyszczenia, które płyną szerokim  nurtem przez każdą współczesność Kościoła”.

    Jest jeszcze jeden bardzo istotny nurt, który nieustannie płynie poprzez całe Ciało Mistyczne Chrystusa. Jest to strumień Chrystusowej Krwi. Jeżeli na świecie jest ponad 450 000 kapłanów sprawujących o każdej porze dnia i nocy Najświętszą Eucharystię – to przecież wciąż dokonuje się akt konsekracji: „To jest bowiem kielich Krwi mojej… która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. Tak więc nieustannie poprzez człowieka  i obok człowieka płynie strumień Bożego oczyszczenia. Znaczenie wód Jordanu jest bardzo głębokie odkąd Chrystus wszedł w tę rzekę. W niej znajduje się ocalenie dla każdego kto tylko pragnie tak naprawdę szczerze porzucić swoje grzeszne życie.

    Jaką budzi w człowieku nadzieję ta tajemnica chrztu Chrystusa czekając cierpliwie i pokornie. Oby tylko ludzkie serce otworzyło się i z wiarą wyznało: Panie nie jestem godzien…

    Bo oto przed nami jest Baranek Boży, który gładzi grzechy świata.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Radość z odnalezienia Boga  Uroczystość Bożego Objawienia – ROK C

    Radość z odnalezienia Boga Uroczystość Bożego Objawienia – ROK C

    6 stycznia 2019

    Narody pogańskie choć nie otrzymały wcześniej zapowiedzi, tak jak Żydzi, to jednak w osobach Mędrców jako pierwsi przychodzą złożyć Bogu hołd. Tak jest w dzisiejszej Ewangelii  według świętego Mateusza. U św. Łukasza pierwszymi, którzy przyszli pokłonić się Nowonarodzonemu byli żydowscy pasterze – a więc ludzie bardzo prości i pogardliwie nazywani „am haarecami”. Nie byli więc żadnymi reprezentantami swojego narodu. Byli  jedynie bardzo blisko betlejemskiej stajni. I tu nie tyle o tę odległość chodzi, którą trzeba przejść nogami, ale o tę przestrzeń serca – szczerego i prostego, które potrafiło uwierzyć w nieprawdopodobną nowinę oznajmioną przez anioła.

    Mędrcy zaś przyszli z bardzo daleka. Szli tak jak wskazywała im gwiazda. To ona była dla nich znakiem, że trzeba ruszyć w drogę – a to oznaczało pozostawić swój dotychczasowy świat, swoją mądrość, swoje przyzwyczajenia, swój utarty codzienny tryb życia i wyruszyć w nieznane. Jest to rodzaj pójścia za głosem Bożym – zupełnie dla nich nowym, wcześniej nieznanym – w przeciwieństwie do narodu wybranego, który pomimo, że był już oswojony ze Słowem Bożym,  jednak nie rozpoznał czasu Bożych nawiedzin. Nie wystarczającym więc okazało się znać jedynie miejsce narodzin Mesjasza.

    Hans Urs von Balthasar pisze w ten sposób: „Izrael stał się głuchy na tego rodzaju słowa Objawienia: nie życzy sobie, by cokolwiek zakłócało odwieczny rytm jego pokoleń. (Podobnie zachowuje się Kościół, gdy stanie mu na drodze święty z jakimś nieoczekiwanym orędziem). Naiwne pytanie ludzi spoza wspólnoty: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski?”, skierowane do Żydów – lub do Kościoła – wprawia zapytanych w zakłopotanie, wręcz przerażenie. U Heroda reakcja ta zrodzi zawoalowany plan morderstwa; na szczęście Mędrcy, dotarłszy – idąc za prowadzącą ich gwiazdą – na miejsce i oddawszy pokłon Dziecięciu, dzięki Opatrzności Bożej unikają niebezpieczeństwa. To wydarzenie ma wartość znaku; wskazuje na to, że poganie będą wybrani przed wszystkimi innymi; Jezus nieraz znajduje u nich większą wiarę niż w Izraelu. Często właśnie konwertyci będą ukazywać Kościołowi nowe, owocne drogi.”

    Ta radość z odnalezienia Boga wciąż trwa. Pismo św. przemawia do każdego i każdego nawołuje słowami: „Szukajcie Pana, dopóki pozwala się znaleźć”. I bywa często tak, że radość jest tym większa, im dłuższa i trudniejsza była droga, która doprowadziła do Boga.

    Tu przywołam taką jedną z wielu dróg, która jest przedziwną historią ludzkiego życia. Dotyczy holenderskiego pisarza Piotra van der Meer Walcherena. Nie był on ochrzczony. W młodym wieku Bóg był dla niego pustym słowem; po prostu nie istniał. Był bogaty i miał powodzenie. Miał kochającą żonę i dziecko, a jednak odczuwał pustkę i osamotnienie. Był rozczarowany, bo nikt z wykształconych ludzi nie mógł mu odpowiedzieć, dlaczego ludzie cierpią, dlaczego jest tyle krzywdy i jaki sens ma śmierć człowieka.

    Zastanawiało go jednak, że Kościół dawał odpowiedź na te pytania i dlatego zaczął się nim interesować. Pewnego dnia wybrał się do klasztoru trapistów. Przyjęli go życzliwie. W ich klasztorze doświadczył spokoju i ciszy, a ich nocne śpiewy psalmów wstrząsnęły nim. Piotr poczuł się naraz małym grzesznym człowiekiem i bardzo zapragnął Boga. Potem – wszystko poszło już łatwo: zaczął poznawać religię katolicką i po przygotowaniu się przyjął chrzest święty. Po śmierci żony, mając 74 lata, wstąpił do zakonu benedyktynów. Po dwóch latach został wyświęcony na kapłana w klasztorze, gdzie jego córka była zakonnicą.

    Bóg jest zawsze obecny w każdym ludzkim sercu, ale do odkrycia tej prawdy prowadzi nieraz dziwna i długa droga. Światło gwiazdy jest Bożym wołaniem. Jeżeli człowiek pójdzie za tym światłem i nie zniechęci się drogą na której trzeba doświadczyć przeróżnych trudności, nawet i takich, że na jakiś czas światło gwiazdy nie będzie widoczne – to jednak wytrwałość zostanie wynagrodzona i to stokrotnie, bo nadejdzie upragniony dzień wielkiej radości – dzień odnalezienia Boga.

    Ks. Jan Twardowski zauważa, że trzech mędrców malowano zawsze uśmiechniętych – nie tylko dlatego, że znaleźli Jezusa, ale i dlatego, że wciąż nowi mędrcy idą pokłonić się Bogu.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Niedzielnej Liturgii Słowa – 30 grudnia 2018

    komentarz do Niedzielnej Liturgii Słowa – 30 grudnia 2018

    Przyjście Bożego Syna na tę naszą ludzką ziemię odbyło się w scenerii nieprawdopodobnie dramatycznej. Warto zdać sobie sprawę z tej bardzo trudnej do uwierzenia prawdy – właśnie kiedy celebrujemy uroczystość świętej Rodziny.

    Słowo stało się ciałem – ale w jaki sposób? Bóg powierza swój plan Maryi i Józefowi. I tych dwoje ludzi godzi się wejść na tę Bożą drogę, która dla człowieka patrzącego oczami ciała jest całkowicie nie do przyjęcia, bo ta droga jest niezmiernie trudna, wręcz szokująca i pełna tajemnicy. Bóg stawia przed Maryją i Józefem zadanie w jaki sposób ma spełnić się Tajemnica Wcielenia. To Boże zadanie wymaga od nich zrezygnowania ze swoich własnych ludzkich planów. Byli przecież dwojgiem zakochanych ludzi, tuż po zaręczynach. Bóg stawia ich w sytuacji w której mają decydować o życiu Zbawiciela, którego narodziny realnie były zagrożenie. Maryja w stanie błogosławionym spodziewająca się rozwiązania była dla Józefa, zakochanego i uczciwego, w żaden sposób nie do wytłumaczenia. A cudzołóstwo w tamtym czasie było karane i to ukamienowaniem. Józef ugodzony w dziedzinie najbardziej wrażliwej stoi przed faktem, że jego ukochana wybranka spodziewa się dziecka – a on nawet nie wie z kim. Maryja milczy. Czyż nie mogła Ona, pełna Ducha Świętego, powiedzieć Józefowi chociażby w kilku słowach, które zawiera modlitwa Angelus, a którą Kościół ustami swoich wiernych przypomina za każdym razem kiedy słyszy dźwięk bicia dzwonów? Dlaczego milczała? Przecież przerastała Józefa – bo wiedziała kogo nosi pod swoim sercem. Przerastała godnością stając się Matką Bożego Syna. Wiedziała o konsekwencjach jakie grożą Jej i Dziecku poczętemu w Jej łonie w razie niezrozumienia. Ale Ona mocno zaufała przede wszystkim Bogu w wypowiedzianym Fiat przy Zwiastowaniu i zaufała Józefowi, którego sam Bóg wybrał dla Niej. Wybrany na męża i opiekuna musi sam sobie poradzić i rozeznać Boży zamysł. To było jego zadanie. Gdyby Maryja zaczęła próbować wyjaśniać i podpowiadać Józefowi co ma robić – to czyniłaby nie swoje zadanie, usiłując kierować ich trojgiem i całą tą sytuacją. A przecież to było zadanie wyznaczone Józefowi. Dlatego milczała i Jej milczenie okazało się błogosławione.

    Józef bierze w swoje ręce całą tą skomplikowaną rzeczywistość i postanawia potajemnie opuścić Maryję, aby ją uratować, a siebie samego skazuje na wielką pogardę otoczenia, na hańbę z powodu pozostawienia swojej ciężarnej narzeczonej. Zadecydował stracić wszystko byleby tylko ocalić Maryję i Jej poczęte Dziecię. I właśnie wtedy kiedy dał dowód swojej wspaniałomyślnej miłości do swojej narzeczonej, ukazuje mu się anioł i uspokaja go, aby nie bał się przyjąć Maryi do swego domu. I tak też uczynił. W swoim życiu jeszcze nieraz słuchał głosu anioła – tak jak po narodzinach Jezusa, kiedy nocą wziął Maryję i Jej Dziecię, żeby wyruszyć, ale nie do Nazaretu, gdzie miał swój dom, swoją stolarnię i swoich bliskich, tylko w dalekie obce strony, by w ten sposób ratować życie Maleńkiego Boga.

    Tylko Bóg może mówić człowiekowi w sytuacjach trudnych i beznadziejnych słowa: Nie bój się. Uczyń to co mówię do ciebie. Ale czy dzisiejszy mężczyzna, mąż i ojciec słyszy głos Boga? Tak samo kobieta, żona i matka? Nie usłyszą jeżeli nie rozmawiają z Bogiem. Potem ich decyzje i konsekwencje z tego wynikające nie są już według Bożego zamysłu. Są rodem z innego miejsca.

    Bardzo często w życiu bywają sytuacje, w których żona jest przekonana, iż wie lepiej od męża jak ich małżeństwo wygląda i bierze ster w swoje ręce. Zaczyna wyjaśniać, pouczać, po prostu rządzić w małżeństwie. Może tak czasem wydawać się, że taki sposób jest właściwy – „bo mój mąż jest przecież całkowicie nieodpowiedzialny”. Kiedy zada się pytanie: „A co pani mu powierza?” – następuje irytacja. „Ksiądz mnie w ogóle nie zrozumiał. Powiedziałam – nic, bo nie mogę. Jest przecież nieodpowiedzialny.” I tak kółko się zamyka. Wtedy taki małżonek powołany do odpowiedzialności za żonę i dzieci łatwo może zatracić sprawność w pełnieniu swojej misji. Duchowo staje się nieobecny w takim związku. Małżonka zaś pogrąża się w goryczy. Ich codzienne życie jest już tylko wytykaniem wzajemnych wad.

    Trzeba na nowo odkryć w postaci Józefa jego męską gotowość zdolną oddać swoje życie za żonę. Jeżeli w małżeństwie różnego rodzaju zachcianki stawiane są na pierwszym miejscu, a nie to co mówi Bóg Stwórca: Nie bój się wziąć do siebie swej małżonki – małżeństwo często staje się koszmarem. Ale skoro bliski kontakt z Bogiem Zbawicielem jest wręcz wyśmiewany – bo to sprawa tylko dla dzieci i ludzi starych – tacy małżonkowie, niby wszystko wiedzący, nie usłyszą Boga głos. Lęk wzięcia małżonki do siebie z całą odpowiedzialnością próbuje się zastąpić chociażby modnym tematem, wciąż dziś dyskutowanym, kto powinien rządzić w małżeństwie.

    U ks. Piotra Pawlukiewicza wyczytałem przykład ochroniarza, który pokazuje kto jest ważniejszy: czy prezydent kraju, który udaje się na jakieś spotkanie, czy ochraniarz? Oczywiście, że prezydent. A jednak nie jest to takie jednoznaczne. Nad wszystkim musi czuwać ochrona prezydenta. Oficer może kazać prezydentowi stanąć w tym miejscu albo w innym. Może nakazać prezydentowi cofnąć się albo iść do przodu. Może opóźnić spotkanie, albo je skrócić. W sytuacji krytycznej może nawet siłą usunąć prezydenta ze strefy zagrożenia Ale wszystko to może uczynić w jednym celu. Aby ocalić mu życie. A kiedy trzeba musi się rzucić na niego i zakryć go własnym ciałem. W tym porównaniu można znaleźć odpowiedź na pytanie Kto w małżeństwie rządzi? A raczej kto i jak ma w nim służyć?

    Józef w życiu Świętej Rodziny decydował jak ochronić zagrożone życie Bożego Dziecięcia i Jego Matki. Anioł mu to nakazał. A Maryja i Jezus byli najszczęśliwsi przy mężnym Józefie. Dziś wiele kobiet nie musiałoby nieustannie narzekać na swój los i szukać pomocy u podejrzanych uzdrowicieli, gdyby ich poślubieni ochroniarze byli, jak mówi Biblia o Józefie – prawymi ludźmi i mieli tę duchową moc, by zawsze na czas wstawać i brać w swój bezpieczny świat swoją rodzinę.

    Jezus, który jest światłością już się narodził i wciąż się rodzi. Ale Jego światło widoczne jest w miejscu, gdzie panuje Boży porządek. Bo tam, gdzie panuje pycha i zarozumiałość, ustawiczna kłótnia, w której udowadnia się całą winę nie sobie – tam jest niebezpieczne miejsce dla Maleńkiego Jezusa i Jego Matki. Dlatego Józef może ominąć to miejsce.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz  do Liturgii Słowa na BOŻE NARODZENIE 2018

    komentarz do Liturgii Słowa na BOŻE NARODZENIE 2018

    Bóg się rodzi, moc truchleje.
    Pan niebiosów obnażony!
    Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
    Ma granice Nieskończony!
    Wzgardzony okryty chwałą,
    Śmiertelny Król nad wiekami!

    A Słowo stało się Ciałem
    I zamieszkało między nami.

    Co roku ta kolęda Franciszka Karpińskiego wypełnia nasze kościoły i domy wyśpiewując cały paradoks Tajemnicy Wcielenia. Owe przeciwieństwa wytyczają granice przestrzeni, w której rodzi się Mesjasz świata. A rodzi się, jak powiedział Ojciec św., „dla ludzkości poszukującej wolności i pokoju. Rodzi się dla każdego człowieka udręczonego grzechem, potrzebującego zbawienia i spragnionego nadziei.

    Maryja „powiła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie”.

    Oto ikona Bożego Narodzenia: bezbronne niemowlę, które kobiece dłonie zawijają w ubogie pieluszki i składają w żłobie.

    Któż mógłby pomyśleć, że ta maleńka istota ludzka jest Synem Najwyższego? Tylko Ona, Matka, zna prawdę i strzeże tajemnicy.

    Tej nocy my także możemy wniknąć w Jej spojrzenie, by rozpoznać w tym Dziecięciu ludzkie oblicze Boga. Również my – ludzie trzeciego tysiąclecia – możemy spotkać Chrystusa i kontemplować Go oczyma Maryi.”

    Tajemnicę Bożych Narodzin można porównać do ziarna wrzuconego w ziemię. Jest ono niewidoczne, ziemią przykryte. Aż po pewnym czasie to maleńkie ziarenko potrafi tę ziemię rozsadzić i wyróść, aby wydać owoc. Potrzebne jest tu cierpliwe czekanie, choć nieraz wydaje się ono bardzo długie.

    Czy niepodobnie jest z Maleńkim Dzieckiem bezradnie spoczywającym na kolanach Matki, którą odepchnięto z powodu ubóstwa na margines życia, poza miasto? Ale Ono będzie rosło, będzie przeżywało ludzki los, tak jak każdy, aż pewnego dnia wypowie Słowo, w którym jest pełnia życia – aż pewnego dnia zabłyśnie cudem Zmartwychwstania.

    W sercu każdego z nas posiane jest ziarno Bożego życia. Nie wiadomo tylko ile drogi jeszcze pozostało, bo noszenie Bożych ziaren u każdego jest inne. Tu, po tej stronie to Boże życie jest osłonięte, tak jak ziarno przykryte ziemią. Przechodzą przez nią różni ludzie nieświadomi, że w człowieczym sercu kiełkuje Boże życie. A kiedy bywają trudne odcinki ludzkich dróg – to tak jakby olbrzymia skiba przygniata resztki nadziei. Wtedy ciepło słonecznych promieni, które daje Pan poprzez dobroć ludzkich rąk nie tylko ocala, ale i roznieca przygaszający płomień prawdziwego życia. Przygnieciony człowiek sam nie potrafiłby ożywić w sobie nadziei.

    Tu przypomina mi się historia o węgierskim benedyktynie, który blisko dwadzieścia lat spędził w sowieckich łagrach. Kiedy opowiadał na spotkaniu z młodzieżą o panujących tam nieludzkich warunkach, o zmaganiu się z głodem, zimnem, wyczerpującą pracą, w pewnym momencie ktoś postawił mu takie pytanie:

    – Jak to się stało, że zachował ojciec takie wnikliwe spojrzenie na życie, wysoki poziom duchowy, a nawet tyle radości i pogody ducha? Przecież tamta sytuacja wręcz popychała do tego, by stać się człowiekiem żalu, goryczy, by znienawidzić swoich oprawców. Przecież tam, w obozie łatwo było znaleźć usprawiedliwienie dla swojej złości, agresji, nawet nienawiści.

    – To rzeczywiście nie było łatwe – odpowiedział zakonnik – ale mnie i moich towarzyszy niedoli ocaliła jedna rzecz. Przez te wszystkie lata, każdego wieczoru zbieraliśmy się w kącie baraku i każdy z nas mówił o tym, co go w tym dniu dobrego spotkało. Ktoś opowiadał o swoim zachwycie nad wschodzącym słońcem, inny, że kromka czarnego chleba tak bardzo smakowała, ktoś jeszcze cieszył się, że zagoiło się jakieś skaleczenie. Opowiadaliśmy sobie nawet o tym, że przyśnili się rodzice, rodzinny dom. Uratowało nas właśnie to, że przez dwadzieścia lat, będąc w tym piekle, nie daliśmy sobie wyrwać z serc umiejętności dziękowania, poczucia wdzięczności. To było nasze zwycięstwo nad nieludzkim systemem, to sprawiło, że nie uważam mojego życia za zmarnowane, że cały czas byłem i jestem szczęśliwy.

    Czy to nie były właśnie te Boże ziarna w ich sercach ukryte? Razem zebrane wyrosły mocne, niczym łan zboża, któremu ani burze i wichry, ani deszcze i śniegi zaszkodzić już nie mogły.

    Odkąd narodził się na naszej ludzkiej ziemi Boży Syn – nikt nie przechodzi przez nią sam. Boże Wcielenie wciąż się dokonuje w ludzkich sercach. Taka jest ostateczna celowość tego wszystkiego, co tam w Betlejem się dokonało.

    Jeżeli w tę dzisiejszą noc słyszę przesłanie anioła: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję Wam wielką radość, która będzie udziałem całego narodu; dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz Pan” – to znaczy, że wciąż Bóg się rodzi w kruchej dziecięcej postaci. Bo Eucharystia jest jeszcze ciągle znakiem przychodzącego Boga w pokornej postaci. I ja, biedny, grzeszny człowiek, nie tylko drżącą ręką dotknę tego cudu dobroci i miłości, ale co więcej – zostanę zaproszony do stołu Pańskiego.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • komentarz do Liturgii Bożego Słowa na IV Niedzielę Adwentu – 23 grudnia 2018

    komentarz do Liturgii Bożego Słowa na IV Niedzielę Adwentu – 23 grudnia 2018

    Dziś jest już ostatnia niedziela Adwentu. Maryja z Tajemnicą Zwiastowania idzie poprzez górzystą krainę „z pośpiechem”- jak zaznacza Ewangelia, do swojej krewnej Elżbiety. W ten sposób dokonuje się kolejna Tajemnica – mówimy Nawiedzenie. Mimo, że Maryja nie powiedziała Elżbiecie, iż jest brzemienną – zostają wypowiedziane takie oto słowa: „A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?” W tym spotkaniu dokonuje się nieprawdopodobne i przedziwne połączenie Starego Przymierza z Nowym.

    Hans Urs von Balthasar komentuje to w taki sposób: „Chrystus przeznaczył całe Stare Przymierze na swego poprzednika, dlatego też pełna jego wykładnia jest możliwa tylko w odniesieniu do Chrystusa. Drogowskaz ma tylko wtedy sens, gdy miejscowość, którą wskazuje, rzeczywiście istnieje. Zgadza się to z faktem, że ludzie Starego Przymierza mieli bardzo niejasne wyobrażenia na temat istoty zbawienia, które oczekuje ich w przyszłości. Inaczej Elżbieta: wraz z dzieckiem w swym łonie, napełniona Duchem Świętym, wie bardzo dobrze o celu zbawienia. To dlatego wita stojącą przed nią niewiastę jako Tę, która posiadała wiarę doskonałą, tak iż Bóg mógł wreszcie spełnić daną dawno temu obietnicę.”

    Każdy człowiek nosi w sobie dziedzictwo Adama i Ewy. Chciałby przede wszystkim panować nad sytuacją. Poznać, wiedzieć i rozumieć jak sprawy się mają. Realizować swoje plany. Iść swoją drogą. A kiedy tak się nie dzieje – wtedy zaczyna wątpić. Tylko Maryja, jedna jedyna, zgodziła się pozostawić to wszystko Bogu. Mimo, że swoje życie wyobrażała sobie całkiem inaczej, to jednak w Zwiastowaniu wypowiedziała swoje „fiat” – „Niech mi się stanie według słowa Twego”. Zaufała Bogu i to zaufała całkowite. Od razu też poznała jak wiele ta zgoda na Boże plany kosztuje. Bo oto zrezygnowała z macierzyństwa, a teraz musi przyjąć na siebie macierzyństwo tak nadzwyczajne, że całe Jej życie idzie nie tak jakby człowiek chciał. Rozpoczyna się od Józefa, któremu nie wiadomo jak wytłumaczyć zaistniałą sytuację. Przeżywa upokorzenie, przeżywa smutek, samotność. Ale Ona ze swoim bezgranicznym zaufaniem w tych wymaganiach rozpoznaje Boga. A jest to dopiero początek drogi. Kiedy przyjdzie czas rozwiązania Józef będzie szukał i nie znajdzie dla Niej miejsca w Betlejem. Boży Syn urodzi się w stajni, w miejscu przeznaczonym dla zwierząt. Potem król Herod w swojej wściekłości dokona rzezi Niewiniątek. Tyle niemowląt zabitych. Tyle rodzin w żałobie. I trzeba będzie dalej wierzyć Bogu i śpiewać „Wielbi dusza moja Pana”. Ufała w każdej sytuacji, że właśnie w ten sposób realizuje się Boży plan zbawienia, choć po ludzku taki niezrozumiały i trudny do przyjęcia. Ale Maryja będzie się godzić na to co Bóg da, dlatego pod osłoną nocy opuści swój rodzinny kraj razem z Jezusem i Józefem pójdzie w obce strony przez zieloną granicę. Po powrocie do Nazaretu przez trzydzieści lat nic szczególnego się nie wydarzy poza trudną odpowiedzią 12-letniego Syna: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” Później Chrystus będzie nauczał o Królestwie Bożym. I znowu Maryja będzie musiała słuchać bardzo trudnych słów swojego Syna: „Co Mnie i Tobie niewiasto?” Innym zaś razem usłyszy: „Któż jest moją matką? Ten kto słucha Słowa Bożego i wypełnia je”.

    W taki trudny i niezrozumiały sposób Pan Bóg prowadzi Ją aż na Golgotę. I tam na Kalwarii Maryja, jak pisze ks. Ludwik Evely – „nie tylko powie: Oto ja służebnica Pańska – to jeszcze było łatwe – ale: Oto Sługa Pański – niech Mu się stanie, niech nam się stanie… Tam to Maryja stała się w pełni matką, tam dała wszystko, tam dostosowała się do wszystkich myśli, wszystkich pragnień, całego posłannictwa Tego Człowieka, który był zarazem Jej Synem i Jej Bogiem. Tam zrodziła Go po raz drugi: w Jego Odkupieniu, w Jego Dziele. A to dlatego, że wyraziła doskonałą zgodę.”

    Jej wiara była prawdziwie doskonałą, a nauczyła się jej przez posłuszeństwo zgadzając się na wszystkie wymagania, które Bóg stawiał na Jej drodze. Nie rozumiejąc ich całkowicie godziła się z wolą Boga. A przecież jakże trudno było w nich zobaczyć, że to są te wielkie rzeczy, które Pan uczynił w niskości, rozczarowaniu, zdruzgotaniu, cierpieniu, w rozdarciu duszy Swej służebnicy. Dlatego tak bardzo upodobniła się do Swojego Syna, który w dzisiejszym II Czytaniu mówi: „Oto idę. W zwoju księgi napisano o Mnie, abym pełnił wolę Twoją, Boże.”

    W tym kończącym się Adwencie żarliwiej pragnę przesuwać paciorki różańca, abym mógł bardziej świadomie przeżywać prawdę słów: Bądź wola Twoja a nie moja. Maryja jest tutaj najlepszą przewodniczką. Ojciec św. Jan Paweł II w Liście Apostolskim o Różańcu tak pisze: „Chrystus jest Nauczycielem w całym tego słowa znaczeniu, jest objawiającym i samym Objawieniem. Nie chodzi jedynie o nauczenie się tego, co głosił, ale o nauczenie się Jego samego. Jakaż nauczycielka byłaby w tym bieglejsza niż Maryja? Jeśli ze strony Boga to Duch Święty jest wewnętrznym Nauczycielem, który prowadzi nas do pełnej prawdy o Chrystusie, wśród istot stworzonych nikt lepiej od Niej nie zna Chrystusa; nikt nie może, tak jak Matka, wprowadzić nas w głęboką znajomość Jego misterium.”

    ks. Marian Łękawa SAC