Category: 1sza strona

Najnowszy wpis pojawia się NA 1 STRONIE.

  • Rozważania

    Rozważania

    Ile zawdzięczam Chrystusowi?
    II Niedziela Zwykła – ROK A
    19.01.2020

    Dzisiejsze Słowo Boże ukazuje Pana Jezusa, tak jak rozpoznał Go św. Jan Chrzciciel, jako Baranka Bożego: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. W czasie każdej Mszy św. wypowiadam te słowa tuż przed przyjęciem Chrystusowego Ciała. A nieco wcześniej wraz z całą wspólnotą śpiewam je trzykrotnie.

    Już niedługo, kiedy minie zima, będę miał znowu okazję patrzeć na maleńkie baranki dopiero co urodzone na rozległych wrzosowych polach. Co roku przeżywam ten widok przemierzając szkocką krainę, aby nawiedzić moich Rodaków, też tak rozrzuconych jak te owce. Wtedy patrzę i rozmyślam. Jak wygląda baranek z bliska? Taki jeszcze maleńki, puszysty, nie mający ani rogów, ani kopytek – właściwie sama bezbronność. Czy to znaczy, że Pan Jezus też jest taki w moim życiu – po prostu jak baranek, z którym można zrobić wszystko? Maleńki Jezus, urodzony w stajni. Aż chce się śpiewać: „Ach, ubogi w żłobie, cóż ja widzę w tobie? Droższy widok niż ma niebo w maleńkiej Osobie”. I śpiewam aż do 5 zwrotki włącznie: „Zmiłuj się nad nami, obmyj z grzechów łzami, przyjmij serca te skruszone, które Ci składamy”.

    Zapowiadany Mesjasz w Księgach Starego Testamentu nazywany jest Bożym Sługą, bowiem On poprzez swoją wynagradzającą śmierć „gładzi grzechy świata”. Prorok Izajasz nazywa oczekiwanego Sługę również Barankiem. W języku aramejskim słowo talja odnosi się zarówno i do sługi i do baranka. Niedawno natrafiłem na komentarz biblijny, w którym autor zauważa, że Jezus, wybierając godzinę swojej śmierci wybrał tę porę, kiedy w świątyni zabijano baranki przeznaczone na paschalną ucztę.

    Czym jest Tajemnica Odkupienia?

    W Paryżu znajduje się księga podatkowa z notatką dotyczącą gminy Domremy: „Z powodu zasług bohaterskich gmina nie płaci podatków”. Chodzi tu o św. Joannę d’Arc, która uratowała Francję z beznadziejnej sytuacji walcząc z królem Anglii, Edwardem III. Dzięki niej, to co uczyniła, uwolniło jej rodzinną wieś na długie lata, bo aż do rewolucji francuskiej, od podatków.

    Ile zawdzięczam Chrystusowi? Ile zawdzięcza cała ludzkość uwolniona ze straszliwej niewoli grzechu? Dzieło Odkupienia odmieniło całkowicie człowieczy los, bowiem Jezus, gładząc grzechy, dokonał naszego pojednania ze swoim Ojcem. W dzisiejszej Ewangelii tłem w odsłanianiu przeżyć, właściwie mistycznych przeżyć św. Jana Chrzciciela, jest rzeka Jordan. Jest ona bardzo wymownym symbolem, bowiem w niej dokonała się nieprawdopodobna wymiana. „Zanurzając się w wody Jordanu, pisze dominikanin ojciec Jacek Salij – wody całe brudne od grzechów, jakie symbolicznie pozostawili tam chrzczeni przez Jana grzesznicy – Syn Boży dał wyraz swojej woli, żeby aż do samego końca, aż do straszliwej męki krzyżowej, zanurzyć się w naszym ludzkim świecie, jaki na przekór Bogu ukształtowaliśmy naszymi grzechami”. Pan Jezus czekającą Go mękę i śmierć nazywa swoim chrztem. „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie”. Synom zaś Zebedeuszowym, którzy w początkowym okresie znajomości Mistrza nie omieszkali zapytać o swoją karierę w kategoriach tego świata, Jezus stawia pytanie: „Czyż możecie przyjąć chrzest, którym Ja mam być ochrzczony?”

    W różnych religiach człowiek zawsze usiłował z ziemi zrobić coś w rodzaju katapulty, aby odbić się od niej i dosięgnąć Olimpu, tak jak by to była jedyna możliwość zabrania bogom ognia. Przypomina mi się prosta odpowiedź ojca, podczas zabawy na śniegu, na pytanie najmłodszego syna w momencie kiedy przelatywał nad nimi samolot:

    – Tatusiu, jak ludzie wchodzą na niebo, żeby wsiąść do samolotu?

    – Nie wchodzą na niebo, syneczku, samolot ląduje na ziemi i wtedy ludzie mogą do niego wejść.

    To jest cała prawda o Bożym Narodzeniu, którą wciąż wyśpiewujemy w kolędach. Nie musimy wspinać się do nieba, by tam szukać Boga. Sam Bóg zszedł do nas na ziemię, aby nas odnaleźć. Bo biedny człowiek nie tylko, że się zagubił, ale wpadł w okropną pułapkę zastawioną przez Złego. „On mnie zwiódł” – mówi biedny człowiek, fundując sobie fałszywe bóstwa żerujące na nim. Bo żeby te fałszywe bóstwa ożyły, muszą się karmić krwią i mózgiem człowieka. Wystarczy przypomnieć te ołtarze oglądane w muzeach z wyżłobionymi rowkami, po których spływała krew. Bóstwa, którym trzeba było składać ofiary z ludzi. Ale dlaczego piszę w czasie przeszłym? Przecież to odbywa się w dalszym ciągu. Fundowanie sobie fałszywych bóstw jest dziś tak powszechne, że aż przerażające. A tymczasem przyjście prawdziwego Zbawcy jest takie jak i wtedy: „Syn Boży przyszedł do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”. Dlaczego nie cieszy pojawienie się Zbawiciela? Czyżby grzech potrafił spowodować aż taką niezdolność zobaczenia co czyni Jezus? Fałszywe bóstwa wysysają ludzką krew, jak wampiry. Jezus zaś, który jest Bogiem prawdziwym, oddaje swoją krew. Tu przetaczanie ma zupełnie odwrotny kierunek, bowiem jak modlimy się w litanii do najdroższej Krwi Chrystusa Pana, ta Krew Chrystusa jest zapłatą naszego zbawienia.

    Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami!

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Boże drogi
    Uroczystość Objawienia Pańskiego
    5 stycznia 2020

    Gwiazdą posłużył się Bóg, aby objawić swojego Jednorodzonego Syna poganom. To ona wskazała mędrcom drogę do Betlejem. Nie to jest ważne czym była z punktu widzenia przyrodniczego. Ważne jest, że dzięki niej znaleźli „nowo narodzonego Króla żydowskiego”. Ale droga, którą przebyli, nie była łatwa.

    Sługa Boży ksiądz biskup Jan Pietraszko tak napisał w swoich rozważaniach „Po śladach Słowa Bożego”: „To tak, jakby były dwie gwiazdy. Jedna ta, która wędrowała i pokazywała drogę nogom, stopom, a druga ta, która świeciła wewnątrz, w duszach ludzkich, i pokazała im, że mędrzec musi w pewnej chwili odłożyć swoje mądrości i musi uznać, że małe dziecko może być kimś takim, przed kim trzeba zgiąć nie tylko czoło, ale i kolana, że trzeba przed tym dzieckiem otworzyć swój skarb”.

    Sens naszego życia polega na usłyszeniu Bożego głosu, który nieustannie nawołuje nas do siebie. Pasterzy przywołał z bliska, zaś mędrców – z dalekiej krainy. Jak poznać ten Głos i jak pozostać Mu wiernym?

    Dzisiejsza uroczystość daje bardzo czytelną ilustrację Bożych dróg. Mędrcy, pytającemu Herodowi o cel ich wędrówki, odpowiadają: „Ujrzeliśmy bowiem gwiazdę Jego na Wschodzie i przybyliśmy oddać Mu pokłon”. Ale zanim ujrzeli gwiazdę i zdecydowali się pójść za nią musieli przeżywać wewnętrzny niepokój razem z oczekiwaniem na spełnienie się czegoś, czego nie byli świadomi do końca. Tym razem w innej książce pt. „Spotkania” wspomniany już ks. bp Pietraszko, który napisał ją będąc jeszcze księdzem, taki znalazłem komentarz: „Widzialny znak gwiazdy pomógł im zrozumieć ostatecznie tajemnicę wezwania, mowę Boga bez słów, która bez tego widzialnego znaku nie byłaby dla nich wystarczająco jasna. Zewnętrzny znak był kluczem do rozszyfrowania tajemniczej mowy Bożej, która docierała do ich świadomości”.

    Liturgiczny Adwent, który dopiero co minął, ma swoje odniesienie do Adwentu historycznego, trwającego całe wieki. Człowiek wołał do Boga głosem proroków, aby zaznać Bożej obecności. A kiedy został wysłuchany poprzez przyjście na tę ziemię samego Syna Bożego – role jakby się odmieniły. Czy to teraz nie Bóg dopomina się, będąc obecnym na tym świecie, przyjaźni z człowiekiem?

    Dojście do bliskości z nowo narodzonym Królem, jakiej zaznali mędrcy, poprzedziła długa droga. Ich wytrwałość była po wielokroć doświadczana. Samo wyjście do dalekiej krainy, aby szukać czegoś więcej, było przyznaniem się, że jeszcze nie wszystko wiedzą. To jest ta mądrość pokorna, dla której jest czymś naturalnym zgodzić się, że gdzieś daleko może istnieć zupełnie inna Prawda, zupełnie inna niż ta, którą zdobyli poznaniem własnego rozumu i tak daleka, jak daleka była kraina, do której wyruszyli. Ludzie, którzy są przekonani, że posiedli wszelką mądrość, nie pójdą do żadnej „dalekiej krainy”. A wtedy bardzo trudno jest odnaleźć Boga. Czy nie dlatego gwiazda stała się niewidoczna, kiedy byli u Heroda? Ewangelia mówi, że „Herod przeraził się, a wraz z nim cała Jerozolima” z wieści, na którą przecież tak długo oczekiwano. Otoczenie dworskie wiedziało o przyjściu Jezusa. Znali na pamięć teksty proroków. Ale ich przywiązanie do tego wszystkiego co posiedli, a co mieściło się tylko w obrębie królewskiego dworu było mocniejsze. Nie byli zdolni wyjść poza swój świat, który zasłonił im Prawdę. A Ona przecież była w zasięgu ich ręki. Nie rozpoznali Narodzonego Mesjasza. Pozostali przy swojej „mądrości”. Pozostali przy Herodzie, którego już całkowicie owładnął Zły. Jego rozmowa z mędrcami była po prostu już początkiem wypełniania się słów proroka Jeremiasza: „Krzyk usłyszano w Rama, płacz i jęk wielki. Rachel opłakuje swe dzieci i nie chce utulić się w żalu, bo ich już nie ma”. Czy odpowiedź człowieka na Boże przyjście musi kosztować aż tak wysoką cenę, jak śmierć niemowląt?

    Ile razy człowiek staje na rozdrożu przed trudnościami zdawałoby się nie do pokonania, wchodzi wtedy w jakąś ciemną przestrzeń wątpliwości i różnych pretensji do Boga. Bo przecież nie do siebie. Ksiądz profesor Sedlak miał tutaj bardzo trafne porównanie, że tępawy uczeń, siedząc nad zadaniem domowym kilka godzin i nie mogąc sobie z nim poradzić, dochodzi do genialnego wniosku: błąd jest w tekście. To jest pokusa, która często stoi u wrót człowieczego serca.

    A tymczasem trzej mędrcy, kiedy zorientowali się, że na próżno szukają w królewskim mieście Nowonarodzonego Króla, opuścili Jerozolimę. Wtedy ujrzeli znowu swoją gwiazdę, która zaprowadziła ich do Betlejem, bo to miejsce Jezus wybrał dla swoich narodzin. Na matkę wybrał żonę prostego cieśli, a zamiast komnat – stajnię dla zwierząt.

    Kiedy oddali już pokłon Odnalezionemu „ inną drogą udali się do ojczyzny”.

    Boża Opatrzność każdemu z nas daje taką gwiazdę, która prowadzi. Czy widzę ją i czy jestem jej wierny?

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Boże Narodzenie – ROK A

    Minęły adwentowe dni. Już święta: oczekiwane, upragnione. Zupełnie jak w kolędzie:

    „Ach witaj, Zbawco z dawna żądany,
    Cztery tysiące lat wyglądany!
    Na Ciebie króle, prorocy czekali,
    A Tyś tej nocy nam się objawił”.

    A jednak – kiedy rozmawiam o świętach Bożego Narodzenia, widzę w sobie i w moich rozmówcach nie tylko wielką radość, że sam Pan „tej nocy nam się objawił”, ale odnajduję również smutek rodzący się z rozczarowania. Bo czy takiego spodziewaliśmy się przyjścia, a z naszej strony – takiego przyjęcia?

    Kościół ze swoim 4 tygodniowym Adwentem pozostał w tyle za „synami tego świata”, którzy przypominają z każdym rokiem coraz szybciej i efektowniej, z całym swoim kolorowym bogactwem, że święta nadchodzą. W tym roku już na początku października widziałem w centrach handlowych świąteczne dekoracje.

    Dzieci rozpieszczane poprzez przeróżne drogie zabawki, zupełnie zbędne, których nawet docenić nie potrafią, stają się jeszcze bardziej egoistyczne.

    Ludzie biedni, samotni, pogrążeni w depresji, rozbudzeni naiwną nadzieją, po świętach znowu będą zawiedzeni.

    Ile kartek z radosnymi życzeniami, ile słów wypowiadanych o pokoju. Ludzie ściskają sobie ręce – a to jest tylko i nic więcej – zwykła obyczajowa serdeczność, bo tak się robi w tym czasie.

    Dzisiaj przeżywanie świąt Bożego Narodzenia bardziej przypomina raczej pogańskie święto. W środkach masowego przekazu, które są współczesną amboną z kaznodziejami o wiele lepiej przygotowanymi niż owi tradycyjni, nie o urodzinach Jezusowych jest mowa, ale o cenach różnych produktów, które koniecznie muszą być na świątecznym stole. Z przeładowanego programu telewizyjnego wcale nie wynika, że „Dziecię nam się narodziło”. Śmieszne byłoby przyjęcie weselne bez nowożeńców. A czy śmieszne jest Boże Narodzenie bez Chrystusa?

    Maleńkie okienko naszej religii w tym wielkim sklepie świata, prawie niewidoczne, może lepiej zamknąć, aby nie powiększać i tak już dużej frustracji wielu uczniów Chrystusa?

    Ale nie daj Boże ulec takiej pokusie krzywego zwierciadła.

    Przecież Tajemnica Bożego Wcielenia jest największym wydarzeniem świata. Zstąpienie Syna Bożego z nieba dało nam ludziom godność dzieci Bożych.

    Wtedy po owej „świętej nocy” całe Betlejem nie zauważyło, że rozpoczął się pierwszy poranek nowego czasu, a dziś jednak jest bardzo wielu ludzi, choć świat ich też nie zauważa, którzy widzą wciąż tego samego Jezusa jak przychodzi nieustannie do ludzi samotnych i dzieli z nimi samotność.

    Czy naprawdę biedni są zapomniani? Przecież w żadnym innym czasie nie ma większego dzielenia się z potrzebującymi, jak właśnie w tym świątecznym, kiedy ludzkie serce odkrywa swoją wspaniałomyślność.

    A drzemiące w nas pragnienie bycia razem czy nie wybucha teraz, w tym czasie, odnawiając i odświeżając zaniedbane relacje i przyjaźnie z drugim człowiekiem?

    Na pewno podczas świąt zdarzają się nadużycia w jedzeniu i piciu. Ale to jednak nie przekreśla sensu wspólnej uczty przy stole gromadzącym rozproszone rodziny. Jezusowe przypowieści o Królestwie Bożym często obrazowane są właśnie ucztą.

    Może i z tym religijnym znaczeniem świąt nie jest aż tak źle, skoro wiele ludzi teraz przeżywa swoje odrodzenie duchowe. Na Boże Narodzenie powracają marnotrawni synowie. Choć by to był tylko jeden dzień. Choć by to była tylko Pasterka. Kto wie czy doświadczenie ciepła domu, którym jest Kościół nie przyniesie w końcu oczekiwanego owocu?

    Dziś wiem, że najpierw we mnie musi coś umrzeć w tę Świętą Noc, aby się narodziło nowe Życie.

    Teraz ta Nadzieja jest bardziej usprawiedliwiona niż kiedykolwiek. Bo rodzi się Życie: „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jako Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy… Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce”.

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    W pełni zrealizować siebie
    IV Niedziela Adwentu – ROK A

    22.12.2019

    Jeszcze kilka dni i nastanie ta oczekiwana noc – „cicha noc, święta noc”.

    Ale ta bliskość kryje w sobie wielką trudność, przez którą trzeba przejść. Tymczasem człowiek jest taki nieufny do Bożych planów. Woli ufać swojemu widzeniu.

    W dzisiejszym pierwszym Czytaniu prorok Izajasz zapowiada w 735 roku przed narodzeniem Chrystusa, że oto „Panna pocznie i porodzi Syna”. Jest to czas, kiedy kraina Judy osaczona jest wrogami i prosi o pomoc pogańską Asyrię. Prorok upomina króla Achaza, aby zwrócił się do Boga i Jemu tylko zaufał. Ale król nie chce. Nie wierzy tym słowom. Wybiera własną drogę, aby ocalić swój tron.

    Tu odnajduję siebie. To ja wciąż mam lęk zgodzić się na Boże propozycje. Moja modlitwa „Bądź wola Twoja” jest wciąż tylko na ustach. Czy nie jest tak, że próbuję spełniać i swoją wolę, czyniąc wolę Bożą? Wciąż jest we mnie ogromna ochota wymknąć się Bogu, po to, aby stać się niezależnym, wolnym. Ksiądz Ludwik Evely w książce Ojcze nasz bardzo trafnie ujął taką sytuację pisząc, że „wolność jednak nie polega zasadniczo na możności wyboru. Prawdziwa autonomia to możność zdecydowania o sobie, dysponowania sobą w pełni, by dać się drugiemu. Odmowa, lęk przed darem, świadczy, że nie dysponujemy sobą, jest więc brakiem prawdziwej wolności”.

    W Eucharystii tyle razy już wypowiadałem słowa: ”Przez ofiarę Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, wydanego za nas na śmierć, doprowadzasz nas do Twej miłości, abyśmy także my dawali siebie braciom”.

    To tu odnajduję mój lęk, zdając sobie sprawę, że kochać – zanadto boli, bo moje „ja” istnieje tylko po to, aby z niego zrezygnować – „kto chce zachować duszę swą, straci ją”. Ten brak odwagi, aby w pełni zrealizować siebie, jest powodem mojej chwiejności: chcę kochać, ale obawiam się ofiary. Chcę dawać, ale nie chcę nic stracić. Tak jak dzieci podczas swoich zabaw najpierw dają, a następnie odbierają. A tu trzeba wybrać: dawać albo posiadać. Kiedy daję siebie – to znaczy, że ja już nie należę do siebie.

    Ta sytuacja podobna jest do skoku w całkowitą ciemność. Czytałem kiedyś o zalęknionym dziecku, które znajdowało się na górze płonącego domu. Ojciec z dołu wołał, aby skoczyło, bo on jest na dole i zdoła je pochwycić w ramiona. Ale dziecko widziało tylko dym, który stawał się coraz bardziej piekący. I wtedy trudno zawierzyć dochodzącemu przez ogarniającą coraz bardziej ciemną chmurę głosowi ojca.

    A to jest jedyne ocalenie: uwierzyć, że poza tą czarną przepaścią, do której trzeba się rzucić, aby żyć, czekają otwarte, kochające ramiona ojca. Czy potrafię codziennie na nowo rozniecać w sobie tę ufność?

    Jakie to jest pocieszające móc przeczytać dzisiejszą Ewangelię. Bo czym są moje próby ocalenia własnych planów według tylko ludzkich kryteriów?

    „Z narodzeniem Pana Jezusa było tak”: przybrany ojciec, święty Józef, miał swoje życiowe plany, jak każdy człowiek. Chciał założyć rodzinę. Mieć własny dom. Być szczęśliwym ojcem, kochającym mężem. I oto staje przed faktem, który zupełnie pokrzyżował jego drogę życia. Decyduje się odejść. Wtedy właśnie Anioł Pański przemówił: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej małżonki, albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów… i wziął swoją Małżonkę do siebie”.

    Ale to nie wyglądało tak wspaniale, tak bosko. Dziś wiem, jak potoczyły się kolejne etapy w życiu Jezusowych rodziców, którzy potrafili w tych wymaganiach rozpoznawać Boga. Ich bezgraniczne przylgnięcie do niezrozumiałych Bożych planów, jak narodziny w stajni, zaraz potem rzeź Niewiniątek i ucieczka przez zieloną granicę do Egiptu: nie widzieć w tych sekwencjach zdarzeń żadnych sprzeczności, ale wciąż wierzyć, że tak Bóg realizuje te wielkie rzeczy, które Maryja wypowiedziała w Magnificat?

    Dlaczego ja się dziwię, że w moim życiu spotyka mnie cierpienie, krzywda, że odstawiono mnie do kąta? To w tych momentach Bóg jest tak blisko człowieka, a ja Go nie widzę. Bo wciąż schodzę z tej Bożej drogi na swoją własną.

    Pukanie Jezusowych Rodziców do drzwi mojego serca wciąż się odbywa? W tym kończącym się Adwencie słyszę je mocniej. Otworzę więc – na oścież. Bo skoro Ona, Maryja, urodziła w stajni, w chlewie – nie pogardzi moim barłogiem. Jej Syn, Emanuel po to przyszedł do nas, aby być z nami i „zbawiać ludzkie serca od jego grzechów”.

    ks. Marian Łękawa SAC 

  • Rozważania

    Rozważania

    Dotyk Bożej ręki
    III Niedziela Adwentu – ROK A
    15.12.2019

    Dziś mija połowa Adwentu. Aby podkreślić liturgiczną radość, że Pan jest już blisko – Kościół ubiera swoich kapłanów w kolor różowy. „Sam Bóg przyjdzie, aby nas zbawić”. Izajasz, zapowiadając zbawcze przyjście Boga, dodaje odwagi Izraelitom na wygnaniu. „Niech się rozweseli pustynia i spieczona ziemia, niech się raduje step i niech rozkwitnie!”

    Dlaczego więc ta moja radość jest taka nieśmiała? Pewnie dlatego, że wciąż pustynią jestem tylko. Moje serce spieczone nie może uwierzyć, że chwała Pana już zamieszkała między nami i stale rozkwita.

    Pytanie przyniesione do Jezusa z Macherontu, z ciemnicy Janowej, jest pytaniem najważniejszym: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” Nieco później sam Chrystus podobnie zapyta uczniów w okolicy Cezarei Filipowej: „Za kogo uważają ludzie Syna człowieczego”? Ale dziś sam Pan daje odpowiedź uczniom Jana i tym, którzy pochylają się nad tym Bożym tekstem. I kończy swoją odpowiedź słowami: „A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi”. Bo w Pana Jezusa było i nadal jest bardzo łatwo zwątpić. Wiele razy przygotowywał uczniów na wielką próbę ich wiary, tłumacząc jak wiele będzie musiał wycierpieć i że zostanie podwyższony na drzewie krzyża. Ksiądz Janusz Pasierb tak napisał w Czasie otwartym … „całe życie doświadczał wiary ludzi. Dementował wiarę naiwną, prymitywną, opartą na ludzkich wyrachowaniach, ‘wyliczoną’ z jakieś sytuacji ziemskiej. Nie chciał wiary łatwej, bezkonfliktowej, która nic nie kosztuje. Nie znosił wiary ‘ubezpieczonej’, pewnej siebie, sytej. Piotrowi, który zarzekał się, że choćby wszyscy Go się zaparli, on jeden nigdy tego nie uczyni – zapowiedział, że zaprze się Go po trzykroć, ale po tym upokorzeniu uczynił go swoim zastępcą, gdyż Piotr zyskał nową kwalifikację: przeszedł przez doświadczenie wiary”.

    W dzisiejszej Ewangelii mogę zobaczyć Jezusa ‘przy pracy’ – jak udziela światła niewidomym, sprawia, że głuchoniemy słyszy a trędowaty doznaje oczyszczenia. Jest to dotyk Bożej ręki, dającej ulgę ludzkiemu cierpieniu. I w tej Mszy świętej doświadczam tej samej rzeczywistości – o ile nie boję się pokazać Jezusowi tych moich ułomności, upośledzeń i ran, z powodu których cierpię. Bo wtedy Jezus sprawia cud i otwiera oczy, które były dotąd zaślepione rzeczami i sprawami tylko tego świata, a teraz mogę zobaczyć tymi samymi oczyma niewidzialne dotąd bogactwa królestwa Bożego. To jakby lustro, w które patrzyłem – siebie w nim tylko widząc – stało się szybą. I tu zaczynam rozumieć dlaczego ta moja radość jest taka nikła, ponieważ w tym moim adwentowym oczekiwaniu nie dość „pokrzepiam ręce osłabłe”, nie dość „wzmacniam kolana omdlałe”. To do siebie samego, małodusznego – muszę powiedzieć zdecydowanie – odwagi! Każdego dnia trzeba mi uczyć się wytrwałości i cierpliwości, do czego zachęca święty Jakub Apostoł w II Czytaniu: „trwajcie cierpliwie”. I daje przykład rolnika „czekającego wytrwale na cenny plon ziemi, dopóki nie spadnie deszcz wczesny i późny”.

    Myślę, że dobrą ilustracją będzie przywołanie przeżycia młodego odkrywcy, który w roku 1910 podróżował przez Alpy Francuskie. Jednego dnia znalazł się w miejscu, z którego roztaczała się aż po horyzont olbrzymia przestrzeń zupełnie jałowej ziemi, kompletnie wymarłej. I kiedy tak patrzył, zauważył coś, co wyglądało jak pień drzewa. Ale to nie był pień, tylko zgarbiona postać staruszka. Na plecach miał worek żołędzi, a w ręku żelazny pręt, którym robił dziury w ziemi. Wrzucał do nich żołędzie, a potem zasypywał. Przez trzy lata zdołał już posadzić sto tysięcy. Sadził te dęby żyjąc nadzieję, bo jak powiedział podróżnikowi: niechby jedno na dziesięć wyrosło – będę szczęśliwy. Jego żona i jedyny syn umarli, więc on postanowił, tak długo jak Bóg mu pozwoli, sadzić drzewa, aby ożywić tę umarłą ziemię.

    Po pięćdziesięciu latach podróżnik powrócił na to zapamiętane miejsce. Bardzo zdziwił się kiedy zobaczył jak te maleńkie żołędzie z 1910 roku potrafiły zamienić się w ogromny dębowy las. Pomyślał o tym staruszku, który pracował zupełnie samotnie na tym wymarłym pustkowiu. Co potrafiła uczynić jego wytrwałość i cierpliwość. A miał tak niewiele – jedynie tylko worek żołędzi i żelazny pręt w ręku.

    W połowie mojego Adwentu, będąc w trakcie wchodzenia na górę, dobrze jest podnieść głowę i popatrzeć przed siebie, bo Ty Panie, który przyszedłeś i wciąż przychodzisz – stale jesteś przed nami. Choć chmur ciężkich i ciemnych nieraz tak dużo, że trudno jest zobaczyć spełnianie się Twoich obietnic – to jednak powtarzam w sercu swoim: „w Tobie pokładam całą moją nadzieję”. Modlę się więc do Ciebie, już wzmocnionymi rękoma i na kolanach, które już nie mdleją, abyś dał mi wytrwałość. Wytrwałość owego staruszka, który potrafił ożywić martwą ziemię.

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Realna obecność
    I Niedziela Adwentu – ROK A          1.12.2019

    Bóg daje mi kolejny Adwent do przeżycia. Bo oto rozpoczyna się nowy liturgiczny rok. Znowu szansa przeżywania mojego życia jakby od nowa, w świetle – z większą (mam nadzieję) niż przedtem – przez ze mnie uświadomioną obecnością Boga, który nie zniechęcając się realizuje wciąż dzieło mojego wybawienia. A ja – dlaczego wciąż śpię, mimo że „noc się posunęła, a przybliżył się dzień”.

    Słowa proroka Izajasza z 1-ego Czytania opisującego klęski i nieszczęścia, jakie stały się udziałem Judy i Izraela w 740 roku przed narodzeniem Chrystusa może wreszcie przebudzą mnie. I ujrzę nadzieję, którą daje Bóg niezmiennie wierny swoim obietnicom. Ale żeby realizującą się obietnicę zobaczyć, trzeba przełamać swoje wątpliwości, trzeba wyjść z wygodnego łóżka – bo nowy dzień wstaje. Tu w Szkocji nieraz jest bardzo trudno wstać o brzasku, bo w łóżku jest tak ciepło i przytulnie. A za oknem słychać wiatr, deszcz bijący o szyby. Przez radio słucham porannych wieści i wtedy nie najjaśniejsze myśli przychodzą do głowy. Różne wydarzenia ze swoimi konsekwencjami wpisują się w ludzką historię – jakby to było za dni Noego (Ewangelia według świętego Mateusza). Ima się pokusa, żeby jedynie pozostać kibicem, nadal zajmując pozycję widza.

    Nie chcę pozostać tylko przy pierwszych linijkach świętego tekstu, bo on jest w całości do przyjęcia. Dlatego widząc tę moją niemoc, bardzo proszę Pana Boga, aby ten nowy Adwent wyrwał mnie z błogiego snu.

    Przypomina mi się takie opowiadanie, które jak raz pasuje do mojej sytuacji, bo jestem podobny do jednego z tych zakonników ze sławnego ongiś klasztoru. Kiedyś tętniło w nim życie. Teraz jest prawie że wymarły. Ani nowego powołania od tylu lat. Ani zainteresowania ze strony ludzi tak tłumnie kiedyś przybywających. Po prostu – pusto. Jedynie kilku staruszków zajętych całkowicie swoimi dolegliwościami. Zmartwiony opat, nie wiedząc co będzie dalej – postanowił udać się do pustelni, aby tam zasięgnąć rady. Kiedy wyjawił swoją rozterkę, pyta czy upadek klasztoru jest karą za grzechy i niewierność zakonników?

    – Tak jest – potwierdził pustelnik – grzech nieświadomości winny jest tej sytuacji.

    – Ale na czym polega ten grzech? – pytał opat.

    – Jeden z was jest Mesjaszem w przebraniu i wy tego nie jesteście świadomi – odpowiedział świątobliwy starzec.

    W drodze powrotnej zastanawiał się opat, jakie to szczęście, że Mesjasz powrócił na ziemię i zamieszkał w jego klasztorze. Tylko nie mógł sobie odpowiedzieć, w którym zakonniku ukrył się Mesjasz. Jakoś mu nie pasowało, żeby tym wybranym mógł być brat kucharz, czy brat z zakrystii, albo któryś z pozostałych. Za dużo wad w nich widział. Ale kto wie, może te wady są przebraniem dla Mesjasza? Kiedy tak wszystkich przejrzał w swojej wyobraźni, stwierdził, że nie ma nikogo bez wad. Jednak zapewnienie pustelnika przemogło jego wątpliwości. Mesjaszem musi być jeden z nich. Wróciwszy do klasztoru opowiedział swoim zakonnikom całą rozmowę ze świątobliwym starcem. Najpierw nie bardzo w to wierzyli. Jednak po naradach postanowili, że odtąd będą się odnosić nawzajem do siebie z szacunkiem i z miłością. Bo nie wiadomo, który z nich jest Mesjaszem.

    To postanowienie spowodowało, że po pewnym czasie zupełnie zmieniła się atmosfera. Było radośnie, było świątecznie. I klasztor znowu zaczął promieniować jak kiedyś. Do furty przychodzili ludzie. A wśród nich byli i młodzi pragnący dołączyć do wspólnoty. Zupełnie jak w psalmie responsoryjnym: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano: Pójdziemy do domu Pana”.

    W liturgii Adwentu dominuje oczekiwanie na przyjście Mesjasza. Ale Bóg już „przyszedł do swoich”. I jeżeli zatracę wiarę w realną obecność Chrystusa mieszkającego pośród nas, to trzeba mi dokończyć rozpoczęte zdanie: „i swoi Go nie przyjęli”. Wtedy tak bardzo łatwo można upodobnić się do opisanej historii zakonników, którzy pozwolili, że wygasła w nich nadzieja. Wielkie dzieła, które zapowiedział Bóg przez proroków, wciąż się realizują. Ja jestem ich spadkobiercą. Jeżeli ich nie widzę, to trzeba mi się wsłuchiwać w Jezusową skargę: „Wielu pragnęło zobaczyć to, na co wy patrzycie, ale nie widziało, usłyszeć to, co wy słyszycie, ale nie usłyszeli”. I Jezus wypominał im brak wiary. Teksty dzisiejszej niedzieli adwentowej uświadamiają mi „te wielkie rzeczy”, które są nam dane przez Chrystusa.

    „A Słowo stało się Ciałem i zamieszkało między nami”. Tu już nie można służyć Bogu z ociężałym sercem, ale pełnym życia, obudzonym z ciemności.

    Jeżeli dziś dla wielu obecność Chrystusa nic nie znaczy – to czy mam odwagę pokazać w miejscu, w którym postawił mnie Pan, że On jest?

    Sprawuję Eucharystię ze zgromadzoną wspólnotą, która składa się z konkretnych ludzi. Razem tworzymy Ciało Pańskie. Głową tego Ciała jest Syn Boży Jezus Chrystus.

    Po skończonej Liturgii wychodzimy w otaczający świat. Może już wreszcie dojrzałem, że jestem ogarnięty dziełem zbawienia. Całe stworzenie czeka na pojawienie się zwiastunów zbawienia – o czym pisze święty Paweł. Kto więc uobecni w miejscu, w którym postawił mnie Pan, Boże obietnice? Dzisiejsze Słowo Boże mówi bardzo wyraźnie, że póki żyjemy w ciemności, trudno jest świadczyć o światłości Pana.

    Mam więc zrozumieć chwilę obecną. Jest nią godzina powstania ze snu.

    ks. Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Rozważania

    Jam zwyciężył świat
    Uroczystość Chrystusa Króla
    Wszechświata – ROK C           24.11.2019

    Kościół dzisiejszą niedzielą zamyka kolejny rok przeżywania Bożych Tajemnic i dlatego w sposób szczególny pragnie oddać cześć Panu Jezusowi, który jest Królem wszechświata.

    W Liturgii Słowa pierwsze Czytanie ukazuje historię zbawienia począwszy od Dawida, który zostaje namaszczony na króla około 988 roku przed narodzeniem Chrystusa. Za jego panowania dwa królestwa zostają zjednoczone, choć tylko na krótki czas, bowiem po śmierci Salomona znowu następuje rozpad. Tamten czas był jedynie zapowiedzią Bożych obietnic, że nadejdzie prawdziwe zjednoczenie, za którym tęskni w głębiach swojego jestestwa każde ludzkie serce. I ono już się dokonało, bo Boży Syn już narodził się w Betlejem. Na górze Kalwarii już przelał swoją własną krew. Dzięki temu zebrał rozproszonych. Utworzył nowy lud, który jest ludem Bożym. W drugim Czytaniu święty Paweł, pisząc swój list z więzienia, objaśnia kim jest Chrystus – mianowicie „pierworodnym wobec każdego stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone. …On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie. I On jest Głową Ciała Kościoła. On jest Początkiem, Pierworodnym spośród umarłych…”

    Ale zanim ta prawda dotrze z całą oczywistością do ludzkich serc, trzeba najpierw przejść przez trudny do zrozumienia przekaz dzisiejszej Ewangelii – no bo jak pogodzić ukrzyżowanego Chrystusa z królewską godnością? Jest to niepokojące pytanie, które nie milknie? Czy teraz, kiedy przesuwa się kolejny krąg liturgicznego czasu, lepiej rozumiem na czym polega królewska moc Chrystusa? W głębi mojego serca słyszę jak odzywa się głos wyrażony w pieśni:

    „Kiedyż, o kiedyż, słodki mój Panie,  

    Poznamy Serca Twego kochanie?

    Kiedyż Twa miłość rozpali nas?        

    O, dobry Jezu, czas to już czas!”

    I za tym głosem idzie pragnienie, aby wreszcie przylgnąć całkowicie i bez cienia wątpliwości do Twojego, Panie Jezu, przebitego Serca – cierpliwego i wielkiego w miłosierdzie?

    Tylko co zrobić wciąż z pojawiającymi się przeszkodami, które mi towarzyszą każdego dnia, a są nimi moje kolejne rozczarowania wynikające z niezrozumienia Bożych dróg. I wiem dobrze, że to jest nieufność, która powoduje, iż nadejście Jezusowego królestwa opóźnia się.

    Ksiądz Ludwik Evely pisze, że „za każdym razem, gdy mówimy szczerze Ojcze nasz, przyśpieszamy przyjście Królestwa. Ale czy raczej nie uprawiamy sabotażu? Czy nie zdarza się nam w tej właśnie chwili, gdy mówimy: Przyjdź Królestwo Twoje, modlić się właściwie o to, aby ono nie nadeszło? Aby nic się nie rozwiało i aby ten kącik świata, gdzie nam tak dobrze, „nie minął”? Czy wiemy, że w ten sposób każdy z nas opóźnia Królestwo i radość Pana?”

    Pan Jezus podczas pierwszej Eucharystii powiedział bardzo wyraźnie: „Powiadam wam odtąd nie będę już pił z tego owocu winnego szczepu aż do dnia, w którym go pić będę wraz z wami ponownie w Królestwie Ojca mego.”

    Miłość jaką Bóg żywi do człowieka przejawia się w darze, który każdy otrzymał od Niego. Tym darem jest możność miłowania. Przez ten dar Boża Miłość pragnie rozprzestrzeniać się. Bóg zechciał w dotarciu do człowieka posłużyć się drugim człowiekiem. U Ruskina znalazłem takie piękne zdanie: „Nie wiecie, gdzie spodoba się Bogu opuścić swą drabinę”. Więc moja modlitwa, mój wpływ na bliźniego oznacza, że ja mogę pomagać w zbawianiu świata. Po to Pan Bóg udziela swojej łaski poszczególnym ludziom, aby można było nią ubogacać się wzajemnie, aby ta Boża łaska dokonywała w nas prawdziwej przemiany. Poznawanie Pana Boga dokonuje się we mnie tylko na tyle, na ile potrafię otworzyć się na Niego. Miłość, którą Bóg złożył w moim sercu – dopiero wtedy ożywa, kiedy zaczynam dzielić się nią z innymi. Nie doznam przebaczenia i nie odczuję owej oczyszczającej mocy, jeżeli sam nie zacznę uczyć się przebaczać. To Bóg sprawił, że człowiek drugiemu człowiekowi jest niezbędny. Dlatego jest Kościół. I tutaj muszę sobie zdać sprawę z ogromnych konsekwencji, co to znaczy, że Pan Bóg tak bardzo jest związany z każdym człowiekiem – bo to oznacza także, że będą i tacy ludzie, którzy nie dostąpią zbawienia, ponieważ inni się za nich nie modlili. Moja bierność usiłuje się tutaj tłumaczyć, że to jest niemożliwe. A jednak – to jest wielka Boża tajemnica. Wspomniany już ksiądz Evely pisze: „Bóg okazał nam to nadzwyczajne zaufanie, że wierzy, iż znajdzie w każdym pokoleniu serca gotowe, uważne. Uległe. Kochające. Że znajdą się zawsze ludzie, którzy zgodzą się mówić: Ojcze nasz…, że Bóg uzyska to od nas.

    Bóg uwierzył, że miłość okaże się najsilniejsza. Ufajcie, jam zwyciężył świat. Za każdym razem, gdy cierpimy, gdy doznajemy niepowodzenia, gdy się nam coś nie udaje, a jednak dalej kochamy, weryfikujemy, sprawiamy, że na nowo sprawdza się to słowa Pana, ta Jego ufność. My ją potwierdzamy. Świat JEST zwyciężony: bo ja dalej kocham. Królestwo Twoje nadchodzi.”

    A jednak tak trudno jest pogodzić się, że krzyżowanie Jezusa wciąż trwa – oznacza to bowiem, że Kościół tu na tej ziemi nie będzie dziełem udanym, bo jest w drodze, bo pielgrzymuje przez pustynie świata. Odczuwając na sobie trud tej drogi, często zachowuję się jak Izraelici idący do Ziemi Obiecanej, którym Jahwe kazał wyjść z Egiptu: „Któż nam da mięso do jedzenia? Wspominamy ryby, któreśmy jadali w Egipcie darmo; przychodzą na pamięć ogórki, melony i pory i cebule i czosnki. Teraz dusza nasza schnie; na nic innego nie patrzą oczy nasze jeno na mannę”.

    Czy nie marzy mi się taki Kościół, który jaśniałby tylko potęgą, mocą, blaskiem, który by wyeliminował i odsunął słabych? Chciałoby się, żeby w tym Kościele wszystko było zorganizowane rozsądnie – a tu wciąż jest ukrzyżowany Jezus pomiędzy dwoma łotrami.

    Ksiądz Janusz Pasierb w Czasie otwartym pisał: „Jak bardzo musimy wydorośleć, aby umieć dźwigać to, co jest podstawowym doświadczeniem życia, także w Kościele: niepewność… Krucjaty organizują ludzie, którzy chcą zagłuszyć własne wątpliwości, to oni domagają się zawsze zwierania szeregów, czystek i „wprowadzenia porządku”, to oni mają wizję Kościoła jako gigantycznych koszar żandarmerii. A tymczasem Kościół złożony jest z grzeszników i nie jest Kościołem ludzi idealnych.”

    Oby Jezusowe słowa: „Gdy będę wywyższony nad ziemię…” wzmacniały moją wiarę, że Boże działanie jest skuteczne, pomimo pozornej porażki – choćby wszystko wyglądało źle i było nieudane. Nie wolno mi zapomnieć, że wtedy właśnie, gdy idzie tak źle – Pan jest przy mnie. Gdzie jest Krzyż, gdzie trwa prześladowanie, gdzie dzieje się niesprawiedliwość – tam jest JEZUS CHRYSTUS KRÓL WSZECHŚWIATA, tam dokonuje się zbawianie świata, właśnie, poprzez całą tę gorycz.

    ks. Marian Łękawa SAC

     

     

     

  • Rozważania

    Rozważania

    Przemijanie
    XXXIII Niedziela Zwykła – ROK C      17.11.2019

    Jest takie opowiadanie jak to bardzo dawno temu w Chinach panował wielki cesarz. Kiedy się zestarzał i poczuł, że zbliża się koniec jego dni – chciał wiedzieć co czeka człowieka po śmierci. Zwołał więc do swojego pałacu mędrców z całego terytorium podległego mu państwa i takie dał im polecenie: „Idźcie i zbierzcie od różnych ludzi wszelkie wiadomości dotyczące życia po śmieci. Przecież w tak licznym moim narodzie muszą być jacyś ludzie, którzy powrócili z tamtej strony świata.” Tak był przekonany cesarz. Dał im rok czasu. Po roku mieli ponownie przybyć do pałacu i opowiedzieć o rezultatach swoich poszukiwań. Ale uprzedził ich, że jeżeli któryś z nich pojawi się bez żadnych wiadomości – zginie i wtedy przekona się na samym sobie, jak wygląda życie po śmierci.

    Rzeczywiście po roku zebrali się ponownie przed tronem swojego cesarza. Żaden z nich nie chciał zginąć, więc opowiadali przeróżne historie: …a to, że spotkali jakiegoś wędrowca, który ich zapewniał, opierając się na własnych przeżyciach, iż człowiek po śmierci przechodzi do niezwykłego świata, że w tym świecie panuje wieczny pokój, że nie ma już w nim ani kłótni, ani zawiści… albo, że kiedy człowiek przekroczy próg śmierci – od razu jest witany bardzo radośnie przez wszystkich swoich krewnych, przyjaciół, tak jak to bywa w ziemskich relacjach. Byli i tacy, którzy zapewniali, że słyszeli bezpośrednio od naocznych świadków, iż zmarły po śmierci przechodzi przez jakiś rodzaj medytacji, w której odzyskuje równowagę moralną i wtedy powraca powtórnie na ziemię… Z powodu wielu różnych opinii doszło w końcu do zagorzałej kłótni. Każdy uważał, że tylko to co on mówi jest prawdą. Stary cesarz, patrząc na ten coraz większy chaos, rozkazał, aby mędrców zamknąć w więziennych lochach. Wtedy pewien starzec z długą siwą brodą poprosił o głos. Cesarz uniósł prawą rękę i wszyscy zamilkli.

    – Panie, ja śmierci się nie boję. Jestem już starym człowiekiem. Jest mi wszystko jedno, czy każesz mnie ściąć, gdy powiem ci prawdę. To, co do tej pory usłyszałeś, było powiedziane jedynie tylko po to, aby opowiadający uratowali swoje życie, bo przecież żaden człowiek na ziemi nie będzie nigdy wiedział, co go czeka po śmierci. Posłuchaj mojej opowieści: Otóż na dnie stawu żyły larwy – wstrętne i złe. Kiedy nadchodził odpowiedni czas, larwy opuszczały wodę, aby już nigdy więcej do niej nie powrócić, choć każda z nich obiecywała pozostałym, że powróci i opowie, bowiem żaby rozpowiadały takie wieści, iż larwy po pewnym czasie spędzonym w kokonie przeobrażają się w przepiękną ważkę z kolorowymi skrzydełkami. Ale żadna ważka nie była w stanie wrócić na dno stawu, aby opowiedzieć pozostałym o swoim obecnym życiu. Dlatego larwy ważek wiedzą do dnia dzisiejszego tak samo mało jak ludzie, co dzieje się po przejściu do drugiego świata. Śmierć naprawdę jest ogromną tajemnicą życia.

    Kiedy cesarz wysłuchał tego opowiadania, zamyślił się nad nim i po dłuższej chwili pochwalił owego starca i zamianował go nawet swoim doradcą. Pozostałych zaś mędrców kazał wyrzucić ze swojego pałacu.

    Ten przykład dobrze harmonizuje z zasypiającą przyrodą o tej porze, w której przemijanie świata staje się niemal dotykalne – tak jak coraz bardziej dotykalny staje się cień drugiego brzegu, o którym pisał Antoni Słonimski. Liturgiczny Rok 2019 też już prawie się zamyka, a Boże Słowo przeznaczone na dzisiejszą niedzielę mówi o końcu świata – mówi, że on nadchodzi, że z każdym dniem staje się coraz bliższy. Pan Jezus patrząc na ukochane swoje miasto i na wspaniałą jerozolimską świątynię, w której sprawowany był kult ku czci Jego Ojca, wypowiada przerażające słowa. Tak samo w pierwszym Czytaniu jest pełna grozy apokaliptyczna wizja wzięta z Księgi proroka Malachiasza. Te obrazy przypominają ów słynny średniowieczny utwór Dies irae, który jeszcze jako ministrant nuciłem za śpiewającym kapłanem podczas każdego pogrzebu: … Dies illa, dies irae, calamitátis et misériae, dies magna et amára valde... W sposób bardzo realistyczny uwiecznił znaczenie tych słów Michał Anioł na głównej ścianie sykstyńskiej kaplicy. Ale przecież nie chodzi tu o wywoływanie strachu, ani nie o wzniecanie grozy, która mała by ogarnąć zamieszkałą ziemię – chodzi przede wszystkim o żywą świątynię ludzkiego serca: „Czyż nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was?”

    Tak więc nie strach, ale bojaźń Boża, która jest jednym z siedmiorakich darów Ducha Świętego, powinna coraz bardziej kierować moim życiem. Bo powodem Jezusowego płaczu to ja jestem i to za każdym razem kiedy motywem mojego postępowania jest nie bojaźń synowska, tylko lęk wzięty z jakiegoś niewolniczego świata. Albo jeszcze gorzej – kiedy lekkomyślnie ignoruję Bożą wolę i Boże przykazania i realizuję pełne pychy moje zamierzenia, moje ambicje. Taki egoizm potrafi całkowicie zasłonić prawdziwe oblicze Boga. Ludzkie serce, które stworzył Bóg i w którym tak bardzo pragnie zamieszkać, pozostaje wtedy niestety zamknięte dla Niego, bo człowiek wypełnił je bóstwami fałszywymi. Wtedy pozostaje jedynie już tylko kwestia czasu, aby podzielić los jerozolimskiej świątyni. Ona przecież naprawdę była miejscem najświętszym. Zstępował do niej sam Bóg. Jako budowla była wielką dumą wybranego narodu, uznawaną za siódmy cud świata – a jednak, kiedy przyszedł czas i to tak bardzo oczekiwany, nie rozpoznała swojego nawiedzenia.

    Obym wziął sobie to głęboko do serca i nie uległ owej modnej wciąż pokusie, która łasi się przy mnie i usiłuje wzbudzić wątpliwość – bo wtedy już łatwo pójść drogą postawionego pytania: czy aby Boży plan nie można by zrealizować po swojemu…

    ksiądz Marian Łękawa SAC

     

  • Rozważania

    Rozważania

    Niebiańska rzeczywistość
    XXXII Niedziela Zwykła – ROK C
    10.11.2019

    Dzisiejszego południa szedłem przez park. Patrzyłem na drzewa. Znowu umierają – jak każdego roku o tej porze. W tej listopadowej scenerii przypomniał mi się wiersz Lechonia:

    „I w którąkolwiek pójdę stronę
    Wszędzie jesienny chrzęści chrust
    A jeszcze nic nie załatwione
    I nie odjęte nic od ust.
    Patrz! Dzikiej róży krzak serdeczny
    W wichurze zeschły traci liść,
    Ach! I Sąd jeszcze Ostateczny,
    Na który trzeba będzie iść.”

    Palcami przesunąłem kolejny paciorek i wszedłem w tajemnicę pierwszą z chwalebnych. Ale w niej ani rozum ani wyobraźnia nie zda się na wiele. Jeszcze średniowieczne obrazy przynajmniej usiłowały odsłonić jakiś rąbek perspektywy przyszłego świata. Dziś malarze raczej bliżsi są saduceuszom ujmując niebiańską rzeczywistość w kategoriach czysto ziemskich wyobrażeń.

    Jest takie opowiadanie o dwóch pobożnych mnichach. Umówili się, że pierwszy który z nich umrze, da znać, czy zaświaty wyglądają właśnie tak, jak to oni sobie wyobrażali, czy też inaczej. Wiadomość miała być krótka, zawarta w jednym tylko słowie: albo „TOTALITER” (całkowicie tak), albo „ALITER” (inaczej).

    I rzeczywiście, po śmieci pierwszego przyszła odpowiedź: „TOTALITER ALITER” (całkowicie inaczej!)

    Czy nie w ten sposób Pan Jezus saduceuszom, którzy w dzisiejszej Ewangelii chcieli swoim wymyślonym przykładem o siedmiu braciach mających tę samą żonę ukazać bezsensowność zmartwychwstania, tłumaczy, że tam będzie zupełnie inaczej, że tam ludzie „są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania.” I dodał jeszcze: „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla Niego żyją.”

    „Zmartwychwstanie – jak pisze Hans Urs von Balthasar – będzie oczywiście zmartwychwstaniem ciał, ale ponieważ ci, którzy go dostąpią, nigdy już nie umrą, przestanie mieć znaczenie małżeństwo i rodzenie dzieci – co nie znaczy, że zniknie różnica płci – przebóstwieni będą się odznaczać zupełnie innym rodzajem płodności. Albowiem płodność jest niezbywalnym atrybutem obrazu Boga w człowieku, z tym że płodność zmartwychwstałych nie będzie już miała nic wspólnego z tym, co śmiertelne, lecz z tym, co żywe, co ma udział w żywym owocowaniu Bożym. Skoro Bóg ukazany jest jako Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, a więc jako Bóg żywych, to w takim razie ci, którzy żyją w Bogu, owocują wraz z Bogiem: na ziemi – w swym doczesnym narodzie, w niebie – wraz z narodem w sposób znany jedynie Bogu i Jego aniołom.”

    Na pewno język ludzki nie potrafi wyrazić adekwatnie tamtej rzeczywistości, która stanie się w całej pełni udziałem człowieka – pozostaje zatem jedynie zawierzenie Jezusowym słowom. A Pan Jezus kiedy mówi o życiu wiecznym mówi tak jak się mówi o czymś zupełnie oczywistym. Oto słowa jakie Marta usłyszała: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. A każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”. Potrzebna więc jest wiara, a o nią trzeba się modlić – stale i wciąż, aby z każdym dniem coraz bardziej mnie wypełniała.

    Na drodze ludzkich pokoleń bywają również i wyjątkowe sytuacje, bo Pan Bóg może dać już tu, na tej ziemi, tę niewyobrażalną możliwość doświadczenia nadprzyrodzonej rzeczywistości – jak przemienienie na górze Tabor, czy doznania mistyków. A ilu osobom ukazywał się Pan Jezus. Wymownym przykładem jest tu święta Faustyna. Albo w Fatimie, w Lourdes, w La Sallete i w tylu innych miejscach – gdzie konkretne dzieci czy dorośli rozmawiali z Matką Bożą.

    Ale człowiek pozostaje jednak wciąż nieufny jeżeli nie może czegoś ogarnąć, zrozumieć, wyrazić przy pomocy pojęć z tego świata, który jest światem jedynie tylko przestrzeni i czasu. No ale, czy to co nie mieści się w mojej głowie może już być dowodem, że tego nie ma, że to co jest nieuchwytne – w ogóle nie istnieje?

    Słyszałem o takim kazaniu, w którym ksiądz chciał obrazowo przybliżyć swoim parafianom na czym polega życie trwające wiecznie. Posłużył się przykładem kasztanowego drzewa, które rosło przed kościołem:

    „Czy nie wydawało się wam kiedy przyszliście na pasterkę, że ono obumarło i że już nigdy nie obudzi się do życia? A potem pojawiły się na jego gałęziach pąki i teraz kwitnie w całej swojej okazałości.”

    Po nabożeństwie, w drzwiach kościoła, pewien mężczyzna zwrócił się do kaznodziei z takim argumentem:

    „Wbrew swoim zamiarom udowodnił ksiądz, że nie ma ciągłości w życiu. Drzewo straci na jesieni swoje liście i znowu będzie nagie. To prawda, że zakwitnie jeszcze wiele razy, ale wreszcie przyjdzie taki czas, że już na nim nic nie urośnie i stanie się drzewem martwym. Jesień jest zawsze na końcu, razem z przekwitaniem, przemijaniem, odchodzeniem i śmiercią.”

    „Ma pan rację, ale tylko pozornie – odpowiedział dobrodusznie kapłan i po chwili dodał – proszę jednak nie zapominać o jednym: o kasztanach pod liśćmi.”

    ksiądz Marian Łękawa SAC

  • Rozważania

    Pan Jezus zna każdego z nas
    XXXI Niedziela Zwykła – ROK C
    3.11.2019

    Pan Jezus podsumowuje dzisiejsze nauczanie słowami, które w swoim życiu słyszałem i czytałem już tyle razy: „Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawiać to, co zginęło.” Tylko – czy Boże Słowo docierając znowu dziś do mnie znajdzie tym razem glebę żyzną, urodzajną? Oby wreszcie. Ale dlaczego wciąż niezmiennie idzie za mną takie tłumaczenie samego siebie, że to jest za trudne, aby przyjąć, bez żadnych zastrzeżeń, bez cienia wątpliwości, ową prawdę o aż tak nieprawdopodobnej bliskości Boga. W takiej sytuacji doznanie mocy Jezusowych słów czy stanie się moim udziałem?

    Ojciec święty Jan Paweł II w książce Przekroczyć próg nadziei pisze na ten temat bardzo przekonywująco: „ …wypowiadam szaleństwo – prowokacja pochodzi od Boga samego, bo przecież On naprawdę stał się człowiekiem w swoim Synu i narodził się z Dziewicy i właśnie w tym narodzeniu, a szczególności poprzez mękę, krzyż i zmartwychwstanie, samo-objawienie się Boga w dziejach człowieka osiągnęło swój zenit: objawienie się niewyrażalnego Boga w widzialnym człowieczeństwie Chrystusa. Jeszcze w przeddzień męki Apostołowie prosili Chrystusa: Pokaż nam Ojca. Odpowiedź Chrystusa pozostaje kluczowa: „Dlaczego mówicie: Pokaż nam Ojca? Czy nie wiecie, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Choćby dla samych uczynków wierzcie. Ja i Ojciec jedno jesteśmy.”

    Słowa Chrystusa idą bardzo daleko. Mamy do czynienia prawie że z taką oczywistością, o jaką zabiega współczesny człowiek. Lecz oczywistość ta nie jest poznaniem Boga „twarzą w twarz, poznaniem Boga jako Boga.

    Czy jednak – starajmy się być bezstronnymi w naszym rozumowaniu – Bóg mógł pójść dalej w swojej kondescendencji, w swym zbliżaniu się do człowieka, do jego ludzkiej kondycji, do jego możliwości poznawczych? Wydaje się, że poszedł najdalej jak tylko mógł, dalej już iść nie mógł. Poszedł w pewnym sensie za daleko…! Czyż Chrystus nie stał się „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan”? Właśnie przez to, że Boga nazywał swoim Ojcem, że tego Boga tak bardzo objawiał sobą, iż zaczęto odnosić wrażenie, że za bardzo…! W pewnym sensie człowiek już nie mógł tej bliskości wytrzymać i zaczęto protestować.”

    I tak pozostało po dziś dzień. Wielu nie potrafi przyjąć Pana Boga, bo sądzą, że jest aż tak bardzo ludzki. Nie potrafią pogodzić się, że aż tak dalece Bóg odsłonił się w swojej Tajemnicy.

    Wydarzenie z dzisiejszej Ewangelii nie jest tylko ilustracją opowiedzianą przy pomocy przypowieści o dobrym pasterzu, ale przedstawia to co się dokonało w tym konkretnym miejscu – mianowicie został ocalony konkretny człowiek, którego sam Bóg odnalazł. A wszystko działo się tak zwyczajnie. Pan Jezus przechodził przez Jerycho położone nieopodal Jerozolimy w odległości 23 kilometrów. Było to miasto ruchliwe, słynne z racji swego położenia – na ważnym trakcie handlowym z Arabii do Palestyny – stąd mieszkańcy bardzo byli zaprzątnięci w doczesne transakcje, bo na handlu się zarabia, tym bardziej z pozycji celnika. I w takich właśnie okolicznościach niespodziewanie usłyszał Boży głos Zacheusz, zwierzchnik celników. Chciał zobaczyć Jezusa. Dlatego wspiął się na drzewo i to nie przez samą ciekawość. Nie wchodziłby wtedy na oczach wszystkich, aby się ośmieszyć – on znany, bogaty i równocześnie pogardzany z racji swojej kolaboracji z rzymskim okupantem. Skoro więc przełamał w sobie ten opór – chodziło o coś więcej. On po prostu miał już dość tych nieuczciwych pieniędzy, dość tej ludzkiej pogardy. Zapragnął wreszcie uczciwego życia, tylko nie wiedział jak się odmienić, jak zacząć. I tu nagle Pan Jezus woła go po imieniu: „Zacheuszu, zejdź prędko.” Chrystus zaprosił się do niego jak do swojego przyjaciela. Odezwał się poufale, nawet żartobliwie. Bo skoro Ewangelia zaznacza, że Zacheusz był małego wzrostu i bogaty, musiał być również i otyłym. Z doświadczenia wiadomo, że łatwiej jest wejść, gorzej natomiast zejść. A tu Pan Jezus przynaglał. Dlatego jego schodzenie na pewno było zabawnym widowiskiem. Ale zaskoczony Zacheusz nie dbał o to, bo był tak ogromnie uradowany, że Jezus właśnie jemu okazał zaufanie, obdarzył go swoją miłością i wybrał jego dom, aby w nim gościć. Dla niego tylko to było najważniejsze, tylko to się liczyło.

    Ksiądz Ludwik Evely ten zwrotny punkt Zacheusza opisuje w ten sposób: „W głowie mu się miesza, traci rachubę. Daje połowę swych dóbr biednym, a jeśli kogoś skrzywdził, w czwórnasób chce wynagrodzić. Cóż mu pozostanie? To jest mu obojętne! Jakże mógłby dbać o to. Ma odtąd inny skarb: Bóg go kocha!”

    Nareszcie stał się prawdziwym. Poczuł się i on hojnym – dobrym, szczęśliwym, zgodnie ze znaczeniem swojego imienia. Bo Zacheusz to właśnie oznacza – sprawiedliwy, uniewinniony.

    I tak się dzieje przy spotkaniu z Jezusem, że nagle człowiek odkrywa w sobie olbrzymie nieznane dotąd możliwości swojej istoty, które dotychczas były zawsze tłumione, kaleczone. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama osoba, z której teraz potrafi wypływać tyle radości, czułości, hojności i wdzięczności – bo oto okazało się, że rzeczywiście, że naprawdę Pan Jezus zna każdego z nas i właśnie dlatego szuka, bo tak często jesteśmy pogubieni. Woła po imieniu.

    Chodzi więc o to, abym nie patrzył co inni powiedzą, nie lękał się, że mogę być wyśmiany, ale żebym czym prędzej zszedł z drzewa ludzkiej pychy, z przyziemnych ambicji, które potrafią tak człowieka osaczyć, że już nic więcej nie można zobaczyć – jedynie w egoistycznym lustrze siebie samego.

    Panie Jezu, który jesteś tak blisko i wciąż wołasz po imieniu, daj łaskę przejrzenia, i zdejmij ze mnie głuchotę, abym usłyszał, że to Ty naprawdę wołasz mnie moim imieniem.

    Ksiądz Marian Łękawa SAC