Category: 1sza strona

Najnowszy wpis pojawia się NA 1 STRONIE.

  • Rozważania

    Rozważania

    Faryzeusz i celnik
    XXX Niedziela Zwykła – ROK C
    27.10.2019

    Przypowieść o faryzeuszu i celniku jest bardzo znaną przypowieścią i zazwyczaj kojarzy się z upomnieniem skierowanym przeciwko pysze. W gruncie rzeczy jest w niej zawarta lekcja modlitwy: „Dwoje ludzi przyszło do świątyni, ażeby się modlić, jeden faryzeusz, a drugi celnik”. Te dwie postacie są diametralnie różne.

    Pierwszy reprezentuje poważaną grupę społeczną, choć w Ewangelii faryzeusze przedstawiani są najczęściej w negatywnym kontekście. Faryzeusze wywodzą się od machabejskich potomków, dzielnych żydowskich patriotów, żyjących w II wieku przed Chrystusem. To oni walczyli z narzuconym helleńskim pogaństwem i dlatego uciskany naród okazywał im szacunek. Ich skrupulatne zachowywanie ogromnej ilości zakazów i nakazów, odnoszących się głównie do rytualnej czystości, stało się dla nich powodem chełpienia. Ale niestety, w tym czysto zewnętrznym przestrzeganiu przepisów, zupełnie zatracili właściwy obraz Boga i Boży przekaz zawarty w świętych księgach. Pochłonęło ich całkowicie fałszywe zadowolenie z siebie, iluzja, urojenie o własnej doskonałości – po prostu pycha. Dlatego pogardzali wszystkimi, którzy do nich nie należeli. Stąd zaczęto nazywać ich oddzielonymi, separatystami, po grecku „farizejoj”. Pan Jezus wypominał im tę pychę. Mówił do ich, że są obłudnikami, że są grobami pobielanymi. I oni tego nie mogli znieść i to do tego stopnia, że doprowadzili Chrystusa aż na krzyżową śmierć.

    Zachowanie faryzeusza w świątyni jest przedziwne. Robi wrażenie, jakby był jej właścicielem. Stoi na samym przedzie. Modli się, ale ta jego czynność nie ma nic wspólnego z modlitwą. Właściwie on przed samym sobą rozwija cały wachlarz swoich cnót, o których sądzi, że skoro on sam je widzi, to tym bardziej Bóg musi je dostrzegać, doceniać i podziwiać. Można powiedzieć, że faryzeusz wygłasza do Pana Boga coś w rodzaju przemówienia. Właściwie w jego mniemaniu jest to bardzo pouczające i Pan Bóg powinien wyciągnąć dla siebie jakieś pozytywne wnioski. Hans Urs von Balthasar zauważa tutaj jak bardzo niebezpieczna jest to sytuacja. Mianowicie ów faryzeusz „wyodrębnia siebie od innych ludzi, którzy nie osiągnęli jego stopnia doskonałości. Idzie on drogą odnajdywania siebie, która jest zarazem drogą utraty Boga.”

    A tymczasem – czym jest modlitwa? Jest to rozmowa z samym Bogiem. Człowiek jest tym szczęśliwcem, że może mówić do Boga, modlić się – a więc słowo ludzkie otrzymuje w tym momencie nieprawdopodobną nośność, ponieważ jest w stanie przebyć największy dystans jaki tylko jest możliwy. Ludzkie słowo dociera do samego Boga. A kiedy człowiek w tym dialogu posługuje się Bożym Słowem – to wtedy jego mowa nabiera największej mocy. Człowiek poprzez ten niewyobrażalny przywilej staje się partnerem Boga. Ksiądz Janusz Pasierb w swojej książce Czas otwarty zauważa, że „tę rangę posiada nawet ten człowiek, który aktualnie z Bogiem nie chce rozmawiać, choć mógłby, jak wszyscy inni.” Aby móc rozmawiać z kimś wielkim, być dopuszczonym do rozmowy z bardzo znaczącą osobą – wystarczy zauważyć ile wywołuje ten fakt emocji, ile człowiek wkłada wysiłku, aby przygotować się, bo będzie mógł zamienić kilka słów na przykład z papieżem.

    Zanim zobaczę po drugiej stronie życia Boga twarzą w twarz, już tu, na tej ziemi, mogę spotykać się z moim Panem i Zbawcą głosem w głos. To jest ta niesamowita godność, której udziela tylko Bóg. Choć bywa, że człowiek usiłuje przypisać tę godność sobie jako swoją własną. Dlatego Pan Jezus sprawy modlitwy łączy nierozdzielnie z pokorą. No bo człowiek zarozumiały, taki bufon, nadęty jak żaba – z takim człowiekiem nawet nie ma zwykłego ludzkiego porozumienia – a cóż dopiero, aby wejść i nawiązać kontakt na tak nieogarnioną odległość. Faryzeusz czuje się godnym stać w świątyni i rozmawiać z Bogiem. Zasługuje na to – tak jest przekonany – ponieważ jest lepszy. Jak łatwo jest dojść do takiego wniosku: z nas dwóch, tylko ja jestem godny, aby być partnerem Boga. Jak wielkie to jest ostrzeżenie kiedy zaczyna we mnie wzbierać, żyjąc wśród tubylców, taki slogan: ‘My naród papieża’. ‘Polska mesjaszem dla innych narodów’. Jak trzeba się miarkować, aby nie ulec pokusie uważania się za lepszych w tej prawie już pogańskiej Europie. Czy nie powtarzam gestu faryzeusza: „Nie jestem jak inni ludzie”. A jak łatwo poczuć się lepszym od innych, skoro nie popełniam obrzydliwych występków, bo nie jestem ani zdziercą, ani oszustem, ani rozpustnikiem. Więc Pan Bóg powinien mnie akceptować, uważać za lepszego. Tymczasem pycha jest grzechem najcięższym, największym.

    Faryzeusz ze swojej modlitwy robi właściwie donos na biednego celnika. I znowu – jak trzeba mi uważnie patrzeć na moją modlitwę, abym nie popłynął na tej fali wywyższania się kosztem innych przy pomocy tak zwanego świętego oburzenia. A jak poprawia samopoczucie takie piętnowanie. Ile wtedy pomysłowości odnajduję w sobie w dobieraniu tego wszystkiego, co jest pozbawione całkowicie miłosierdzia, zrozumienia, tolerancji. Tu zobaczyć można na czym polega cała potworność „faszyzmu duchowego”. Pycha ludzi dobrze myślących tylko o sobie – iluż ludziom zamknęła drzwi Kościoła? Aż boję się postawić takie pytanie sobie – czy i ja nie przyczyniłem się do tego? Niestety, zdanie, które napisała kiedyś Anna de Noailles: „Katolicyzm to moja teściowa” – wciąż odnajduje swoich adresatów. I co z tego, że faryzeusz pościł, że dawał dziesięcinę, że należał do lepszego towarzystwa, skoro Serce Jezusa zdecydowanie było i jest po stronie biednego celnika. I tak miał szczęście, że w ogóle wpuszczono go do świątyni. Stał z daleka – a przecież tak blisko był Boga. Nie śmiał nawet znieść swoich oczu, a Bóg patrzył na niego. Z głębi swojego serca wołał jedynie: „Boże, miej litość nade mną”.

    Panie Jezu Chryste, daj mi taką łaskę, abym tu się odnajdywał, w tej postaci. Przecież wiem dobrze, że nie mam żadnego prawa, aby być w Kościele. A przecież jestem – bo sprawiła to Twoja Krew przelana za mnie. Pokazuję więc swoją nędzę, swoją słabość, abyś uleczył moje rany. Są to rany, które zadał mi nie tylko szatan, nie tylko świat, ale i ja sam swoimi grzechami.

    „Ach, żałuję za me złości,
    Jedynie dla Twej miłości.
    Bądź miłościw mnie grzesznemu,
    Do poprawy dążącemu.”

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Modlitwa a działanie
    XXIX Niedziela Zwykła – ROK C
    20.10.2019

    W dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus mówi do swoich uczniów, że „zawsze powinni się modlić i nie ustawać”. Ale czy w ogóle jest możliwa taka modlitwa nieustanna, permanentna?

    Od razu przychodzi na myśl kryterium typu ilościowego: ile godzin przeciętny człowiek, obdarzony łaską wiary, przeznacza na modlitwę? I to jest bardzo łatwo obliczyć: Msza święta niedzielna – 50 minut, modlitwy poranne i wieczorne – po 5 minut; przez tydzień daje to 70 minut. Summa summarum w zaokrągleniu można przyjąć 120 minut, czyli 2 godziny tygodniowo. W skali rocznej, razem ze świętami, jest to już 150 godzin. Ale wziąwszy pod uwagę, że rok ma 8760 godzin, z tego przeciętnie licząc średnio – 7 godzin przypada na sen (rocznie – 2600 godzin) – więc czas przeznaczony na modlitwę wygląda całkiem mizernie.

    Albo można wziąć inne kryterium, również ilościowe, co do wysłuchanych próśb. W życiu Pana Jezusa takie kryterium zdecydowanie osiąga 100%. W życiu świętych, oceniając według wielkich cudotwórców, modlitwa skuteczna może sięgać nawet do 80%. Biorąc zaś pod uwagę ilość podziękowań, które trafiają do księży – aż wstyd się przyznać, bo również biorę w tym udział – takie kryterium wyraża się mniej więcej w skali 1% wysłuchanych modlitw, gdyby brać pod uwagę ilu ludzi powraca, aby podzielić się swoją radością, że modlitwa pomogła, o którą prosili. Jedynym usprawiedliwieniem, które może dać jakąś pociechę, jest mianowicie to, że w życiu bywa jak w Ewangelii, iż na 10 jeden tylko powrócił, aby podziękować Panu Jezusowi.

    Jest jeszcze jedno kryterium, ale ono jest już mało wymierne, ponieważ nie ma w nim żadnych proporcji ilościowych. Jest to kryterium Bożej chwały. Człowiek jednak w swojej naiwności może wysnuć taki wniosek: No jednak te 150 godzin chwały Pan Bóg każdego roku otrzymuje i to tylko od jednego wierzącego. A jak się doda jeszcze wszystkich wierzących plus księży, zakonników i zakonnice, którzy tylko to robią co jest przewidziane prawem kanonicznym i zakonnymi regułami – wynosi 600 godzin rocznie; więc ta Boża pula zyskuje jednak jakąś tam ilość chwały. Ale właśnie – jak to jest z tą Bożą chwałą? Czyżby można było ciągle ją dopełniać?

    Tu posłużę się przykładem, który użył ksiądz profesor Sedlak. Mianowicie opowiadał o takim zdarzeniu, które czasem przytrafia się kapłanom, szczególnie jesienią, że do ampułki wpadnie maleńka muszka owocowa o długości 1 milimetra. Duchowna osoba wyciąga ją końcem puryfikaterza, kładzie na boku i wspaniałomyślnie daruje jej życie. I gdyby ta maleńka muszka potrafiła mówić – uwielbiałaby człowieczeństwo tego kapłana, jego mądrość i szacunek dla cudzego życia. I miałaby rację maleńka muszka, bo jest przecież objętościowo o 2,5 miliona razy mniejsza, a ten, który jej darował życie o 100 miliardów razy inteligentniejszy niż ona i 200 miliardów głupszy niż ona, gdyby uważał, iż jej chwalenie mogłoby cokolwiek dodać i przydać się do czegoś.

    Wniosek jest oczywisty: Oto mniej więcej jawi się obraz Pana Boga. Moje oddawanie chwały Bogu też tyle dorzuca – co pochwała maleńkiej muszki pod adresem swojego wybawcy.

    Tu dopiero widać czym są te godziny w liczbie 150, które człowiek w swojej naiwności może uważać, że je wspaniałomyślnie Panu Bogu poświęca. A tymczasem rzeczywistość jest całkowicie inna. Te godziny to jest przede wszystkim mój osobisty zysk. To mnie najbardziej ta modlitwa jest potrzebna, żebym się wewnętrznie potrafił zmobilizować, żebym ja, człowiek słaby i grzeszny, dotknął i przeżył Bożą dobroć, Bożą miłość i nieskończone Jego miłosierdzie. Trwając na modlitwie odkrywam coraz wyraźniej ile potrzeba jeszcze mozołu trudzenia się, aby nie zmarnować dobrych ziaren w gąszczu przeróżnych chwastów, które zawsze zdąży nasiać ów nieprzyjazny – szczególnie w czasie kiedy nie czuwam.

    W przypowieści Jezusowej jest mowa o obronie wdowy przed przeciwnikiem. Tym jedynym faktycznym przeciwnikiem i to groźnym dla każdego człowieka jest zło czyli grzech. Dlatego tak potrzebna jest z mojej strony gorąca i ciągła prośba, aby mnie Bóg obronił przed tym. Podobną wytrwałość – tak jak u tej biednej wdowy można znaleźć w przypowieści o natrętnym przyjacielu pukającym o północy – gdzie znowu jest wytrwała prośba, wręcz natarczywa i to zupełnie nie w porę. Jeżeli więc w stosunkach pomiędzy ludźmi można dopiąć swojej słusznej sprawy – to cóż dopiero kiedy człowiek kieruje swoją prośbę do samego Boga. Pan Jezus dodaje jeszcze, że nie tylko ci, którzy wołają do Boga dniem i nocą zostaną wzięci w obronę, ale „że prędko weźmie ich w obronę”. Pan Bóg nie wysłuchuje próśb w nieokreślonej przyszłości, tylko od razu daje to co jest dla proszącego najlepsze i najbardziej mu potrzebne.

    Dzisiejsze I Czytanie dopełnia całego obrazu, ukazując ścisły związek pomiędzy modlitwą a działaniem. Gdy Jozue walczy – Mojżesz w tym samym czasie modli się i cierpi przy tym. Kiedy jego ręce nie potrafią już trwać w uniesieniu, Aaron i Chur podpierają je. Tak właśnie wygląda modlitwa Kościoła: jedni walczą na zewnątrz, podczas gdy inni wewnątrz w klasztorach, czy „w swoich izdebkach” modlą się za walczących. I bywa często, że to czuwanie otoczone jest wielkim cierpieniem. Obecny czas jest bez wątpienia czasem szczególnej walki. Bez modlitwy Kościół nie zdołałby przecierać dróg, na których odnajdywana jest łaska wiary.

    Pan Jezus stawia pytanie w dzisiejszej Ewangelii: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Gdybym uważał, że to pytanie skierowane jest nie do mnie – to byłby znak, iż nie ma we mnie wystarczającej cierpliwości i wytrwałości. Boży głos nie odnajduje we mnie jeszcze właściwego rezonansu.

    Żeby lepiej oddać tę sytuację zacytuję odpowiedź Benjamina Franklina, wynalazcę piorunochronu, któremu zadano pytanie w jaki sposób potrafi on odnajdywać w sobie tyle cierpliwości. I on odpowiedział w ten sposób:

    • Czy miał pan już okazję obserwować rzeźbiarza przy pracy? Otóż taki rzeźbiarz pomimo, że uderza nawet ze sto razy w jedno i to samo miejsce – to jednak nie widać najmniejszej rysy. Ale przychodzi taki moment, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie i kamień od razu pęka. A przecież to wcale nie ostatnie uderzenie powoduje sukces artysty, lecz tamtych sto poprzednich prowadzi do niego.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Wdzięczność
    XXVIII Niedziela Zwykła – ROK C 13.10.2019

    Słyszałem o takim zdarzeniu: mężczyzna wracał do domu i przechodząc przez most zauważył w nurcie rzeki chłopca, który tam co dopiero wpadł, ponieważ nie potrafił wyhamować swojego roweru na zakręcie. Ów mężczyzna, widząc co się stało, szybko podbiegł do barierki i wskoczył do wody. Kiedy wyciągnął go na brzeg wszedł jeszcze raz, aby wyłowić również jego rower. Potem okrył wystraszonego i trzęsącego się chłopaka swoją ciepłą kurtką, bo była to już późna jesienna pora. Odprowadził do domu. Zadzwonił. W drzwiach ukazała się potężna postać ojca. Wysłuchał co się stało. Na koniec zapytał z oburzeniem:

    – A berecik, proszę pana, to gdzie?

    W ten sposób sprawdziło się powiedzenie Aleksandra Dumasa: „Są przysługi tak wielkie, że można za nie odpłacić tylko niewdzięcznością.”

    Ale nie zawsze tak bywa. W pewnym miasteczku hiszpańskim był nieduży hotel. Należał do Don Emanuela. Miejsce to było szczególne, bowiem każdego popołudnia personel wraz z właścicielem obsługiwał żebraków. Traktowani byli tak jak prawdziwi goście i po skończonym posiłku każdy z nich rozchodził się w swoje strony.

    Otóż Don Emanuel dlatego był taki wspaniałomyślny dla bezdomnych, ponieważ w czasie wojny domowej został niewinnie skazany na śmierć. Stał już pod ścianą. Pluton egzekucyjny trzymał wycelowane w niego karabiny, gdy nagle – nie wiadomo skąd i jak – zjawił się jakiś żebrak i bardzo przekonywująco tłumaczył żołnierzom, żeby nie strzelali. I ci, rzeczywiście odstąpili od swego zamiaru.

    Don Emanuel nigdy więcej nie widział już swego wybawiciela, nigdy też nie dowiedział się, kim był ów nieznajomy. Postanowił więc nie tylko karmić biednych bezdomnych, ale także robić to z wielkim szacunkiem.

    Na pytanie, czy musi to robić każdego dnia, czy to nie przesada, czy nie wystarczyłoby na przykład raz w miesiącu albo nawet raz w roku, w rocznicę uratowania – on odpowiadał w ten sposób:

    – Czyż Bóg ofiarował mi życie tylko na jeden dzień w roku? Nie, dzień za dniem otrzymuję życie przez tego nędzarza, który nawet nie próbował odebrać ode mnie zasłużonego podziękowania i wynagrodzenia. Myślę, że za taki dar nie mogę się niczym tak naprawdę odwdzięczyć.

    „Najpiękniejszym dziękczynieniem za dary Boże jest przekazywanie tych darów bliźnim.” Takie zdanie znalazłem w zapiskach kardynała Michael Faulhabera.

    Relacje pomiędzy ludźmi bywają przeróżne – od dobrych aż do złych. A jak człowiek zachowuje się w stosunku do Pana Boga? Dzisiejsze Słowo Boże daje bardzo wyczerpującą odpowiedź. Ewangelia opisuje wydarzenie związane z dziesięciu trędowatymi. Warto zwrócić uwagę w jaki sposób doszło do ich spotkania z Jezusem. Wyszli na przeciw, ale jak zaznacza święty Łukasz: „zatrzymali się z daleka i głośno wołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami.” Pragnęli oczyszczenia, stali jednak pokornie daleko. Nie śmieli się zbliżyć – nie tylko dlatego, że Prawo zabraniało im tego. W ten sposób wyrazili przede wszystkim swój szacunek dla osoby Chrystusa. Uznali, że są chorzy, że są niegodni. Tymczasem w rozmowie z ludźmi często mam wrażenie uczestniczenia w I Stacji Drogi Krzyżowej. W pytaniach o Boże plany zbawienia człowiek z miejsca umieszcza się Pana Boga na ławie oskarżonych: „A dlaczego Bóg tak stworzył świat?” I od razu bardzo łatwo padają definitywne wyroki – „nie dobrze go urządził.” Jeżeli ja proch i pył śmiem aż tak blisko podchodzić do Pana i Stwórcy w roli kontrolera, recenzenta – to pewnie moje wyobrażenie o Bogu jest całkowicie chybione. Człowiek dzisiejszy często zachowuje się tak jakby kompletnie zatracił poczucie sacrum. To jest jakiś znak czasu. Opowiadał jeden z księży jak w czasie Mszy świętej, na której był zawierany sakrament małżeństwa, pewien pan w czasie przeistoczenia, stojąc dwa metry od ołtarza, zmieniał film w aparacie fotograficznym. Albo widziałem taką scenę jak oburzeni turyści przed bramą bazyliki świętego Piotra obrzucali słowami jak błotem gwardię szwajcarską, ponieważ nie pozwoliła im wejść. Ich roznegliżowany strój świadczył, że pomylili miejsce święte z kawiarnianym tarasem na plaży. Przecież człowiek nawet idąc do teatru – ubiera się odświętnie.

    Idąc dalej śladami owych trędowatych z dzisiejszej Ewangelii – oni otrzymali jedynie polecenie od Pana Jezusa: „Idźcie, pokażcie się kapłanom.” I oni poszli. Zaufali Jego słowu. Przecież nie doznali wtedy uzdrowienia. Oczyszczenie nastąpiło dopiero w drodze. Podobny akt zaufania wykazał zasłuchany tłum, który trwał przy Jezusie trzy dni. Uwierzył, że On może nakarmić wszystkich i usłuchał Jego polecenia, które dotarło do nich przez apostołów: „Każcie ludziom usiąść.” Oni usiedli. Cud rozmnożenia chleba nastąpił dopiero po tym akcie zawierzenia.

    Jeżeli mnie tak trudno wyruszyć na drogę, którą Pan Jezus wskazuje – to pewnie dlatego, że ośmielam się domagać od Pana Boga cudownych rozwiązań, ale według moich planów, precyzując sposób i czas spełnienia. Każde takie dociekanie wypływa z mojej pychy. Ta sama pycha oburzała Aramejczyka (dzisiejsze I Czytanie), który nie chciał posłuchać proroka Elizeusza, aby obmyć się w rzece Jordanie i w ten sposób pozbyć się trądu. Bo on miał swoje własne wyobrażenie w jaki sposób ma dokonać się na nim cud. Dopiero jego słudzy nakłonili go, aby zechciał usłuchał proroka i dobrze, że usłuchał, bo doznał oczyszczenia.

    Ksiądz Piotr Pawlukiewicz, komentując zachowanie się owych dziesięciu, pisze: „Jezus, co dziwniejsze, odsyła trędowatych do kapłanów, o których – wiemy o tym dobrze – miał swoje zdanie. O czym to świadczy? O wielkim szacunku Zbawiciela dla nakazów starotestamentowego Prawa, choć było ono przez Żydów niejednokrotnie wypaczone. Jezus zdaje się mówić: idźcie do kapłanów, choć sprzeniewierzają się oni wierności Bogu. Ale idźcie do nich, ponieważ przez to okażecie szacunek Prawu ustanowionemu przez Stwórcę. Pokażecie, że miłość do Boga, że posłuszeństwo Bogu jest dla was ważniejsze niż niechęć wobec drugiego człowieka. Idźcie do zwykłych, grzesznych kapłanów, aby oni wypełnili wobec was swój obowiązek.”

    Jakie to jest trudne dla wielu ludzi, nawet gorszące, że Pan Bóg przychodzi taki zwyczajny, powszedni i to jeszcze poprzez posługę grzesznych ludzi.

    Dopóki będę wpatrzony tylko w swoje własne wyobrażenie w jaki sposób Pan Bóg powinien mnie cudownie prowadzić – dopóty tajemnica Bożych dróg będzie dla mnie zakryta. Wołam więc z gościńca, na którym postawiłeś mnie Panie – daj mi serce pokorne i serce skruszone – bo to oznacza, że nie tylko będę oczyszczony i ocalony przez Ciebie Panie, ale będę – jak ten jeden z dziesięciu – stale wracał do Ciebie z dziękczynieniem. W czasie każdej Eucharystii, która jest dziękczynieniem, uczysz mnie tego. W II Modlitwie Eucharystycznej o Tajemnicy Pojednania bardzo zwięźle jest to wyrażone: „Przez ofiarę Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, wydanego za nas na śmierć, doprowadzasz nas do Twojej miłości, abyśmy także my dawali siebie braciom.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Używanie dóbr tego świata
    XXV Niedziela Zwykła – ROK C
    22 września 2019

    Dlaczego człowiek, żyjąc na tym Bożym świecie, tak łatwo ulega iluzji i daje się zwieźć? Szuka swojego znaczenia, ale zupełnie nie tam, gdzie ono jest naprawdę. Swoim zachowaniem przypomina koguta Chanteclera, który myślał, że swoim śpiewem wzbudzał wschód słońca. Wyobrażał sobie, że słońce budziło się na jego głos i gdyby przypadkiem pewnego dnia Chantecler przestał śpiewać – słońce by nie wzeszło. Tak mu się wydawało. Tymczasem otaczająca go rzeczywistość była o wiele piękniejsza i cudowniejsza niż on przypuszczał. Bo to właśnie słońce swoim najdelikatniejszym promieniem brzasku budziło każdego poranka Chanteclera. On był tylko heroldem światła, ciepła i dobroci, zawartego w sercu wszechświata.

    Pan Bóg dał człowiekowi rozum i umiejętność myślenia. A człowiek ten Boży dar bardzo często używa w niewłaściwy sposób. Wystarczy spojrzeć do jakiego stopnia przecenia znaczenie rzeczy tego świata i to ze szkodą dla siebie, która w swoich konsekwencjach może okazać się tragiczną. Pan Jezus bardzo konkretnie ujął tę prawdę w przypowieści o bogaczu, któremu bardzo dobrze obrodziło pole. I co ten człowiek postanowił: „Zburzę moje małe spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę wszystko zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj. Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem.”

    Zatem najważniejszą sprawą w życiu człowieka jest to z czym stanie na sądzie Bożym. Świat zaś ze swoim bogactwem przemija niczym mgła poranna.

    W dzisiejszym Czytaniu prorok Amos ostrzega przed niewłaściwym używaniem dóbr tego świata. Bowiem cała niegodziwość nie pieniądza dotyczy, ale jego użycia przez ciemiężycieli. Tak więc każde oszustwo, każde bogacenie się kosztem biednych i słabych jest wielkim obciążeniem, które owszem, jeżeli człowiek opamięta się w porę, można naprawić, ale tylko tu, po tej stronie życia.

    W Ewangelii Pan Jezus idzie jeszcze dalej mówiąc, że nie można służyć równocześnie Bogu i mamonie. Warto zwrócić uwagę na słowo „mamona”, bowiem pojawia się ono tylko u świętego Łukasza i w paralelnym miejscu u świętego Mateusza i nigdzie poza tym. W hebrajskim brzmieniu znaczy tyle co „ufać”, „zawierzyć”. Czy moje zaufanie, zawierzenie jest skierowane w dobrym kierunku?

    Ojciec Jacek Salij komentuje takimi słowami często popełnianą pomyłkę przez człowieka: „Pan Bóg postanowił obdarzać nas dobrami materialnymi, abyśmy codziennie mogli otrzymywać od Niego dowody Jego miłości do nas. My, owszem, Boże dary przyjmujemy, ale zamiast dziękować za nie Boskiemu Dawcy i używać ich zgodnie z Jego intencjami, potrafimy czasem posunąć się aż do tego, że na nich budujemy cały sens naszego życia, że zaczynamy pokładać w nich naszą nadzieję ostateczną. Jesteśmy podobni do tej pięknej dziewczyny z bajki, w której zakochał się książę i na dowód miłości przysłał jej pierścień zaręczynowy, a jej tak ten pierścień się spodobał, że zakochała się w pierścieniu i księcia już nie potrzebowała. Podobnie i my: potrafimy jakieś dary Boże uczynić ostatecznym sensem naszego życia i wtedy nawet Pan Bóg staje się dla nas nieważny, bo postawiliśmy na pierwszym miejscu co innego. Potrafimy wobec Pana Boga być tak bezczelni, że Jego własnych darów używamy do tego, żeby Go znieważać.”

    Dzisiejsze Boże przesłanie zawarte w przypowieści opowiedzianej przez Pana Jezusa o nieuczciwym rządcy, jest ostrzeżeniem dla człowieka, który świetnie umie sobie poradzić i pomóc w sprawach tego świata, ale czy umie zadbać, równie skutecznie, o to, aby przyjęto go „do wiecznych przybytków”? Zarządca, mając zdać sprawę ze swojej dotychczasowej pracy, którą wykonywał nieuczciwe, znajduje w oszustwie „mądre” wyjście z sytuacji. Zastosował bowiem sprytny wybieg, licząc na to, że gdy zostanie pozbawiony zarządu, przyjmą go ci, którym zmniejszył należne długi. „Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił.” Ale pochwalił go nie za oszustwo, ale za roztropność, dzięki której umiejętnie potrafił zabezpieczyć swoją przyszłość.

    Słyszałem o podobnej przypowieści, gdzie za pomysłowość i inwencję pieniądz stał się nagrodą, tym razem uczciwie zdobytą. Dwaj chłopcy prosto ze szkoły pojechali do dużego magazynu sklepowego. Wysiadając z autobusu, jeden z nich zauważył leżącą na parkingu damską torebkę. Podnieśli ją. Rozglądnęli się, ale w pobliżu nie było nikogo. Zajrzeli z ciekawości do torebki. Były w niej drobiazgi, a na dnie – portmonetka i dokumenty. Zorientowali się, że właścicielką torebki jest starsza pani. Był też w torebce stuzłotowy banknot. Popatrzyli na siebie. Co robić? Oczywiście – oddać. Co to tego nie mieli wątpliwości.

    – Ale może zanim oddamy tę torebkę, to rozmienimy ową setkę na dziesięciozłotówki?

    Tak też zrobili, a potem odnaleźli adres właścicielki. Pojechali do niej i zgubę oddali. Starsza pani najpierw zajrzała do portmonetki, a potem patrząc chłopcom w oczy lekko uśmiechnęła się i wręczyła im dziesięć złotych.

    – Dobre z was chłopaki. Dziękuję wam. Tak szczerze mówiąc, jesteście bardzo pomysłowi.

    Rzeczywiście można podziwiać ludzką zapobiegliwość, pomysłowość, zaradność – kiedy chodzi o sprawy dotyczące zwykłej ludzkiej egzystencji. Tak mówi dzisiejsza Ewangelia: „Synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi niż synowie światła”.

    Ile przy tym człowiek potrafi wykrzesać z siebie mocy, samozaparcia – i wcale nie wydaje mu się to takie trudne, bo widzi ile może osiągnąć, jaką będzie miał korzyść. A jednak, ten sam człowiek w sprawach, które dotyczą relacji z Bogiem, gdzie chodzi o prawdziwe ludzkie życie trwające wiecznie – wykazuje kompletną nieporadność.

    I tę swoją winę pokrywa bardzo często narzekaniem na Kościół, na niedobrych księży, którzy – jego zdaniem – i na ambonie i w konfesjonale są beznadziejni. Ale tak szczerze – czy mógłbym postawić sobie pytanie: jaki podjąłem trud, aby znaleźć swoją drogę do Boga?

    Jeden z księży opowiadał, jak po skończonych rekolekcjach, o dość późnej już porze, podszedł do niego młody człowiek i poprosił o rozmowę. Ksiądz się wymawiał, że dziś to już nie, że zmęczony, że się spieszy. Ale rozmówca nie dawał za wygrane. Chwycił księdza za ramię i powiedział: Ksiądz musi ze mną mówić, po prostu musi. I rozmawiali. A rozmowa ta okazała się wielkim błogosławieństwem.

    Albo inne zdarzenie: pewna pani w rozmowie z księdzem dzieliła się radością, że spotkała wspaniałego spowiednika, który bardzo jej pomaga w duchowym życiu. Ksiądz powiedział:

    – To ma pani szczęście.

    – Szczęście? – odpowiedziała. Proszę księdza, to dwa lata gorącej modlitwy o takiego człowieka, dwa lata poszukiwań.

    Nieskończenie miłosierny Bóg człowieka nigdy nie zawiedzie, człowieka, który Go szuka, który o Niego walczy. Bo tylko gwałtownicy zdobywają Królestwo Boże.

    Obym się nie zniechęcił w tym moim ciągłym powstawaniu. Wiem – resztę uczyni Bóg? Już uczynił.

    Ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Bóg nigdy nie oddala się od człowieka
    XXIV Niedziela Zwykła – ROK C
    15 września 2019

    Carlo Carretto w książce Pustynia w mieście opisuje takie wydarzenie:

    „Jakiś narkoman, silny jak tur, wtargnął do kaplicy w czasie liturgii. Na szczęście Msza święta już się kończyła i on, zupełnie wyczerpany w swoim podnieceniu, wyszedł razem z nami. Byliśmy pod wielkim wrażeniem jego szaleńczego miotania się, wywołało ono zrozumiałe podniecenie i zaniepokojenie w naszej modlitewnej wspólnocie.

    W kuchni poprosił o filiżankę kawy, wpatrując się we mnie oczami, których wyraz trudno zapomnieć, gdyż wydawały się oczami zwierzęcia tropionego od wielu dni, które doszło do kresu swojej wytrzymałości.

    Połowę kawy rozlał na marynarkę, ponieważ tak mu drżała ręka, a potem nagle runął z łoskotem na podłogę w straszliwych konwulsjach i torsjach.

    Było nas czterech, ale nie potrafiliśmy utrzymać go w spokoju i w pewnym momencie uderzył głową o narożnik pieca.

    Moja ręka była umazana krwią, kawą i pianą.

    Położyliśmy mu poduszkę pod głowę – na podłodze, gdyż nie czuliśmy się na siłach, aby go zanieść na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się posłania dla braci.

    Zdrzemnął się na chwilę, potem otworzył oczy przepełnione ogromnym smutkiem i poprosił mnie o jakąkolwiek namiastkę narkotyku.

    Bez narkotyku wytrzymywał przez cały dzień, ale teraz nie mógł już dać sobie rady.

    Zaczął się rzucać jak opętany.

    Po pewnym czasie przybył lekarz i zrobił mu zastrzyk.

    W końcu przyszło czterech pielęgniarzy, którzy go zawieźli do kliniki psychiatrycznej.”

    Dla Carlo Carretto to wydarzenie było po prostu taką współczesną przypowieścią o synu marnotrawnym, którą przekazuje dzisiejsza Ewangelia.

    W Jezusowym obrazie marnotrawny syn kiedy już wszystko przepuścił w dalekich stronach został złamany głodem. Człowiek opisany przez Carretto nie potrzebował wyruszać daleko, bo aby wejść w świat narkotyków – wystarczyło pójść tylko za róg i już znaleźć się w grupie podobnych ludzi, którzy przy dźwiękach muzyki, wstrzykują sobie dawkę rzekomej przyjemności. Szokiem, który dopiero powalił go na ziemię, okazało się cierpienie. Gdyby nie odczuł tego bólu – co innego mogłoby skuteczniej ostrzec go przed złem, w które wszedł?

    Zbawiennym więc okazał się głód, bo spowodował, że marnotrawny syn zdecydował się wrócić. Również i cierpienie – może być takim Bożym wysłańcem, bo ostrzega w porę, że jeszcze można zawrócić. Argument, że istnienie cierpienia jest dowodem, iż Bóg nie istnieje – bo jak On, który jest Ojcem, mógłby znosić cierpienie Syna – nie jest przekonywującym argumentem. Co człowiek wie o konsekwencjach wolnej decyzji człowieka, której Bóg nigdy nie łamie? Dlatego Bóg pozwala człowiekowi swobodnie odejść, ale potem nadaje taki bieg wszystkiemu, aby ten, który „był zaginął odnalazł się; który był już umarły, znów ożył.” Bo rozłąka jest dotkliwym cierpieniem. Jest nie do zniesienia dla tych, którzy kochają naprawdę.

    Ale człowiek, niestety, nie daje temu wiary, bo od samego początku bardziej wierzył sobie i podszeptom złego i dlatego stale odchodzi na swoje pokrętne drogi. Na takich drogach coraz trudniej jest zawierzyć Bogu. Oddalenie od Bożego patrzenia staje się coraz większym dystansem. Ale Stwórca nie rezygnuje. Najpierw nawołuje – tak jak Adama, który zgrzeszył nieposłuszeństwem: „Gdzie jesteś?” Adam, słysząc Boży głos, jeszcze odpowiadał. A co dzieje się kiedy człowiek nie słyszy już głosu prawdziwego Boga – bo na miejscu Boga postawiło się złotego cielca?

    Dzisiejsze I Czytanie opisuje takie odstępstwo narodu wybranego podczas wędrówki do ziemi obiecanej. Co więcej, oni nawet nie widzieli w tym nic złego, że porzucają życiodajną przestrzeń Bożej obecności. Rzecz jednak w tym, że to nie Bóg oddala się od człowieka, ale to człowiek odgradza się przepaścią swoich grzechów.

    U proroka Izajasza zapisane są takie oto słowa: „Wasze winy wykopały przepaść pomiędzy wami a waszym Bogiem, wasze grzechy zasłoniły Mu oblicze przed wami, tak iż was nie słucha.”

    Mojżesz najpierw długo błagał – tak jakby Pan Bóg w ogóle był głuchy na jego wołanie. No bo jak można prosić o przebaczenie dla tych, którzy nie widzą zła swojego grzechu? A jednak Bóg w swojej tajemnicy nieskończonej miłości robi wszystko, aby uratować nawet takich, którzy sami ratunku nie szukają, nawet go odrzucają.

    Ojciec Jacek Salij zauważa, że „miłosierdzie okazał Bóg zbłąkanemu ludowi nie dopiero wtedy, kiedy wysłuchał modlitw Mojżesza, ale już wtedy, kiedy pobudził Mojżesza do tych modlitw. Co więcej, miłosierdzie Boże objawiło się nawet w tym, że Bóg nie od razu wysłuchał błagań Mojżesza. Mojżesz bowiem modlił się prawdziwie, a im bardziej się modlił, tym więcej rosła w nim miłość zarówno do Boga, jak do tych, za którymi się wstawiał. W ten sposób modlitwa Mojżesza coraz bardziej zasypywała tę przepaść, jaką niewierny lud oddzielił się od Boga. Było to możliwe dlatego, że Mojżesz był prawdziwie przyjacielem Boga, a zarazem bardzo realnie czuł się cząstką swojego narodu.”

    Bardzo często ludzie w spotkaniu z kapłanem proszą go o modlitwę. Intuicyjnie wyczuwają, że jest on bliżej Boga. I byłby pożałowania godnym taki kapłan, który by nie brał sobie do serca tych próśb. Bo prawdziwa modlitwa to nie słowa tylko – ale całe serce, które cierpi i które się nie zniechęca, bo modli się stale i coraz gorliwiej, zasypując w ten sposób przepaść pomiędzy Bogiem a pogubionym człowiekiem. W ten sposób odbywa się naśladowanie Bożego Syna, Jezusa Chrystusa, który po to przyszedł na tę ziemię i stał się człowiekiem, aby poprzez swoją Mękę i Śmierć na krzyżu dawać swoją bezwarunkową miłość. Właśnie ta Boża miłość, wciąż uobecniana, szczególnie w Sakramencie Pojednania i w Najświętszej Eucharystii, ma moc zasypywania wszelkich przepaści jakimi człowiek poodgradzał się od Boga. Uczestnicząc w tej tajemnicy mam szansę bycia z Jezusem i to coraz bardziej i coraz pełniej – tak, że nie jest już możliwe pozostawanie bycia obojętnym wobec drugiego człowieka.

    Święty Paweł w II Czytaniu na przykładzie swojego życia pokazał jak potrafi działać nieskończenie miłosierny Bóg: „Uznał mnie za godnego wiary, skoro przeznaczył do posługi mnie, ongiś bluźniercę, prześladowcę i oszczercę.” Żeby jednak to posługiwanie niesienia Boga ludziom mogło się dokonać Pan Jezus takie wypowiedział słowa: „pokażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Iść wąską i stromą ścieżką
    XXIII Niedziela Zwykła – ROK C
    8.09.2019

    Księżyc nie rozumiejąc działania słońca zapytał z wyrzutem:

    – Dziwię się, że twoje promienie tak bardzo różne wywołują skutki na ziemi. Kiedy padają na wosk, wtedy roztapiasz go. Kiedy na glinę – robi się twarda. Materiał zaś płowieje, a skóra człowieka brązowieje.

    Słońce odpowiedziało bardzo zwyczajnie:

    – To zależy od rzeczy, których właściwości są różne i dlatego różnie reagują na moje promienie. Twardy wosk robię znowu miękkim. Miękką glinę utwardzam. Materiał pod wpływem mojego działania blaknie, a biała skóra robi się brązowa. Dlaczego winisz mnie za to?

    Zapytam siebie: A jak promienie Bożych Słów działają na glebę mojego serca?

    Żeby przyjąć Boże Słowo – tak całkowicie i bez żadnych zastrzeżeń i oporów – trzeba wziąć pod rozwagę całą Liturgię Słowa, bo w przeciwnym razie tekst dzisiejszej Ewangelii może wprawić w zakłopotanie.

    Należy więc zacząć od I Czytania, czyli Księgi Mądrości. Jest ona ostatnią Księgą Starego Testamentu, napisaną 180 lat przed narodzeniem Chrystusa i tym samym stanowi pomost pomiędzy Starym i Nowym Testamentem. Jej słowa są modlitwą o Mądrość, bo „któż z ludzi pozna zamysł Boży, albo któż pojmie wolę Pana?”

    W szkole rabinackiej rabin tłumaczył, że wiedzę zdobywa się przez czytanie ważnych ksiąg i słuchanie wykładów. Wtedy jeden ze słuchaczy zapytał go:

    – A jak zdobywa się mądrość?

    Rabin odpowiedział w ten sposób:

    – Mądrość przez czytanie księgi, którą jesteś ty sam. Przy czym nie jest to wcale sprawa prosta, gdyż co godzinę wychodzi nowe – poprawione, poszerzone, zmienione wydanie owej trudnej księgi.

    Pan Jezus już w pierwszych słowach swojego nauczania mówi do wielkiego tłumu idącego za Nim: „Jeżeli kto przychodzi do Mnie”…To znaczy, że słuchanie Boga odbywa się na różnych odległościach. Ale żeby pojąć właściwie to co mówi Jezus trzeba być blisko. To przybliżanie się do Jezusa ukazane jest w bardzo widoczny sposób na przykładzie bogatego młodzieńca, który doszedł już blisko do Chrystusa, ale wymagania jakie usłyszał przeraziły go i jak zaznacza Ewangelia: „Odszedł smutny”. Również dzisiejszy przekaz Dobrej Nowiny nie pozostawia złudzeń: „Jeżeli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem”.

    Zazwyczaj słowo „nienawiść” kojarzy się jednoznacznie i dlatego takie sformułowanie staje się zupełnie nie do przyjęcia. A tymczasem „mieć coś w nienawiści” w języku aramejskim znaczyło „odrzucić to od siebie, zostawić poza sobą, odwrócić się od tego”, choć mogło oznaczać również i nienawiść w dosłownym znaczeniu. Ewangelia według św. Mateusza podaje tę samą wypowiedź Jezusa w złagodzonej formie: „Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien”.

    Ksiądz Jerzy Zalewski komentuje w ten sposób, że „Chrystus wymaga od tego, kto chce być Jego uczniem, jakiegoś oderwania się od najbliższej człowiekowi wspólnoty – rodziny, która zapewnia egzystencję, daje schronienie w świecie pełnym niebezpieczeństw. Ilu ludzi stać na to? I kto potrafi to odrzucić, zaprzeć się samego siebie, swej woli i zostać jakby w próżni, zdany całkowicie na wolę Kogoś niewidzialnego, choć obecnego w widzialnym Kościele? Kto jest w stanie nosić krzyż, czyli przyjąć, gdy zajdzie potrzeba, los ludzi odrzuconych przez społeczeństwo, napiętnowanych? Wreszcie, wyrzec się wszystkiego, co się posiada, niczego nie uważając za swoją własność. Kto jest w stanie przyjąć te warunki i spełnić je, mimo że na tym świecie, stworzonym i podtrzymywanym w istnieniu przez Boga, nie ma nic wspanialszego, jak być uczniem Mądrości, która stworzyła świat i objawiła się w Chrystusie?”

    Tak więc ostre słowo „nienawidzić”, którym posługuje się Pan Jezus, ma swój wielki ciężar gatunkowy i to słowo aktualizuje się w sytuacjach, gdy między uczniem a Mistrzem staje ktoś albo coś konkurencyjnego. A przecież nikt i nic nie może zająć miejsca, które tylko Bogu się należy. Dlatego tego miejsca nie może zająć nawet ojciec, matka, żona, dzieci. Nie można na tym miejscu postawić siebie, swojej czci i pomyślności, ani czegokolwiek z rzeczy tego świata. Jeżeli nie zdecyduję się coraz bardziej świadomie wchodzić na drogę odrywania się i wyrzeczenia – moje oczy i uszy nie otworzą się na Chrystusa, Mądrość Bożą. To jest właśnie ta wąska i stroma droga, o której mówi Jezus. Droga zaś szeroka i wygodna powoduje zamykanie się w kręgu jedynie przemijającego świata, który potrafi oślepiać swoimi fałszywymi światłami i jest w stanie uczynić człowieka niewolnikiem jego własnych pragnień, pożądań i grzechów. W taki właśnie sposób Bóg staje się dla człowieka całkowicie niewidocznym, nawet niewyczuwalnym.

    Dlatego proszę i błagam o odwagę, abym nie lękał się podążać za Tobą Panie, zawsze blisko trzymając się Ciebie, bo tylko wtedy będę mógł coraz lepiej rozumieć Twoje trudne słowa z dzisiejszej Ewangelii, że one nie do nienawiści są wezwaniem, ale do większej jeszcze miłości. Do miłości takiej, która nie przemija.

    I wiem, że prośby mojej nie odrzucisz, bo cóż mógłbym uczynić bez Ciebie Panie, który dajesz siłę i moc ludzkiej słabości.

    Kiedy Jan Vianney, późniejszy proboszcz z Ars, w czasie końcowych egzaminów w seminarium nie potrafił zadowolić swoimi odpowiedziami wymagających egzaminatorów, wtedy usłyszał takie zdanie od jednego z profesorów:

    – Mój Boże, cóż taki osioł potrafi zrobić w duszpasterstwie?

    – Jeżeli Samson oślą szczęką potrafił rozgromić tysiąc Filistynów, cóż dopiero może Bóg zdziałać, gdy ma do dyspozycji całego osła – odpowiedział nieśmiało egzaminowany.

    Ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Szata pokory
    XXII Niedziela Zwykła – ROK C
    1.09.2019

    Sułtan Mahomet IV, wypowiadając wojnę cesarzowi Leopoldowi i królowi Janowi Sobieskiemu przesłał list, w którym napisał takie słowa: „Z łaski Boga rządzącego w niebie, my Mola Mahomet, sławny i wszechmocny cesarz Babilonii i Judei, Wschodu i Zachodu, król wszystkich królów ziemskich i niebieskich, sułtan świętej Arabii i Mauretanii, urodzony i sławny król jerozolimski, władca i pan Grobu Krzyżowanego Boga niewiernych – tobie cesarzu Wiednia i tobie królu Polski daję święte słowo i waszym stronnikom, że zamierzam rozpętać wojnę w twoim kraju małym i poprowadzimy z sobą 13 królów z 1.300.000 wojownikami konno i pieszo. Tym wojskiem twój kraik stratujemy żelaznymi hufcami bez litości i miłosierdzia, ogniem i mieczem zniszczymy, w sposób, o którym ty i twoi stronnicy nie możecie mieć wyobrażenia. Przede wszystkim rozkazujemy ci, abyś nas oczekiwał w swojej stolicy w Wiedniu, abyśmy mogli ci ściąć głowę. Także i ty króliku polski uczyń to samo”…

    Można po dziś dzień oglądać ten dokument w wiedeńskim archiwum i uświadomić sobie jak śmieszny, a zarazem bardzo niebezpieczny może być człowiek nadęty pychą. A tymczasem ludzka droga jednakowo kończy się dla każdego. Jest nią brama, przez którą każdy przejść musi.

    Kiedy zmarła ostatnia cesarzowa Austrii Zita w wieku lat 97 pogrzeb jej odbywał się według następującego ceremoniału. Kondukt pogrzebowy dotarł do klasztoru ojców kapucynów w Wiedniu i wtedy mistrz ceremonii zapukał do bramy grobowca Habsburgów. Strażnik stojący po drugiej stronie zapytał:

    – Kto prosi o wpuszczenie do środka?

    – Zita, cesarzowa Austrii, ukoronowana królowa Węgier, królowa Dalmacji, Kroacji… Jerozolimy; arcyksiężna Taskany i Krakowa; księżna Lotaryngii… Salzburga; wielka księżna Siedmiogóry; księżna Dolnego i Górnego Śląska; hrabina Habsburga i Tyrolu; księżniczka Portugalii”…W sumie mistrz ceremonii wyliczył aż 54 tytułów.

    – Nie znam – odpowiedział strażnik.

    Prowadzący kondukt zapukał trzykrotnie do bramy i usłyszał znowu ten sam głos i to samo pytanie:

    – Kto prosi o wpuszczenie do środka?

    – Zita, Wasza Wysokość, cesarzowa i królowa!

    – Nie znamy jej!

    Nastąpiło kolejne trzykrotne pukanie i po raz trzeci to samo pytanie strażnika:

    – Kto prosi o wpuszczenie?

    Dopiero wtedy mistrz ceremonii odpowiedział:

    – Zita, śmiertelny i grzeszny człowiek.

    I brama natychmiast otworzyła się na oścież i równocześnie strażnik wypowiedział słowa:

    – Wejdźcie do środka.

    Ale to nie tylko wielcy tego świata otaczają swoje nazwisko przeróżnymi ozdobnikami, tracąc przy tym często właściwe proporcje. Pycha umie się ubrać również i w przymilne szaty, obezwładniając swoją mocą nawet tych, którym dane jest być blisko Bożych spraw. Trafnie postawił swego czasu pytanie ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak: Kto powiedział, że pycha nie lubi się modlić? Bardzo lubi – byleby ubrać się jeszcze przy tym w złotą kapę, w pięknym kościele wypełnionym po brzegi. No bo czy jest w tym coś złego, że ja pokażę się dla chwały Bożej?

    Słyszałem taką historię o rabinie, kantorze oraz stróżu synagogi, którzy przygotowywali się do nadchodzącego Dnia Pokuty. Rabin bił się w piersi i mówił:

    – Jestem niczym, jestem niczym.

    Kantor bił się w piersi i mówił:

    – Jestem niczym, jestem niczym.

    Stróż także bił się w piersi i mówił:

    – Jestem niczym, jestem niczym.

    Poczym rabin do kantora ze zdziwieniem taki zrobił komentarz:

    – Spójrz tylko, kto śmie mówić, że jest niczym!

    Liturgia ostatniej sierpniowej niedzieli dotyka bardzo czułego punktu, który w ludzkiej naturze głęboko jest osadzony. Jezus na przyjęciu, które urządził przywódca faryzeuszów, nie mówi o przepisach savoir-vivre’u jak należy zachować się przy stole. Chodzi o daleko głębszą i o niezmiernie ważną prawdę. Hans Urs von Balthasar tłumaczy w ten sposób co to znaczy „zajmowanie ostatniego miejsca”: „Można powiedzieć, że Ewangelia traktuje o pokorze. Z tym, że pokorę trudno jest zdefiniować jako cnotę. Na dobrą sprawę nie można dążyć do jej osiągnięcia, bo wtedy chce się kimś być; nie można się w niej ćwiczyć, gdyż wtedy chcemy coś osiągnąć. Nikt, kto tę cnotę posiadł, nie może o tym wiedzieć, stwierdzić jej u siebie. Tak więc istotę pokory można ująć tylko poprzez negację: człowiek nie powinien pragnąć niczego dla siebie. I wtedy już sam, nie myśląc o tym, nie usiądzie na zaszczytnym miejscu, gdzie go wszyscy widzą, zwracają na niego uwagę, doceniają. Podobnie, gdy zaprasza na przyjęcie, nie powinien z premedytacją dobierać sobie takich gości, którzy mu się odwdzięczą zaproszeniem. Człowiek pokorny, gdy siada na ostatnim miejscu, to nie po to, by podziwiano jego pokorę, a gdy zostanie poproszony, by przesiadł się wyżej, to cieszy się nie ze względu na zaszczyt, lecz z powodu okazanej mu życzliwości. Człowiek taki w ogóle siebie nie ocenia, gdyż nie interesuje go wcale pozycja, jaką zajmuje wśród ludzi. A gdy Pan powie mu, że za swoją postawę otrzyma odpłatę „przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych”, człowiek pokorny pojmie to po prostu w ten sposób, że będzie u Boga. Albowiem tylko ta jedna myśl zaprząta jego serce: że Bóg stoi tak nieskończenie wyżej od niego – pod względem dobroci, potęgi, majestatu.”

    Od razu na myśl przychodzą słowa napisane przez Adama Mickiewicza: „Panie, czymże ja jestem przed Twoim obliczem? Prochem i niczem; Ale gdybym Tobie moją nicość wyspowiadał, Ja, proch, będę z Panem gadał”.

    Łacińskie słowo „humilitas” – znaczy pokora. Pochodzi ono od „humus” – czyli ziemia. Bo człowiek jest uczyniony Bożymi rękoma z mułu ziemi. I żyje na tej ziemi razem z innymi.

    Ojciec Jacek Salij porównuje ludzką społeczność do rośliny: „Cała roślina mobilizuje się do tego, żeby zakwitnąć i pachnieć i wydawać owoce. A przecież nawet korzonki spełniają w roślinie rolę niezastąpioną i bez nich roślina by zwiędła. My cieszymy się z tego, że możemy czynić dobro zarówno wtedy, kiedy przypadła nam rola korzonków, jak wtedy, kiedy znaleźliśmy się na pierwszym miejscu.” Bo jak pisze święty Paweł: „Różne są dary łaski, lecz ten sam Duch; różne też są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan; różne są wreszcie działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC 

  • Rozważania

    Rozważania

    Ciasne drzwi
    XXI Niedziela Zwykła – ROK C
    – 25 sierpnia 2019

    Ksiądz Jerzy Mirewicz, znany jezuita, szczególnie tu na Wyspach Brytyjskich, od kilknastu lat –  już świętej pamięci, w jednej ze swoich książek napisał między innymi takie słowa: „Chrześcijanie ujmują swoje życie jako podróż do wiecznej ojczyzny, jako pielgrzymowanie do nieba, do domu. Jest to dom Ojca. Jezus Chrystus jest tego domu Panem. Wszyscy ludzie, dopóki żyją na ziemi, mogą osiągnąć ten cel wyznaczony nam przez Trójcę Przenajświętszą, jeżeli idą – mówiąc językiem Ewangelii – wąską drogą i usiłują wejść do królestwa Bożego ciasnymi drzwiami. Czy zaraz na początku homilii nie przelękliście się tej wąskiej drogi i ciasnych drzwi? Czy przypadkiem nie sądzicie, jak niektórzy, że należy tak przekazywać naszym czasom katolicki dogmat i etykę, „żeby katolicyzm był łatwiejszy do przyjęcia i przyjemniejszy do przeżycia”.

    Rzeczywiście bardzo często powtarzana jest opinia przez sporą liczbę chrześcijan, że w Kościele musi coś się zmienić. Pytanie, które w dzisiejszej Ewangelii postawił Chrystusowi człowiek nieznany z imienia: „Czy tylko nieliczni będą zbawieni?” – jest pytaniem bardzo wielu ludzi. Ale czy prawdziwa intencja tak zadanego pytania nie jest głęboko ukryta gdzieś za fasadą rzekomej troski o Kościół, o którym mówi się z zatroskaniem: No bo przecież przybędzie wiernych. Konfesjonały częściej będą słyszały dyskretne stuknięcia, ponieważ uklękną przy kratkach ci, którzy dotychczas nie mogli, albo nie zgadzali się z nauką Kościoła uważając, że już jest najwyższy czas, aby zrzucić maskę zacofania i stanąć wreszcie w szeregu nowoczesnych instytucji. A faktycznie, tak naprawdę chodzi przede wszystkim – jakby powiedział ksiądz  profesor Włodzimierz Sedlak – o pewien rabat etyczny, pewien luz moralny, coś w rodzaju amnestii duchowej. Po prostu chodzi o ulgę natury ewangelicznej.

    Swego czasu zapytano Ojca Świętego Jana Pawła II: „Czy nie stawia za dużych wymagań członkom Kościoła?” Wtedy on odpowiedział: „Też sobie stawiam takie pytanie. Ale jeżeli chce się być wiernym Jezusowi i Jego Ewangelii nie można nie wymagać od siebie”.

    Kiedy Matkę Teresę jeden z dziennikarzy zapytał co jej zdaniem należałoby zmienić w Kościele, ona odpowiedziała krótko i zdecydowanie: „Ciebie i mnie, drogi panie!”

    Wspomniany już ksiądz profesor Sedlak bardzo trafnie ujął rozumowanie takich katolików nazywając je nawet słusznym – tylko idąc konsekwentnie za taką logiką „należałoby znieść w blokach górne piętra, ponieważ ludzie słabi, niedołężni, kalecy nie są w stanie tam dojść. W ramach umasowienia turystyki należałoby trotylem wysadzić szczyt Giewontu, żeby inwalidzi, sercowi, paralitycy też mieli ambicję zdobyć szczyt. W imię tej samej logiki należałoby obniżyć poziom szkoły, ażeby ułomni na umyśle też mieli pretensje pretendować do pierwszego ucznia. Tylko logika słuszna w obrębie chrześcijańskich zasad przetransponowana na życie codzienne stwarza szereg paradoksów niemożliwych do przyjęcia, paradoksów, które w imię codziennej, normalnej logiki nie uznaje nikt zupełnie. W sporcie, w turystyce, w nauce stawia się ciągle coraz większe wymagania. Od Kościoła katolickiego żąda się, przynajmniej w swoich nadziejach, żeby poprzez wysoko postawioną poprzeczkę przez Chrystusa przed XX wiekami, dzisiaj ze względu na cherlactwo duchowe człowieka obniżyć tę poprzeczkę, żeby on również mógł być olimpijczykiem etycznym i miał prawo do nazywania się świętym w dzisiejszych kategoriach wymiaru”.

    Odpowiedź Jezusa: „Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi” – nie jest odpowiedzią jakiej spodziewał się człowiek, który postawił swoje pytanie. Przechodzenie przez ciasne drzwi i wspinanie się niewygodną drogą mówi o trudzie, o wysiłku, a nie o wygodnym sposobie życia. „Nie wiecie czyjego ducha jesteście” – powiedział Chrystus Pan do nie pojmujących Jego nauki. Dziś, po tylu wiekach, mówi te same słowa jeszcze z większym naciskiem, bo ci, którzy powinni widzieć – wciąż nie widzą właściwego sensu chrześcijaństwa. Dlatego pytają czy Kościół nie zmodyfikuje swoich surowych reguł, w których nie ma żadnej tolerancji dla ludzkich uczuć? Nie mogą zrozumieć, jak można nakazać trwać w bólu niedobranej parze małżeńskiej. Jeżeli kogoś znienawidziło się – czy można go zmusić na siłę do kochania? Kościół chyba nie rozumie, że instynkt płciowy jest naturalnym instynktem człowieka. To są pytania, które wystarczą, aby Chrystusa i Jego Kościół głoszący Ewangelię dzisiejszemu światu całkowicie zdyskredytować.

    A tymczasem nie widzi się i nie chce się widzieć, że to nie Chrystus uważa, iż można wziąć ludzkie serce jak łodygę i nagiąć do świata, przywiązać palikiem i ono krzywo urośnie. Chrystus nie przemoc proponuje, ale jeżeli ludzkie serce wybiera drugie serce – to żeby było za nie odpowiedzialne. Chodzi więc o pewną mądrość, dojrzałość, która potrafi zobaczyć przede wszystkim człowieka a nie tylko jego cielesność. Chodzi więc o rozwagę, o mądrość, o siłę wewnętrzną. Tu dopiero nabierają wyrazistości Jezusowe słowa: „Jarzmo moje jest słodkie, a brzemię lekkie”. Tu dopiero człowiek naprawdę odkrywa, że Pan Jezus nie pozostawia go samego tylko z wymaganiami. Gdyby tak było – byłby Bogiem okrutnym. Ale On przecież samego siebie daje i stale towarzyszy na człowieczej drodze ze swoim nieskończonym miłosierdziem. Byleby tylko człowiek zechciał usiłować przechodzić przez ciasną bramę. Ta ciasna brama oznacza ciągłe zrzucanie ze swojego serca pychy, bo to ona uniemożliwia przechodzenie. Jezusowa brama oznacza godzenie się ze swoją małością i niewystarczalnością, a tym samym uznanie całkowitej swojej zależności od Boga. Moje zaufanie jest nie we mnie, ale tylko i wyłącznie w Bogu jest i w Jego łasce.

    Owe ciasne drzwi, o których jest mowa w dzisiejszej Ewangelii, są nie tylko obrazem ludzkiego wysiłku. Drzwiami do Bożego królestwa jest sam Chrystus Pan. On sam tak siebie nazwał: „Ja jestem bramą. Jeśli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony”. Pan Jezus cichy i pokorny, kochający aż do śmierci na krzyżu jest więc tą ciasną bramą, przez którą przechodząc mam się upodobniać do Niego. Wciąż, każdego dnia, każdej chwili.

    O świętym Izydorze z Sewilli opowiadają, że miał duże trudności z nauką, do której zresztą zbytnio się nie przykładał. Pewnego dnia usiadł obok małego źródełka. Patrzył na wydrążenia w skale, które wyżłobiła woda, kapiąc kropla po kropli przez długie lata. Widok ten sprawił, że odtąd odmienił zupełnie styl swojego życia. Wrócił do domu i zaczął systematycznie wymagać od siebie coraz więcej, tak, że nie tylko nie było już kłopotu z nauką, ale z czasem stał się jednym z największych uczonych swojej epoki. Dla niego te zwykłe krople wody stały się zbawienne. To one sprawiły, że stał się cenionym historykiem Hiszpanii. Co więcej – jest doktorem Kościoła i przez ten Kościół jest czczony jako święty.

    Ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważanie

    Rozważanie

    Boży ogień – XX Niedziela Zwykła
    18.08.2019

    Po wysłuchaniu dzisiejszego Bożego Słowa wielu z nas może być zaskoczonych. Bo co to znaczy: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął!” O jakim ogniu mówi Pan Jezus? W Piśmie Świętym ogień bardzo często oznacza Boże działanie – na przykład Pan Bóg objawia się Mojżeszowi w krzewie ognistym, który płonął, ale się nie spalał. Albo w czasie narodzin Kościoła w dniu Pięćdziesiątnicy, Duch Święty w postaci ognistych języków spoczął na głowach apostołów zgromadzonych w wieczerniku. Ogień w Starym Testamencie zapoczątkował uwolnienie narodu wybranego z niewoli egipskiej. Zaś w dzień Zesłania Ducha Świętego Boży ogień dał życie, dał moc i rozgrzał  Bożą miłością. Bóg więc chce być dla nas już nie tylko – jak w czasach Mojżesza –naszym Obrońcą i Wyzwolicielem, ale pragnie dawać nam samego siebie. „Jakże bardzo pragnę, żeby ten ogień już zapłonął” – te słowa wyrażają bardzo gorące pragnienie Pana Jezusa, żebyśmy wszyscy, każdy z nas, otworzyli się na ten święty ogień Bożej Miłości, którym jest sam Duch Święty. Dlatego Kościół nieustannie modli się i to z wielką żarliwością: „Przyjdź Duchu Święty i rozpal w nas ogień Twojej miłości”.

    Ale ogień Bożej miłości oznacza również oczyszczenie, co zawsze połączone jest z trudem, z cierpieniem i przede wszystkim z wyborem Bożej woli, która niestety krzyżuje się i to bardzo często z  naszą ludzką wolą. To znaczy, że pojęcie pokoju może być różne. Jest pokój według Bożego objawienia, który aniołowie zwiastują pasterzom w noc Bożego Narodzenia, śpiewając: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom Bożego upodobania”. Wtedy nie było miejsca w żadnej ludzkiej gospodzie na Boże narodziny – wręcz przeciwnie,  te narodziny spowodowały rzeź niewiniątek, ucieczkę świętej Rodziny do obcego kraju. Dlaczego – bo byli tacy, którzy chcieli mieć “święty spokój” – jak król Herod i cała Jerozolima. Mieli swoje wyobrażenie świata, w której to przestrzeni żyli całkowicie zamknięci na Boży świat. Tymczasem Pan Jezus mówi wyraźnie: “Pokój mój daję wam, nie taki jaki daje świat”. A więc przyniósł pokój, który powoduje na tym świecie rozłam.

    Boży pokój nie ma nic wspólnego ze złem, jeżeli jest osiągany kosztem słabszego albo za cenę kłamstwa i oszustwa. Jeżeli pragniemy być ludźmi Jezusowego pokoju, na taki fałszywy pokój nie wolno nam się godzić. Podczas swojej męki Pan Jezus dał nam najwyższy przykład niezgody na pokój fałszywy. W czasie procesu, na  pytanie Annasza, czy jest Synem Bożym, albo na pytanie Piłata, czy jest Królem żydowskim, dał świadectwo prawdzie. Symeon przepowiedział podczas ofiarowania w świątyni jerozolimskiej, że to maleńkie 40 dniowe Dziecko będzie znakiem sprzeciwu.

    Zaraz po tym pierwszym zdaniu Pana Jezusa z dzisiejszej Ewangelii następuje kolejne – również bardzo trudne do przyjęcia. „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie”. Chrystus chrztem nazywa swoją świętą mękę, a więc swoje biczowanie, cierniem ukoronowanie i przybicie do krzyża. Cała droga krzyżowa – to jest ten straszliwie gorzki kielich,  który Pan Jezus wypił do samego końca, na krzyżu został ochrzczony we własnej krwi, bo „umiłowawszy swoich, do końca ich umiłował”.

    Skoro Panu Bogu aż tak bardzo zależy na każdym z nas, bo tylko On wie co dla nas jest najważniejsze, co nas jedynie naprawdę może uszczęśliwić – to jak nie wyrazić zgody na przyjęcie tego Bożego pokoju. Ten prawdziwy, Boży pokój jest nie da pogodzenia z pokojem fałszywym, takim, który zupełnie ignoruje Boże przykazania. Często stajemy przed takim wyborem, że trzeba wejść w niezgodę nawet z własnym ojcem, matką, z rodzonym dzieckiem, czy z kimkolwiek ze swoich bliskich, aniżeli szukać porozumienia wbrew Bożym przykazaniom.

    Ojciec Jacek Salij bardzo konkretnie pokazuje w jaki sposób ma zachować się człowiek, który  idzie za Jezusem: “Jeżeli własny twój ojciec lub matka usiłują rozbić twoje małżeństwo i nie chcą pamiętać o tym, że przecież ze swoją żoną czy mężem jesteście złączeni sakramentem i przysięgaliście sobie w obliczu Boga i aniołów – przypomnij sobie wtedy słowo Chrystusa Pana z dzisiejszej Ewangelii, że nieraz trzeba, ażeby syn stanął przeciwko ojcu, a synowa przeciw teściowej. Ale też z drugiej strony – jeżeli twój syn porzucił swoją żonę i wiąże się z inną kobietą, nie udawaj, że nie dzieje się nic złego.

    Niedobra to zgoda, którą osiągamy za cenę deptania Bożych przykazań. Toteż jeżeli rodzony ojciec namawia ciebie do bardzo korzystnych, ale niegodziwych decyzji ekonomicznych, nie słuchaj go i nie bój się zaryzykować tego, że rozgniewa się na ciebie. Nie lękaj się też odmówić złożenia w sądzie fałszywego świadectwa, nawet jeżeli ciebie o to prosi ktoś bardzo tobie bliski.

    Jeżeli twoja córka lub siostra zaczyna myśleć o aborcji, ty podaj jej rękę i zrób wszystko, żeby dodać jej otuchy. A jeśli to ty jesteś kuszona do aborcji, może nawet przez rodzoną matkę – wiedz swoje i przypomnij sobie, że przykazanie „Nie zabijaj” znaczy również: Nie zabijaj własnego dziecka. Właśnie w odniesieniu do takich sytuacji Pan Jezus mówi nam dzisiaj: „Nie przyniosłem wam pokoju, ale rozłam”.

    Żeby w mojej rodzinie płonął ogień Bożej miłości, muszę wiedzieć, że miłość wymaga ofiary, wymaga poświęcenia. Miłość, która za wszelką cenę chce uciec od krzyża – nie jest miłością prawdziwą.

    Święty Jan Paweł II przekonywał nas, przemawiając w Nowym Sączu, “…żebyśmy nie bali się takiego krzyża, którego dźwiganie służy dobru małżeństwa i rodziny. W żadnych okolicznościach wartość małżeństwa, tego nierozerwalnego związku miłości dwojga osób, nie może być podawana w wątpliwość.  Jakiekolwiek rodziłyby  się trudności, nie można rezygnować z obrony tej pierwotnej miłości, która zjednoczyła dwoje ludzi i której Bóg nieustannie błogosławi. Małżeństwo jest drogą świętości, nawet wtedy, gdy staje się drogą krzyżową”.

    Często bywa tak, że obydwoje rodzice na chrzcie świętym przyrzekają wychowywać swoje dziecko po katolicku, a potem po latach, jedno z nich – zdecydowanie częściej ojciec – przestaje chodzić do kościoła, co zazwyczaj negatywnie wpływa na religijność dziecka. Wtedy rodzice mogą usłyszeć takie bardzo niepokojące słowa, jakie kiedyś kilkuletni chłopiec powiedział swemu ojcu: „Nie mogę się doczekać aż będę dorosły i jak mój tata nie będę już musiał chodzić do kościoła”.

    Ksiądz Piotr Pawlukiewicz opisuje jeszcze inną sytuację, wobec której ludzie wierzący stają dziś coraz częściej:  “Kiedy kolega, znajomy czy przyjaciel zaprasza na swój ślub cywilny, który ma być początkiem nowego związku z tak zwaną drugą żoną, rodzi się dylemat: Czy iść do Urzędu Stanu Cywilnego, uśmiechać się miło, wręczyć tak zwanym nowożeńcom bukiet kwiatów, życzyć im szczęścia, mając na uwadze to, że oboje lub jedno z nich zostawia swojego prawego współmałżonka, że kilka ulic dalej dzieci tego tak zwanego pana młodego cierpią, bo tata poszedł sobie do innej pani? Czy mam uśmiechać się i być miły, kiedy ci tak zwani nowożeńcy na oczach wszystkich łamią jedyny ślub, jaki kiedyś składali przed Bogiem i Kościołem? W istocie jest to przecież smutna i tragiczna uroczystość. Czy w niej uczestniczyć? Znam ludzi, którzy nie przyjęli takiego zaproszenia. Stać ich było na takie postawienie sprawy. Nierzadko przez to tracili przyjaciela czy koleżankę. Nierzadko byli za swoją postawę boleśnie piętnowani przez całe otoczenie. Przyjazne relacje spłonęły w ogniu wierności Jezusowi”.

    Święty Piotr bardzo wyraźnie stwierdził przed Sanhedrynem: “Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”. Jednak w naszej codzienności zdarza się i to bardzo często, że dla świętego spokoju, dla przypodobania się ludziom, albo z lęku przed wyśmianiem, oskarżeniem o fanatyzm i dewocję – dezerterujemy. Dlatego tak bardzo potrzebna jest nam moc Ducha, aby wytrwać.

    Hinduski kapłan Rufus Pereira opowiadał swego czasu, jak przyszli do niego mężczyzna i kobieta. Oboje byli bardzo chorzy. Prosili księdza Rufusa, aby pomodlił się nad nimi w intencji ich uzdrowienia. Gdy rozpoczął modlitwę poczuł natychmiast wyraźny duchowy opór. Poprosił ich, by przyszli następnego dnia rano. Ale i wtedy modlitwa wydawała się też być czymś  blokowana. „Usiądźmy i porozmawiajmy chwilę” – zaproponował ksiądz Pereira. „W którym kościele braliście ślub?” – zapytał schorowaną parę. „A my nie mamy ślubu kościelnego”. „Nie jesteście związkiem sakramentalnym?” – dopytywał się ksiądz. A gdybyście zostali uzdrowieni, to co byście zrobili?” – „Będziemy żyli dalej razem jak dotychczas”. – „Jak mąż z żoną, czyli prosicie Boga o zdrowie i siły, by żyć dalej w grzechu” – pytał ks. Rufus. Zmieszani mężczyzna i kobieta wyglądali na mocno zakłopotanych.

    To pytanie księdza Pereira powinno nas zastanowić, bo często prosimy o wstawiennictwo, żeby na przykład mąż przestał pić albo żeby zapanowała harmonia w rodzinie, a nie kłótnie, albo prosimy aby, różne choroby nie dotykały nas i naszych bliskich. I jeśli Bóg spełni nasze prośby – czy wtedy tymi darami będziemy służyć Panu Bogu z czystym sercem pełnym wdzięczności, zachowując Boże przykazania?

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Bóg chce być kochany
    XIX Niedziela Zwykła – ROK C 11.08 2019

    Pan Jezus przekazuje dziś bardzo ciepłe i serdeczne słowa: „Nie bój się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo”. Obiecuje, że to królestwo, z którego przyszedł, stanie się udziałem tych, którzy weń uwierzą. Dla dzisiejszego człowieka zanurzonego w sprawach tego świata, Jezusowe słowa brzmią – trzeba przyznać – trochę archaicznie.

    A poza tym tu, na tej ziemi, przyobiecana rzeczywistość jest całkowicie zakryta. Ludzkie oko nie jest w stanie jej wypatrzyć. Ale ona jest. Jezus zaświadczył o niej aż do przelania swojej krwi. Dzięki temu Jego obietnica mogła się ziścić. Zanim jednak dokonał otwarcia Bożych bram, Chrystus swoim nauczaniem przybliżał Królestwo, które nie jest z tego świata, poprzez różne przypowieści. Między innymi przyrównał tę Bożą rzeczywistość do skarbu ukrytego na roli, który kiedy człowiek odkryje gotów jest oddać wszystko, ponieważ zapragnął posiąść go całym swoim sercem – „bo gdzie jest skarb twój, tam będzie i serce twoje”.

    Ksiądz Piotr Pawlukiewicz bardzo trafnie przetransponował tę prawdę na dzisiejsze realia: „Każdy z nas musi się uczciwie zapytać, gdzie jest jego serce. Zanurzone w serialach telewizyjnych? W magazynach piłkarskich? W robieniu kariery? Każdy z nas musi zapytać siebie: jaka wiadomość, jaka sprawa spowodowałaby, abym w nocy wstał, ubrał się i wyszedł z domu? Za co oddałbym wszystkie pieniądze? Każdy z nas ma takie sprawy, tak kochane osoby, takie wartości. I to jest w ewangelicznym przekazie niezwykłe, że Bóg chce być przez nas właśnie tak mocno, całym sercem kochany! Dokładnie tak! Wiem, to dla wielu szokujące, to dla wielu niemożliwe, to dla wielu zupełna abstrakcja. Owszem, pomodlić się, zachowywać przykazania, iść do kościoła. Ale kochać Boga aż tak?! Odpowiedź jest jedna: dokładnie tak! Zaangażować serce w Boga bardziej niż w samochód, komputer, serial, pieniądze”…

    Tymczasem bardzo często słyszę w rozmowie z ochrzczonymi ludźmi zadawalanie się jedynie najmniejszym minimum. Co gorzej – uważa się to za normalne i wystarczające, by pójść tylko do kościoła i to jeszcze z kilkuminutowym opóźnieniem. I znowu też nie co niedziela – no bez przesady! Raz na rok przystąpić do spowiedzi – wcale nie z potrzeby serca – tylko żeby mieć już z głowy. Błyskawiczna modlitwa z cichym westchnieniem: „o, jak mi się nie chce”. A tymczasem Pan Jezus stawia bardzo wysoko poprzeczkę mówiąc o wąskiej i stromej ścieżce, która prowadzi do Jego Królestwa. Wygodna i szeroka droga nie zaprowadzi do Bożego świata. I choćbym wmawiał sobie, że Jezusowe wymagania są po prostu absurdalne – to jednak tak naprawdę tylko Bóg jest całkowicie po stronie mojego serca. Żeby zrozumieć ten Boży zamysł dobrze jest przyjrzeć się, jak proponuje cytowany już wyżej ksiądz Piotr Pawlukiewicz, ludzkim relacjom choćby w rodzinach: „Czyż też nie oczekujemy od bliskich miłości? Żona pragnie nie tylko rzuconej na stół pensji, ale i serca, uśmiechu, zainteresowania, czułości ze strony męża. Córka oczekuje od matki nie tylko postawionego na stole obiadu, ale często rozmowy, przyjaźni, zrozumienia. W ilu domach można usłyszeć słowa: ”Czego się czepiasz? Przecież utrzymuję dom, daje pieniądze!” Tak, to prawda. Można dla kogoś pracować, być z nim, rozmawiać, a wcale go nie kochać, sercem być zupełnie gdzie indziej – w marzeniach, w gazetach, w telewizji. Chyba wielu z nas zdarzyło się, że ktoś, na kim mi zależało, wcale nie miał dla nas serca. Był z nami, rozmawiał, ale tylko z grzeczności, tylko z musu”.

    Przywołując takie doświadczenia mogę łatwiej zobaczyć moją ogromną niewdzięczność dla Boga, który uczynił dla mnie wszystko, aby mnie uratować i uszczęśliwić – a ja, owszem idę do kościoła na Mszę św., tyle że z obowiązku, może z przyzwyczajenia. Psalmista woła: „Ucieszyłem się, że pójdziemy do domu Pana”. Czy rzeczywiście jest we mnie radość, by móc uczestniczyć w Wielkiej Tajemnicy Wiary? Na ile zdaję sobie z tego sprawę? A modlitwa, do której jestem dopuszczony mając ten nieprawdopodobny i niewyobrażalny przywilej, że moje słowo dociera do samego Boga i Boży głos we mnie jest słyszalny – czym jest dla mnie, skoro odbywa się byle jak i byle szybciej, bo w telewizji zaczyna się już ciekawy film?

    Pan Bóg jednak nie zraża się i nie odwraca ode mnie swojej miłości, a równocześnie tak dalece szanuje moją wolną wolę – co też jest jedną z niepojętych Bożych tajemnic. Nie zmusza mnie do kochania siebie, ale poprzez najrozmaitsze sytuacje, poprzez wysyłanych aniołów i ludzi pragnie ocalić moje prawdziwe życie i uczynić je szczęśliwym. I czyni to w sposób tak delikatny, aby w niczym nie urazić mojego serca. Dokąd więc będę śpiewał ustami tylko: „Kiedyż, o kiedyż, słodki mój Panie, poznamy Serca Twego kochanie? Kiedyż Twa miłość rozpali nas? O, dobry Jezu, czas to już, czas!”

    Pan Bóg zrobił wszystko, aby zasłużyć sobie na miłość człowieka. Przede wszystkim dał swojego Syna przez którego każdy może stać się Bożym domownikiem. A jednak nie tylko św. Franciszek zwykł mówić: „Miłość nie jest kochana”. To smutne stwierdzenie jest widoczne w każdym ludzkim pokoleniu, w którym tylko „małe trzódki” odnajdują swój skarb – Jezusa. Kochają Go całym swoim sercem, tak jak tylko potrafią, idąc wytrwale po śladach Jego stóp. To nic, że ciągle upadają potykając się o ostre kamienie walające się na drodze ich życia. Z każdego upadku powstają i wciąż idą dalej, aby wytrwać do końca. To o nich mówi Jezus w dzisiejszej Ewangelii: „Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał”. Ale Pan już dziś, już teraz klęka przed każdym uczestnikiem Eucharystii i umywa nogi – tak jak wtedy kiedy ustanowił ten Przenajświętszy Sakrament. Czy widzę to co czyni Jezus – mój Pan, mój Bóg? Na pewno widzą te „małe trzódki” obecne w każdym zakątku świata, dla których słowa z Liturgii stają się żywe: „Wszyscy oddaliliśmy się od Ciebie, ale Ty sam Boże, nasz Ojcze, stałeś się bliski dla każdego człowieka. Przez ofiarę Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, wydanego za nas na śmierć, doprowadzasz nas do Twojej miłości, abyśmy także my dawali siebie braciom”. To poprzez nich Pan Jezus wciąż przyprowadza nowe twarze i przyprowadza o różnych porach dnia i nocy i nie tylko z rynków świata, ale i z przeróżnych opłotków, bo mieszkań w domu Ojca jest wiele.

    ks. Marian Łękawa SAC